Deszcz. Martwiłam się, że będzie padał deszcz. Nie przyszło mi do głowy – zupełnie nie wiem, dlaczego – że złapią nas śnieżyce. Trzy regularne śnieżyce, w Hiszpanii, 27 i 28 kwietnia.
Wylądowaliśmy w Madrycie o czasie, przywitało nas słońce i wynajęty samochodzik, problem był z wyjazdem z parkingu: na lotnisku coś remontują, jest lekutki bałagan, oznakowanie poprzestawiane, po trzecim kółku (przy czym w połowę alejek wjeżdzaliśmy pod prąd, inaczej byśmy tam tkwili do dziś) doszliśmy do wniosku, że WYJAZD z parkingu NIEOZNAKOWANY, a król Hiszpanii jeździ na Majorce motorynką na dziwki!…
Na szczęście, poza parkingiem wszystko było świetnie oznakowane (ale król Hiszpanii podobno naprawdę jeździ motorynką na dziwki. Na Majorce. Monarchia schodzi na psy, i to nierasowe).
Tym razem padło na zwiedzanie Kantabrii, bo to ostatni region na północy, którego nie znaliśmy. Cóż mogę powiedzieć – jest piękna, jak cała północna Hiszpania. Bardzo, bardzo zielona, bardzo górzysta, dość przemysłowa (mija się takie fabryki, że nasz Bełchatów wygląda przy nich jak makieta z klocków). Nad samym oceanem też są góry, tylko niższe – takie Bieszczady nad morzem.
Spaliśmy w Santander, które jest właściwie dwoma miastami w jednym: ma część letniskową z plażami, willami i ogólnie letnią rozpustą, która wygląda jak Saint-Tropez (tylko ładniejsze i większe), i część portową – też z pięknym deptakiem, ale przede wszystkim z knajpami, winiarniami, tapas barami – czyli tym, co w życiu chodzi najbardziej. Ooo, bardzo się wieczorem przyjemnie robi tak zwaną ruta del vino i tapas (czyli rajd po barach). W barach mają przystawki i kanapeczki zupełnie jak w Kraju Basków, dla mnie po prostu raj. Ceny przystępne bardzo, w Bodegas Mazon za dwa wina płaciliśmy 1,30 euro (choć to już było ekstremum), do wina gratis dostaliśmy kanapeczki z tortillą, dwa kubki rosołu i oliwki. Wspaniały jest bar El Diluvio – chwalą się, że mają tam najlepsze pinchos w całej Hiszpanii i może to być prawda, minihamburgery z wołowiny kobe były przepyszne. Canadio też bardzo w porządku. W ogóle można oszaleć od samego patrzenia na te kanapki. Aż żal kłaść się spać (w okolicach północy, nie wcześniej) – ale niestety, żołądek jest jeden… Smutne.
W Santander mało kto chodzi po ulicy bez psa. Lub wchodzi do baru bez psa. Takiej ilości psów naraz to chyba nie widziałam nigdy. Pod każdym stolikiem czy barowym krzesłem zwykle coś się kłębiło. Nie muszę chyba wspominać, że psiej kupy – ani jednej. A może to są roboty.
Żeby nie było, że tylko chlałam, to zwiedzaliśmy wybrzeże. San Vincente de la Barquera, gdzie trzeba pojechać, bo tam jest prześliczne ujście rzeki do oceanu i miastko – cukiereczek. Comillas, gdzie trzeba pojechać, bo znów – miasteczko średniowieczne i piękne, ale przede wszystkim – El Capricho, pałacyk Gaudiego, taki śliczny, że chce się polizać te kafle ze słonecznikami. A w ogóle wygląda jak zamek Czerwonej Królowej, zupełnie zwariowany i bardzo malutki w środku – rzeczywiście, kaprysik. Santillana del Mar – chociaż wcale nie jest nad morzem, trzeba pojechać zwiedzić Altamirę, jaskinię z paleolitycznymi bizonami na ścianach. I na koniec na rybę do Suances – słońce jak dzikie, stolik nad oceanem, eee, na pewno ta prognoza pogody się myli. Za ciepło jest, żeby się ochłodziło.
No to od piątku rano lało.
Pojechaliśmy do Castro Urdiales (wieje tak, że zrywa ze mnie wiatrówkę, ale jeszcze dość ciepło). Znowu śliczne miasteczko, na samej granicy z Krajem Basków, więc od przystawek w barach kręci się w głowie. W porcie na skale stoi zamek i kościół. Wieje, kropi deszcz, więc KONIECZNIE musieliśmy tam wleźć po mokrych, śliskich, kamiennych schodach. Na szczęście zaraz zeszliśmy do labiryntu podcieni i uliczek z barami i miałam kulinarne objawienie. Jadłam najlepszą rybę świata i nie wiem, czy kiedykolwiek jakaś ryba ją przebije. Wątpię.
To miała być sola meuniere, z tym, że w Hiszpanii za solę uchodzi lenguado – nie jest taka plaskata, jak niektóre gatunki, tylko długa i wyższa, ma grubsze filety niesamowicie białego mięsa. Taka ryba na maśle jest zawsze pyszna, ale tu przynieśli mi dzieło sztuki: masło musiało być gotowane jak masa na kajmak, bo było lepkie, gęste i pachniało toffi i cytryną. I w takim niesłodkim kajmaku były usmażone filety, całe nim oblepione, po brzegach chrupiące. N. się wystraszył, bo wzięłam do ust pierwszy kęs i zastygłam, pewnie myślał, że zeżarłam ość. Zostawiłam mu jeden filet i też zastygł, kiedy spróbował. Takie cuda tam robią w kuchni z trzech składników. Ech.
W sobotę rano wyruszyliśmy do Segovii i po drodze w górach złapała nas pierwsza śnieżyca. Nie trzy płatki śniegu, co zaraz topniały, nie. Zamarzły nam wycieraczki, po autostradzie jeździły pługi i solarki, znaki drogowe były oblepione śniegiem. No ale dobra, w końcu to góry, 1400 metrów. W Segovii będzie ciepło.
W Segovii się zwiedza rzymski akwedukt, który przecina miasto i wygląda to niesamowicie, jak Colosseum w Rzymie, tylko bardziej monumentalnie (i czyściej). Na placu pod akweduktem stała najbardziej czaderska karuzela, jaką w życiu widziałam, od dawna tak nie zazdrościłam smarkaczom. XIX-wieczna stylistyka, można się było przejechać na gigantycznej ośmiornicy, szkielecie dinozaura, ogromnym pasikoniku, w rakiecie (która startowała w górę), w łodzi podwodnej, w dwupłatowcu, na pirackim statku… Facet ledwo nadążał puszczać to cudo, a klientela piszczała i zabijała się o miejsca w rakiecie i łodzi podwodnej.
Oczywiście N., ten niestrudzony potwór, pognał mnie schodami w górę jakieś 10 pięter (bo stare miasto jest wyżej), na plac z katedrą i jeszcze dalej, do Alkazaru, choć jęczałam i chciałam już tylko zakotwiczyć na winie. W barach były dzikie, przedzikie tłumy ludzi, wylewały się jęzorem na chodniki – okazało się, że piwo Mahou zrobiło promocję – konkurs tapas: za 2 euro w wybranych barach kupuje się małą butelkę Mahou i tapę, która bierze udział w konkursie. Są specjalne kartki – paszporty, gdzie się te tapas ocenia od 1 do 5 punktów, a bar przybija pieczątkę. Tych barów do zaliczenia jest trzydzieści. No czy nie zacny pomysł?…
Mój mąż zjadł w Segovii mocno nieletnią świnię (nóżkę kilkutygodniowego prosiaczka, niestety to ich specjał), a wieczorem spadł śnieg. Grubą, białą, puszystą kołderką. Całe miasto wyszło na wieczorne wino w futrach z norek i puchowych kurtkach. Doprawdy nadziałam na siebie wszystko, co miałam w walizce, a i tak zmarzłam.
W niedzielę rano jechaliśmy do Madrytu na lotnisko i śnieg w górach napierdzielał jak w “Doktorze Żywago”. Ja podkręcałam ogrzewanie, a N. śpiewał “słoneczna Hiszpania, ole!” i dawał nawiew na przednią szybę, żeby rozpuścić lód na wycieraczkach.
Obiecałam solennie już nie jeździć do Hiszpanii PRZED LIPCEM, bo to się trochę mija z celem. No dobrze, zjadłam najlepszą rybę świata, ale jeszcze nie wiem, czy nie mam odmrożonych kończyn. Na lotnisku w Warszawie przywitał nas miły, polski upał.
Wszystko przez tego króla Hiszpanii i jego motorynkę. No bo JAK to inaczej wytłumaczyć?…
A w domu przywitał mnie pomidor, który z tęsknoty górą wypuścił bujne, zielonoszare futro, a dołem trochę zupy. To mówicie, że co nowego w serialach?…