O SMUTNYCH LOSACH GRZYBÓW

 

No nie zjadłam, nic nie zjadłam, bo problem grzybów został rozwiązany odgórnie przy pomocy sztucznej inteligencji. Znaczy automatyczna kosiarka je wszystkie poprzewracała, rozmaśliła i rozwlokła zwłoki.

Kosiarka była w serwisie przez jakiś czas, bo z nią jest taka sytuacja, że najchętniej by nie kosiła. Cały czas wyświetla komunikat, że JEJ ZDANIEM jest wszystko skoszone i nie wybiera się do pracy  w tym tygodniu, a N. to czyta i z upiornym HA HA HA (jak Stach, co się dowiedział że Hanka go zdradziła) naciska jej jakiś guzik, że ma nie filozofować, tylko kosić. No i ona idzie kosić, ale NIECHĘTNIE i np. gdzieś zawisa – na jakimś pieńku albo dołku. A ostatnio to nawet po naciśnięciu guzika powiedziała, że nigdzie nie pójdzie, bo nie i już. Bo drut ma zerwany (pole koszenia jest wyznaczone takim cienkim drucikiem). Bardzo było śmiesznie, pan serwisant dwa dni chodził na czworaka i szukał tego zerwania, a i tak zabrał kosiarkę do serwisu, wlać w nią nieco więcej entuzjazmu dla pracy, do której została stworzona.

Jako leń patentowany i naczelny kartofel kanapowy kraju muszę przyznać, że mam do niej sporo szacunku. Musi być naprawdę inteligentna, bo miga się od roboty po prostu koncertowo. W dodatku od razu jak wróciła z tego serwisu to postanowiła się zemścić i rozjechała wszystkie grzyby. No przepraszam, czy to nie brzmi trochę jak HAL z „Odysei 2001”?

Muszę sobie pomalować paznokcie u nóg – nie wiem doprawdy, jak to zrobić bez zdejmowania włochatych skarpet; jest jakaś laparoskopowa metoda robienia pedicure? Bo obawiam się, że zanim private boudoir wyschnie, to palce mi poodpadają z zimna.

O MARCHEWCE I GRZYBACH

 

To, że świat się nie skończył w minioną sobotę, mimo że jeden pan przepowiadał, to nie znaczy że się wkrótce nie skończy. Dowód: wczoraj Szczypawka zajadała się gotowaną marchewką. Tak, GOTOWANĄ MARCHEWKĄ –  która zazwyczaj jest wyciągana ząbkami z jedzenia, nawet kawałki wielkości pyłka na swetrze i wypluwana dookoła miseczki. No i co ja mam o tym myśleć?

W ogródku mamy w tym roku jakiś opętany wysyp grzybów – jak zwykle mamy śliczne muchomory, gołąbki i wędrowniczki, ale też mnóstwo wyglądających na jadalne, i na moje oko wyglądających na zajączki. W każdym razie – gąbka pod spodem. N. zebrał jedną kolonię i już je miałam zrobić z cebulką, a one panie dziejku TRACH! Niebieskie w przekroju. Ale nie tam, że lekko sine – bardzo intensywnie NIEBIESKIE. No i nie wiem – jednak ten niebieski mnie trochę przeraził; co innego niebieski tort weselny, a co innego GRZYB w przekroju. Rzuciłam na blachę do suszenia, żeby odroczyć werdykt, ale co z nimi dalej?

Gdybym miała gwarancję, że spożycie zagwarantuje mi odjazd do Krainy Czarów, to zjadłabym wszystkie. Niestety obawiam się, że raczej na OIOM i oczekiwanie na przeszczep wątroby. A po przeszczepie wątroby już nie wolno pić wina. Czego wszyscy wolelibyśmy uniknąć, prawda?

O NIEWYSPANIU I PROMYCZKU NADZIEI

O panie, ale Szczypawka urządziła nam noc – spacery i lęki egzystencjalne, w efekcie w dzisiejszych worach pod oczami mogłabym przynieść zakupy z Biedronki na miesiąc dla ośmioosobowej rodziny. Za to u weterynarza usłyszałam „Takie serce u jamnika – tylko pozazdrościć!”.

Phi – ja od dawna wiem, że takiego wyjątkowego serca jak mają jamniki, to nie ma nikt. NIKT! Ale miło, że Szczypawczane przy okazji okazało się zdrowe, w medycznym sensie.

N. zwinął mi wagę kuchenną i trzyma w garażu, a nawet do czegoś używa. Jeśli rozważa na niej narkotyki, a mi nic nie dał, to będę naprawdę wkurwiona! No chyba że rozprowadza „krokodyla” – tego po którym człowiek wpada w szał, schodzi z niego skóra i zjada ludzkie zwłoki. To nie, dziękuję. Ale jeśli coś innego, fajnego – to ma przerąbane.

No właśnie z tego wszystkiego zupełnie zapomniałam się cieszyć, że jedziemy na tydzień w ciepłe miejsce (to samo, co zwykle – pani w biurze podróży już tylko wzdycha, jak do niej dzwonimy). Tym razem z lekką odmianą – otóż mamy hotel for adults only. Pozostałe były wynajęte w tym terminie. Wiadomym jest, że w takich hotelach rezyduje gender, masoni i reptilianie, natomiast kolega dodatkowo straszy, że na pewno będą swingersi i obowiązkowe orgie. A do śniadania wszyscy na golasa, a przynajmniej topless. Zdenerwował mnie, bo ja się lubię wyspać oraz brzydzę się, jak mnie obcy ludzie dotykają. Trudno, najwyżej będzie się zastawiać drzwi krzesłem.

No chyba że nigdzie nie wyjadę, bo mi łeb odpadnie, bo znowu mnie boli – a bez łba do samolotu nie wpuszczą, bo ciągle obowiązuje zdjęcie twarzy jako identyfikacja. Bez sensu.

 

O TYM, ŻE OGÓLNIE NIEWESOŁO

 

Mało zabawne to wszystko jest. Nie dość że pogoda wspaniała, jak na koniec lata – codziennie zimno i leje – to jeszcze w wiadomościach na pierwszych stronach same rarytasy. Powódź, trzęsienie ziemi, huragan, nowy podatek, antywacki w natarciu, a w szkołach wszawica. A w Londynie 130-tonowy zator tłuszczowy w kanalizacji. Zator chociaż mają zamiar przerobić na biodiesla, ale reszta?…

Aha, jeszcze ostrygi pacyficzne mają opryszczkę.

Drogi Pamiętniku, normalnie bym się upiła w trupa, gdyby nie widmo kaca następnego dnia. Jeden pan mówi, że w tę sobotę, 23 września, nastąpi zagłada ludzkości. Z moim obecnym nastawieniem wydaje mi się, że to wcale nie jest taki głupi pomysł.

Czytam nowego Thorwalda o dawnej medycynie. Mumie egipskie nie miały łatwego życia, ale naprawdę przewalone mieli w Mezopotamii. Ale przynajmniej nie mieli listopada we wrześniu, jak my teraz.

Czy ktoś ma coś pozytywnego do zaoferowania? Tylko poważne oferty.

O KOSZMARACH NOCNYCH I PORANNYCH

 

Nie jest ze mną dobrze. To znaczy od dawna nie jest, chociaż możemy oczywiście długo dyskutować co to znaczy, że z kimś „jest dobrze” oraz o rozmytych granicach „normy psychicznej” oraz o domniemaniu, że prawdziwy wariat uważa że jest stuprocentowo normalny. Tylko czy twierdzenie odwrotne jest prawdziwe – nie wiadomo (patrz książę Myszkin, „Idiota”).

W każdym razie, chyba mi się pogarsza, gdyż z soboty na niedzielę śnił mi się kongres PIS-u w Częstochowie. W dodatku ze wszystkich sił próbowałam się wydostać z tego koszmarnego miejsca, tymczasem w kasie nie chcieli mi sprzedać biletu kolejowego! A jak wiadomo, ja bez ważnego biletu do środka lokomocji nie wsiądę. To był tak realistyczny sen i taki okropny, taki potwornie straszny, że obudziłam się zmęczona i zapłakana.

Nie wiem co o tym myśleć   mam cichą nadzieję, że to nie jakieś trwałe zmiany w mózgu, tylko znak że powinnam całkowicie odstawić nabiał, a żarłam mizerię ze śmietaną. No ale żeby po łyżce śmietany tak człowieka wytarmosiło?…

A dziś przyjeżdżamy do biura, a tam przy windzie garażowej – woda do kostek, dla Szczypawki do kolan. Pięknie się tydzień zaczął. Ciekawe, czy będzie ewakuacja – dobrze, że my na parterze (ale i tak bez torebki nie wychodzę!).

O DETOKSIE I PAPUDZE

 

W kolejny rok życia wkroczyłam o dziwo zgodnie z obowiązującymi trendami – zwłaszcza u kobiet, teraz jest moda na „NOWA JA”. No więc może nie cała, nie przesadzajmy, ale odbyła się pewna katharsis związana z faktem, że najpierw spożywałam przez dwa dni kubeł z KFC, co to dostałam od męża zamiast kwiatów (i słusznie, bo żywe kwiaty u mnie umierają, a cięte to już w zasadzie trupy), więc już było nieźle. A w piątek w biurze został mi zafundowany wystawny lancz urodzinowy z restauracji indyjskiej.

Moja flora jelitowa napluła mi na buty, spakowała się i wyniosła do Australii. Musi tam teraz być jak na Ziemi po upadku asteroidy, co wytłukła dinozaury. Ale za to jaki mam płaski brzuch!  Mogłoby tak zostać do wyjazdu. Albo w ogóle mogłoby tak zostać – muszę wprowadzić do harmonogramu regularną terapię kuchnią indyjską.

Buty jeszcze nie przyszły, za to książki tak – odkryłam Elizabeth Gaskell, dlaczego ja nie miałam pojęcia o Elizabeth Gaskell? To skandal, z drugiej strony – nie miałabym takiej miłej niespodzianki. Zaczęłam „Paniami z Cranford” – są cudowne, jakby się tkwiło w samym środku świata z „Emmy” (chociaż nawet w „Emmie” nikt nie uszył flanelowego pokrowca dla ulubionej krowy).

Ale to wszystko jeszcze nic: moja koleżanka kupiła papugę. Bardzo ładną, jak to papugi mają w zwyczaju. No i uwaga – wszyscy w domu MAJĄ NADZIEJĘ, że to jest ON. Papug. Ale tak na pewno to się okaże za trzy lata! I weź tu człowieku mieszkaj przez trzy lata z dźenderem pod dachem, i nie wiadomo w jakim pojemniczku mu wodę podawać – w różowym czy w niebieskim – no i jak mu/jej dać na imię? Jakoś uniwersalnie, żeby w razie czego nie było zamieszania. Proponuję „Włodzimierz” – ładnie i jakby co, to pasuje do dziewczynki.

O BRAKACH W GEOGRAFII I PRZYSŁOWIACH CHIŃSKICH

 

Niniejszym przedstawiam dowód na to, że głupiemu lepiej się żyje: N. przeczytał etykietę „Flaków po zamojsku”, z której wynika że flaki powstają w fabryce oddalonej o 650 kilometrów od Zamościa. Spowodowało to u niego dość znaczący dyskomfort geograficzno – gastronomiczno – logiczno – logistyczny. Mnie to w ogóle nie rusza, bo geografia fizyczna zawsze była moją piętą Achillesa, nie jedyną zresztą. W moim przypadku Achilles musiałby mieć sporo pięt, czyli być co najmniej ośmiornicą, a najlepiej jakimś krocionogiem. W każdym razie – on umie w geografię i się teraz martwi kondycją tego świata i zakłamaniem w dziedzinie gastronomii, a ja wcale. I czyje na wierzchu?

A poza tym chwilowo mam doła – WIADOMO z jakiego powodu. A jak mówi stare chińskie przysłowie – „Jeśli pies szczeka, to znaczy że jest niedogotowany”. TFU! Co ja wypisuję – nie to przysłowie! Chodziło mi oczywiście o inne, równie chińskie, bardzo stare: „Jeśli masz doła, to kup buty”. Nie wiem jak Państwo – ja się z Chińczykami nie zamierzam kłócić, bo oni teraz rządzą światem i lepiej ich nie denerwować.

O, Michasia Witkowska nową książkę wydaje. Będzie o co ząb zaczepić.

O TYM, ŻE IDZIE KONIEC ŚWIATA, A JA NIEUCZESANA

 

Wczoraj były myte okna. W związku z tym dziś po śniadaniu wpadł do chałupy dzwoniec, zrobił rundę honorową dookoła parteru, poobijał się o WCZORAJ UMYTE okna, zrobił kupę na parapet i wyfrunął przez drzwi balkonowe.

Nie mógł wpaść wczoraj, przedwczoraj, przedprzedwczoraj… Nie – poczekał, aż okna będą UMYTE. I niech mi ktoś powie, że one tego nie robią SPECJALNIE!

Odkryłam nowy serial – „Paranoid”. Gra żona Luthera i Billy z „Silk”. Bardzo proszę, gdybym kiedyś została zamordowana, żeby śledztwo prowadziła brytyjska policja; po Brexicie może to być trudne, ale bardzo mi na tym zależy. Są tacy stylowi, bo Amerykanie tylko pobierają wszystko do foliowych torebek i robią testy DNA. Natomiast każdy brytyjski policjant ma bogate życie wewnętrzne, kryzys w związku albo jest na antydepresantach – może dlatego, że mają ruch lewostronny i bez przerwy deszcz. Mimo to kobiety zawsze są szykowne, choć często niezbyt uczesane, co mnie bardzo podnosi na duchu.

Nius na Onecie: „Kleszcz zarażony śmiertelnym wirusem uciekł japońskim naukowcom”. O nie, nie zgadzam się na koniec świata – nie byłam jeszcze na wakacjach! Niech ten kleszcz poczeka, aż wrócę.

O ZGNILIŹNIE WSZECHOBECNEJ

 

Słów już nie mam na pogodę, za to chyba mam odmrożone stopy. No i łeb mnie znowu boli, ale bolący łeb to u mnie konstans, więc nie wiem czy jest o czym mówić w ogóle. Może przez wybuchy na Słońcu – ostatnio były podobno jakieś rekordowe – to by się zgadzało.

Przeczytałam „Kosmitkę” Gretkowskiej. No niestety, biofeedback i seanse ayahuaski w podwarszawskich willach z importowanym szamanem to nie są moje wielbłądy. Autorkę oczywiście nadal bardzo lubię i cenię za umiejętność wnikliwej analizy zjawisk i bezkompromisowość, zresztą każdy ma swoje ulubione techniki otwierające oczy i mózg – jak mawia Woody Allen, whatever works. Moją ulubioną metodą jest włóczenie się po tapas barach. Nic mnie tak skutecznie nie łączy ze Wszechświatem.

Teraz czytam „Czas przeszły niedoskonały” Juliana Fellowesa, jest bardzo angielsko.

Nie wiem jak u Państwa, ale u nas najchętniej jest tak:

Szwrzesien

– Jakie wstajemy, pańcia? Zaszkodziła ci ta herbata, co jej tyle żłopiesz? Koc mi lepiej popraw, bo się obsunął i śpimy dalej.

O DAMSKICH TOREBKACH I LEKTURZE NA PLAŻĘ

 

No więc zajeżdżamy dziś do biura, a tam w garażu stoi facet i dymi. Nie jest to eufemizm rozrabiania, tylko dosłownie – dymi. Puszcza dym. Okazało się, że testuje czujki przeciwpożarowe, w związku z czym pokłóciliśmy się w windzie, bo mnie bardzo denerwuje, jak w filmach i serialach jest alarm przeciwpożarowy i wszyscy krzyczą, żeby ZOSTAWIĆ WSZYSTKO I WYCHODZIĆ. I nie pozwalają zabrać kobietom torebek. A ja się pytam, co to jest za strata czasu – złapać torebkę, jak się wybiega z budynku? ŻADNA. Bez torebki nie wychodzę! A N., że owszem, wychodzę bez torebki, bo takie są zasady – jak trzeba to on mnie wywlecze. Na szczęście wjeżdżaliśmy tylko z garażu na parter, bo jakbyśmy mieli więcej czasu w tej windzie, to chyba bym go stłukła torebką. A moja torebka dość dużo wazy, nigdy nie wiem dlaczego, ale tak jest.

Natomiast wczoraj jakoś tak natchnęło mnie żeby sprawdzić, co tam nowego u autorki „Julie & Julia. Rok niebezpiecznego gotowania” – wakacje się zbliżają, przydałoby się cos odprężającego do czytania na plaży… Owszem, wydała nową książkę, również autobiograficzną. Po sukcesie pierwszego tomu zarówno Julie, jak jej miły mąż Eric mieli romans na boku, ale wyciągnęli z tego ważną lekcję i postanowili do siebie wrócić. W międzyczasie autorka odkrywa swoją nową pasję i całkowicie poświęca się rzeźnictwu – nowa książka podobno obfituje w niezwykle szczegółowe i odważne opisy rozbioru tuszy świni, wyjmowania narządów wewnętrznych z różnych zwierząt oraz pozamałżeńskiego seksu. Jedna z recenzji na Amazonie: „Przeczytałam do końca, ponieważ miałam nadzieję że biedny, udręczony mąż w końcu ją zabije. Ale nie zabił”. Tytuł „Cleaving: A Story of Marriage, Meat, and Obsession”.

Obawiam się, że nadal poszukuje lektury na plażę. Już homary w pierwszej części dosyć mnie zasmuciły, a wtedy była przynajmniej wierna mężowi. Rozbiór tuszy i zdrada małżeńska w jednej dawce to jednak ciut za wiele, jak na mnie.

Mam natomiast pytanie, dlaczego w tym roku mamy po sierpniu od razu listopad? Ze względu na oszczędności w emeryturach czy jak?…