ZOSKA U PIRELLEGO I OBCIETE SKRZYDEŁKA

Zośka Loren w wieku 72 lat zostala sfotografowana do kalendarza Pirelli 2007.

Bardzo mnie to podnosi na duchu i zaczynam mieć nadzieję, że może ewentualnie świat się JESZCZE nie skończy (mimo progresywnego trendu zwycięstw naszych sportowców w kolejnych dziedzinach, co samo w sobie jest ZATRWAŻAJĄCE).

Natomiast byłam wczoraj w markecie budowlanym LEROY.
Market jest CAŁKOWICIE opanowany przez kiermasz ozdób świątecznych.
Nie ukrywam, że zrobiło mi się słabo (jutro już grudzień, a tradycyjnie kupionych prezentów – ZERO, przecinek, zero, zero).

Poza tym, to takie… SMUTNE.
Ozdoby z marketu budowlanego.
Zamiast z romantycznego małego sklepiku, ręcznie robione przez rodzine goblinów mieszkających pod podłogą i sprzedawane przez małą siwą staruszkę oraz jej pomocnika – jednookiego garbuska… Yyyyyyyyy… STOP (moja wyobraznia kiedys mnie ukatrupi). Będę się jednakowoż upierać, ze MARKET BUDOWLANY to nie jest miejsce dla magicznych ozdób świątecznych. Poza tym, były w sprzedaży SKRZYDŁA. Normalnie SKRZYDŁA Z PIÓR. Dosyc to było ohydne, bo jako żywo przywodziło na myśl obcięte skrzydła gęsi.

(Za chwileczkę, za momencik spodziewam się dyskusji „A U KOGO W TYM ROKU WIGILIA” i zacznie się jazda.)

Mam strasznie duzo roboty drogi pamiętniku oraz zablokowane strony internetowe z blogami i z horoskopem, ale taka na przykład www.crimelibrary.com DZIAŁA jak ta lala! Czyli co – pornografia i rozrywka jest be, ale kanibalizm i seryjne morderstwa – jak najbardziej w porządku?… Zdaniem aminów, naturalnie. Poza tym, OCZYWIŚCIE ze znalazłam strone, na której mogę sobie grać w tetrisa online. Niech mnie nie rozśmieszają.

O ZWIERZĄTKACH DOMOWYCH I BOHATERACH SERIALU

N. twierdzi, że jeśli chodzi o zwierzątka domowe, to on zawsze był przekonany, ze świerszcz to jest przynęta na pstrąga, a nie pupilek. A w koty to kamieniami rzucał, a nie je karmił i głaskał (mam nadzieje, że zartuje z tymi kamieniami. I z tymi pstrągami też).

Natomiast co wieczór, kiedy wracamy do domu, to kot rzuca się na nas jak pocisk – pędząca przez całe podwórko kulka szarego futra (POZSZYWANA Z KAWAŁKÓW) (lubię zwierzęta, naprawdę, ale na widok tego kota ZAWSZE mam odruch, żeby się przeżegnać). W dodatku na przemian agresywnie miauczy i syczy. Może i on naprawde jest spragniony ludzkiego towarzystwa, ale po tych odgłosach, które z siebie wydaje, to jemu chyba chodzi o ludzka wątrobę, świeżą i cieplą. No ja nie wiem. N. go głaszcze. Odważny koles z tego mojego starego.

Natomiast co do sugestii Majka.
Nie zamierzam się kochać w T-Bagu.
Nie dlatego, że jest krańcowym psychopatą ze zjechaną psychiką. Nie nie.

Po prostu, w T-Bagu kocha się Hanka (i w Eryczku Cartmanie, przypominam). A ja Hance nie zamierzam wchodzic w drogę. Mamy taka niepisaną umowę dzentelmeńską od czasów, kiedy ona była Miss Wirtualnej Kawiarenki, a ja – Wicemiss (było to bardzo dawno temu, kiedy to serwer kawiarenki padał spektakularnie, jeśli zalogowało się więcej niż 40 osób, a jeden z bywalców kawiarenki podrywał admina jednocześnie pod pięcioma żeńskimi nickami).

A Abruzzi to przecież Andropow z Armageddonu, no nie będę się przeciez kochac w rosyjskich kosmonautach.
Pozwolicie zatem, że pozostanę przy starszym bracie z dziwnymi uszami.

(Natomiast pania doktor ajmsory, ale mam ochote kopnąć w tyłek z całej siły).

O DOBRYCH WRÓZKACH I MGLE

Mgła jak w Londynie.
Za każdą latarnią może się czaić Kubus Rozpruwacz.
Szłam sobie wczoraj i myślałam, ze taka zamglona Warszawa jest PRAWIE ładna.
PRAWIE.

Po czym wsiadłam do autobusu miejskiego i wrażenie zaraz mi przeszło.
Na przykład wsiadła mama z córką, lat około sześciu, targającą wielkiego loda MAGNUM.
W listopadzie, dwudziestego siódmego, ja się pytam?…
Nic się nie znam na wychowaniu dzieci. NIC.

Oraz siedząc wczoraj na przystanku, zaczepiła mnie Wariatka.
Na pierwszy rzut oka nie było widac, że to wariatka. Podeszła, troche się jakając zapytała o autobus, po czym wlepiła we mnie oczy.

– JAKIE TY MASZ ŁADNE WŁOSY! I oczy! I uśmiech! I tyle masz w sobie piękna wewnętrznego! I w ogóle jesteś taka ładna! Wiesz?

No teraz już wiem.
Podziękowałam wariatce, bo w sumie to zawsze miło, kiedy ktoś człowiekowi powie komplement. Nie, żebym nie wolała usłyszec komplementów od tego starszego brata z Prison Break (bardzo mi się podoba, chociaż ma MEGA DZIWNE USZY! Zupełnie jak doktor Jack z Losta. O co chodzi z tymi uszami?…). Chociaż Haniuta mówi, że takie anonimowe wariatki zawsze okazują się być królowa Anglii incognito albo ekscentryczną miliarderką, albo dobrą wróżką.

JEŚLI TO PRAWDA i faktycznie jest Dobra Wróżką, to plis plis plis, niech mi pomoze KUPIC PREZENTY NA SWIETA dla całej rodziny!… Bo ja nie mam zadnego pomysłu i chyba zwariuje!

Co nie zmienia faktu, że przez cały dzien miałam przez Wariatke nastrój refleksyjny i filozoficzny.

A na miłe zakończenie dnia obejrzałam ten odcinek SP, w którym Eryczek jest dyżurnym, a Ike ma romans z przedszkolanką.
Nnnnnnnnnnnnnajssssssssssssss.

Z PAMIĘTNIKA NIE TAK ZNOWU MŁODEJ OGRODNICZKI

Zamiatając dziś z tarasu zgniłe liście wraz z ukrywającymi się pod nimi glizdami, rozmyślałam sobie na tematy ogrodnicze.

Doszłam do wniosku, że nasze współżycie z roślinkami układa się zawsze trzyetapowo.

ETAP PIERWSZY – JESTEM TWOJA NOWA ROSLINKĄ, KOCHAJ MNIE I KUP MI DONICZKĘ
Kupujemy roślinki. Wybieramy oczywiście same super wypasione osobniki, najpiękniejsze w całej szkółce. Zabieramy je do ogrodu, sadzimy, sypiemy nawóz, chuchamy, dmuchamy, podlewamy, zraszamy.
Jak odwdzięczają nam się za to roślinki? Połowa od razu zdycha – te najdroższe, naturalnie; reszte rąbią robaki albo łamią im się gałązki podczas deszczu, albo usychają, żeby nie wiem jak często je podlewać. Z całej partii zakupionych roślinek zostają 2 – 3 najbardziej pokraczne krzaczory.

ETAP DRUGI – JESTEM TWOJĄ ROŚLINKĄ, MIESZKAM W TWOIM OGRÓDKU
Etap ten jest najkrótszy z wszystkich trzech. W ramach tego etapu roślinka tkwi sobie w ogrodzie na swoim miejscu i wygląda mniej więcej tak, jak od niej oczekiwaliśmy. Jakieś dwa tygodnie.

ETAP TRZECI – JESTEM TWOJĄ ROŚLINKĄ Z PIEKŁA RODEM
W etapie trzecim nasze roślinki wymykaja się nam spod kontroli i zamieniają w dzungle amazońską. Nasza sliczna japońska tawuła nagle ma trzy metry wysokości i rzuca się na nas z zębami, kiedy podchodzimy z sekatorem. Jeśli chodzi o kąt, w którym posadzilismy rdest, to od dwóch lat nikt tam nie był, żeby rdest nie pochwycił go i nie wpierdzielił. Giną koty sąsiadów i dramatycznie zmniejsza się nam powierzchnia ogrodu. Żeby dotrzeć do altany, trzeba się wyposażyć w maczetę, pochodnię i napalm. Wieczorami, stojąc na tarasie, z drżeniem wsłuchujemy się w ciche mlaskanie, dochodzące z ogrodu. Sąsiadka z naprzeciwka pyta, czy nie widzieliśmy jej męża, bo nie wrócił do domu po tym, jak poszedł nas odwiedzić…

Oraz mam traumę, związana z jasnymi bojówkami mojego męża.

Kiedy widzę, że odwija z folii świeżo przyniesione z pralni jasne bojówki, osuwam się wewnętrznie, bo wiem, że będzie katastrofa. Beznadziejnie próbuję jej zapobiec: „Kochanie, nie możesz założyc innych spodni?…” – ale to tak jakbym próbowała skręcić Titanikiem. Tylko pogarszam sytuację. Dowiaduję się, że mój mąz NIE MA INNYCH SPODNI (nawet jeśli wczoraj wlasnie kupil sobie 2 pary w Decathlonie).

Zakłada te spodnie i idzie:
– wymieniac olej w samochodzie (polowa zawartości miski olejowej ląduje na bojówkach);
– podsypywac torfem winogrona (tak, mój mąż założył sobie winnicę; nie, nie chcę na ten temat rozmawiać) – połowa torfu ląduje na…
– przykręcac progi do samochodu, co wymaga klęczenia w błocie;
– impregnować łupek na tarasie (połowa impregnatu ląduje na…);
– trzymac na kolanach psa, który jest kudłatym jamnikoterierem, a mamy wyjątkowo deszczowy dzień;
– malowac na ciemnobrązowo debowy stół dla Sosko. Zagadka: gdzie ląduje połowa ciemnobrązowego mazidła?…

Ja nie wiem, skąd mu się to bierze, ale te jasne bojówki, kiedy sa uprane, to działają na niego jak PŁACHTA NA BYKA. Natychmiast znajduje sobie wyzwanie i je realizuje. Dopiero, kedy bojówki wyglądają, jakby Uma wyszła z nich z grobu w II części Kill Billa, mój mąż może się zrelaksowac przy cygarze.

Dziś niedopałek cygara został wetknięty w kopiec kreta.

Ciekawe, czy kret to doceni.

(Ależ jesteśmy wyrafinowani – u nas nawet krety dostaja hawańskie cygara).

O TAKIM JEDNYM POROWNANIU

Kupiłam (sobie) mojemu mezowi (naturalnie ukochanemu) na lotnisku tego Clarksona „Wierzę, że masz duszę”. O maszynach, które mają duszę.

Bo ja tez wierzę, że maszyny maja duszę. Np. mój stary piec. Niewątpliwie i bezsprzecznie ma w sobie duszę pokutującą. Albo komputery. Każdy jest inny i trafiają się osobniki wyjątkowo złośliwe i wredne, a niektóre są miłe i fajne jak psy.

Oczywiście, zanim on zdążył w samolocie zdegustowac Rzeczpospolitą, ja już kończyłam książke. Popłakałam się rzewnie nad Concordem, uśmiałam jak dzika fretka z opisu lotniskowca i w ogole jestem oczarowana tymi felietonami. Clarkson cudownie pisze, widać, że to jego pasja. A jak człowiek ma pasje to i z opisu zupy potrafi zrobic arcydzieło, jak Makłowicz (a jak nie ma pasji, tylko troki od kaleson, to nawet żeby uśmiercił siedemset głuchoniemych jedną koparką, to dalej troki od kaleson).

No. Ale o czym to ja.

NO WIEC. W jednym z felietonow Clarkson pisze, ze Nicole Kidman ma uwaga cytuje „POSLADKI JAK STRUSIE JAJA”.

Najpierw się na niego zdenerwowałam, bo porównanie jest mało poetyckie, a Nicole jest bardzo piekna i w ogóle co on sobie wyobraża, wielki brytyjski brzydal.

Ale po chwili zwizualizowałam sobie strusie jaja, leżace w koszyczku w Piotrze i Pawle.

Hmmmmmmmm.

COŚ W TYM JEST.

Jako osoba racjonalna musza przyznać, iż być może porównanie istotnie nie jest zbyt poetyckie, natomiast jeśli chodzi o sedno sprawy, to ja na przykład bym się zanadto nie broniła, żeby wiecie. Jak te strusie jaja. Mieć.

Jest to jeden z tych trudnych komplementów, kiedy to człowiek w pierwszym odruchu ma ochote dac komplementodawcy w pysk. Zdecydowanie jednak wole TAKIE komplementy od czegoś co UWIELBIAJĄ mowic kobiety kobietom, i co POZORNIE ma być komplementem, a tak naprawde nim nie jest, na przykład „SWIETNA SUKIENKA, w ogole w niej nie widac ze masz na brzuchu te fałdy tłuszczu”.

Niech mu będą te strusie jaja.

O MOIM ULUBIONYM SPORCIE I PORTUGALSKICH PORCJACH

Dzis zajmiemy się moja ulubiona dziedziną sportu „CHODZENIE PO BARACH”.

Jest to fascynujący sport, doprowadzony do perfekcji przez mieszkańców polnocnej Hiszpanii. Sport drużynowy, dodam.

Liczebność druzyny nie jest stała. Możliwe jest dokladanie i odejmowanie zawodników w trakcie rundy, wrecz do całkowitej wymiany wszystkich członków pierwotnej druzyny.

Zasady nie są proste, ale po kilku dniach intensywnego treningu osoba inteligentna poradzi sobie, naturalnie nie jako lider drużyny, ale jako zwykły uczestnik – śpiewająco.

Podstawowa zasada jest taka, że druzyna w pierwotnym składzie musi się spotkać w jednym barze o określonej godzinie. Wszyscy pija drinka, po którym następuje zwyczajowa kłótnia o to, kto płaci (zwykle jest więcej niż jeden chętny do postawienia kolejki, a czasem proceder ten jest utrudniony, bo a) stawia właściciel baru, b) zapłacił jakis facet, który nic nie powiedział i już sobie poszedł) oraz zostaje rzucone hasło wymarszu do kolejnego baru.

W kolejnym barze do druzyny mogą dołączyć kolejni zawodnicy, spotkani na miejscu lub po drodze. Mogą być znajomymi wszystkich uczestników druzyny lub tylko niektórych lub w ogole nie są nikomu znani, ale chętnie się przedstawią i zaprzyjaźnią i postawią kolejkę. Z druzyny mogą także ubywac kolejni zawodnicy (bo np. mają w domu przygotowaną na kolacje ośmiornicę i wlasnie idą ją zjeść). Drużyna może się dzielic na mniejsze poddrużyny odbywające alternatywną ścieżkę przemarszu po barach i spotykać się w niektórych z nich lub po drodze, wymieniać skład, zmieniać trasę lub kolejność odwiedzin barów.

Nie ma reguły, o czym będzie się rozmawiac podczas całej rundy – zwykle są to tematy najbardziej aktualne, np. trwający właśnie mecz albo temat rzucony przez napotkanego osobnika „Złowiłem wczoraj 40 kalmarów”. Dośc istotne jest strategiczne zajmowanie pozycji w kolejnym barze, bo np. kobiety lokuje się na samym końcu baru, żeby nie zawracały głowy, a także trzeba uważac żeby nie ustawic obok siebie członków druzyny którzy Chwilowo Są Na Siebie Obrażeni i Nie Rozmawiają, Bo Się Pokłócili o Przynęty – gdyz grozi to zapadnięciem niezdrowej ciszy.

Należy pamiętać, że nie wolno pic w jednym barze wiecej niż jednego drinka, bo grozi to zapascia i przedwczesnym ukończeniem wieczoru.

Bardzo piekny sport.

Oraz musze cos wyznać. Ale w tajemnicy i umówmy się, że INFORMACJA TA NIE OPUSCI CZTERECH SCIAN TEGO BLOGA.

Ze wszystkich serwowanych mi dań (a było ich sporo, w tym langusty sięgające mi do kolan, krewetki wielkości dłoni oraz policzki z dorsza) (czujecie. Policzki. Z. Dorsza) najbardziej smakowała mi tzw. ZORZA (czytac TSORSA).

Jest to ni mniej ni więcej, tylko mieso doprawione i przygotowane jak na chorizo (te ich paprykowa kiełbasę), usmażone na patelni luzem, ułożone na frytkach i jedzone bardzo gorące.

Czujecie.
Mięso na kiełbasę.

NATOMIAST WERSJA OFICJALNA JEST TAKA, ze oczywiście NADAL NAJBARDZIEJ UWIELBIAM jeść ostrygi i popijać szampanem. OKEJ?

(Boże, jaka ja jednak jestem nieskomplikowana. Smażona kiełbasa bez flaka).
(no przepraszam, ale chyba lepsza smazona kiełbasa niż policzki z dorsza!)

Chwilę byłam w Portugalii. W Porto na porto oraz na kolacji.

UWAŻAJCIE Z ZAMAWIANIEM JEDZENIA w Portugalii w knajpie.
Proponuję zamawiać jedna porcję na dwie – trzy duże, bardzo głodne osoby (jedna porcja to dwa kraby wielkości półmiska każdy, półmetrowa langusta oraz mała wanna ryżu z owocami morza).

Pierwszy raz w zyciu piłam bożole nuwo w hiszpańskim barze (symbolicznie, bo błagam, kto pije bożole, kiedy wszędzie dookoła rioja i ribeira sacra).

Byłam się ukłonic Świętemu Jakubowi.

Tak mnie ten wyjazd, wiecie, natchnął.
Jakie ludzie mają życie. Proste i piekne.

I jak zwykle eksplorowałam siebie i to, co znalazłam, zaskoczyło mnie.
SMAŻONA KIEŁBASA.

ZYJE I KOPIE

No wieeeeeeeec…
Jestem w tej Galicii, nie?
Mam juz syndrom ¨WEZ PAN ODE MNIE TOM RYBE ALBO PANA NIA SPOLICZKUJE¨ – w sensie, owoce morza 3 razy dziennie plus zamiast ciasteczka do kawy juz mi sie znudzily.

Sni mi sie kielbasa.

Troche tesknilam za ojczyzna, jak tu lalo, ale teraz jest 16 stopni i nie tesknie juz tak bardzo.

Marki odziezowe w Hiszpanii mucho gusto. Jutro ide w dluga po sklepach – mam pretekst, albowiem N. wylal na mnie dzis przy obiedzie miske bardzo czerwonego wina galicyjskiego, kwasnego jak ocet (ktore sie tu pije w miskach, jak u nas barszczyk). No wiec mam jedno biodro purpurowe i powod, zeby sobie kupic jakas pocieszke.

Na przyklad, 6 par spodni, 3 swetry, 2 koszule i litr perfum, nie?

No to hasta manana. Wracam we wtorek i ma byc posprzatane.

DŻEJMS BLOND?

Znowu afera.
Z powodu James Bond po raz pierwszy w życiu jest blondynem.

My – fani Gwiezdnych Wojen – troszeczke się nabijamy z fanów 007, ale koneser docenia konesera.

Zatem chciałam wyraźnie sprecyzować swoje stanowisko w przedmiotowej sprawie: ja jestem ZA, że Bond jest blondynem.

Całe życie podobali mi się blondyni.
Postawni blondyni.

Nie rozumiem i nigdy nie rozumiałam, o co ta histeria z brunetami, a zwłaszcza w typie latino. No litości. Przykładem niech będzie scena w „Love Actually”, kiedy Sara wrócila z firmowej imprezki z Karlem i on się rozebrał i wygladał JAK PATYCZAK. Był WKLĘSŁY i normalnie bałam się, że za moment mu goleń trzaśnie. I weźcie, cały czas by musiała uważać, żeby mu się nie nadziac na łokieć albo kolanko!…. Ewwwwwwwww. Może to i lepiej, że im nie wyszło.

Więc błagam, jeśli dojdzie do kolejnego Bonda, to bardzo bardzo proszę:
– nie latino, a już absolutnie, ABSOLUTNIE nie z cieniem zarostu pod skórą;
– nie patyczak.

(Zaraz któraś mi wytknie, że w takim razie lece na Pudzianowskiego – kto wie, kto wie czy będzie to takie dalekie od prawdy! Panie Mariuszu – pozdrawiam! – pan Mariusz podobno szuka dziewczyny w Internecie, to może zajrzy i na blogi).

Poza tym, facet piekny z twarzy najlepiej, żeby został homoseksualistą i się do czegos przydał. Pozwolę sobie bowiem zacytowac klasyka (moja nauczycielkę francuskiego): „MĘŻCZYZNA nie musi być ŁADNA. Wystarczy, żeby była sexy i dobrze gotowała”.

Ponadto, może blond Bond nie okaże się takim idiotą, jak Bond Timothy’ego Daltona, który w latach 80-tych pomagał budować siatkę terrorystyczną. Podobno jest bardzo fajna scena, kiedy wychodzi z morza w niebieskich slipach. Nareszcie cos dla damskiej publiczności, a nie tylko te dziewczyny Bonda i dziewczyny Bonda, lafiryndy jedne.

A zresztą, dla mnie Bond to zawsze będzie Sean Connery. Yesterday, today and tomorrow – jak powiedziała Miranda z S&C i od razu ja polubiłam.

No dobra, to ja lecę. Wracam we wtorek. JEŚLI będę MIALA PO CO – czytaj: jeśli Hanka będzie miala dla mnie te odcinki SP, w których Eryczek Cartman jest dyżurnym oraz odkrywa, KTO NAPRAWDE STOI za zamachem na WTC i dlaczego Stan.

Czuwaj!

W OGÓLE LISTOPAD JEST BEZ SENSU, A TERAZ SZCZEGÓLNIE

W robocie nadal nie dziala mi komp.

Boze, jaka jestem nieszczesliwa. Człowiek ewoluował i zawarł symbioze z komputerem biurowym. No – ja na pewno. Brutalnie odcięta cierpię straszliwe męki.

Mam co prawda laptopa, ale on jest slepy i głuchy. Nieprawdą jest jakoby odcięcie człowieka od Internetu i konta pocztowego podwyższalo wydajnośc. Jestem tego widomym dowodem.

Nie mogę sobie znaleźć miejsca, co chwila zapodziewam jakis dokument, rozmowy telefoniczne rozpoczynam opierdalaniem zamiast „dzień dobry” oraz zamyślam się.

Właśnie wyrwałam się z zamyslenia na motywach książki, jaka aktualnie czytam. Jest o kobiecie, która urodziła dziecko i troche jej ta sytuacja dokopała. Oczywiście jest bardzo podłą kobietą, która zamiast myśleć o tym, co jej wynagradza jeden uśmiech dziecka, to ubolewa, że nie ma się w co ubrać żeby wyjść na miasto i wyglądać jak przed urodzeniem dziecka, bo wszystko jest na nia a) za ciasne, b) obrzygane. Oraz jej chłopak – tak, chłopak, bo rzecz dzieje się w Londynie, a prawdziwy Londyńczyk nie będzie się żenił z powodu takiej drobnostki, jak dziecko, to by przecież oznaczało kajdany dla jego indywidualizmu i znaczące ograniczenie wolności osobistej, do której przecież każdy człowiek ma prawo, no tak czy nie? – właśnie ją opierdala za to, że chce przestać karmic piersią, kiedy ich Evie ma zaledwie 8 miesięcy. Oraz jest widywany na mieście z inną kobietą.

AAAAAAAAAAAAA.

Pewnie to początki klimakterium, ale chętnie bym skunksa rozdarła.

Nastroju nie poprawia mi pogoda, nie nie nie.
(Dlaczego Słowianom nie przyszło do pustego łba zbudować kilka tratw z drzewa – a drzewa mielismy chyba pod dostatkiem? – wypuścic się na morze, następnie na ocean i osiedlic na jakims malutkim archipelażku wysepek nieopodal równika?… Pewnie z obżarstwa i z przepicia, warchołom jednym).

Normalnie zaglądam w głąb siebie, a tam NIC (znaczy sam głąb, pusty).

LUDZIE LITOŚCI.
NIECH MI JUŻ NAPRAWIĄ TEN KOMPUTER, zanim zrobię cos naprawdę NA MAKSA dziwnego.

„MARZY CI SIĘ BOMBONIERKA TAKA JAK JA”

Jestem zdegustowana aurą.
Pije wodke.
Znaczy krupnik. Krupnik to w sumie jak nie wódka, nie?
Żeby przeżyć.

Okrutnie zmarzłam na wyborach.
Wybierałam, wybierałam i wybierałam. Przedstawicieli narodu.
I wybrałam.
I teraz strasznie kicham.

OCZYWIŚCIE.
Normalnie jestem zdrowa jak świnia, zero zwolnienia lekarskiego od 10 lat (and I mean – 10, tak?). Ale NIECH NO TYLKO wezme urlop – od razu mój organizm wrzuca na luz i czuje się zobowiązany odbębnic średnią krajową. No więc od wczoraj kicham i prawdopodobnie nieco smarkata wyląduję w czwartek w Santiago.

(Matko Boska, w czwartek w Santiago będę żarła jamon i piła rioja w knajpie u Jesusa).

Najlepszy był numer, jak się zastanawialiśmy, co kupic Hiszpanom na prezent.
Bo po ostatniej wizycie okazało się, że to co w Polsce najlepsze, to:
– wisienki w czekoladzie (nie żadne firmowe czekoladki, tylko suszone wisienki maczane w czekoladzie, sprzedawane na wagę na naszym lokalnym bazaru;
– małe pączki (tez z naszej lokalnej cukierni, takie malutkie pączki, wyjechały do Hiszpanii w wielkim tortowym pudle);
– oraz czekoladowe cukierki Wedla i Wawela (Malagi, Tiki-taki i Kasztanki).

Ale dziwni są ci Hiszpanie.

„I rozgryzać tę zagadke po ostatnią czekoladkę”.