O BEZKRĘGOWCACH NA POCIESZENIE


Dzisiejszy dzień taki, że w sumie nawet nie mam ochoty się zabić. Bo raz by nie wystarczył. Ze szesnaście razy bym musiała, żeby to coś dało. Znowu mnie boli cały kręgosłup z nerwów.

No nic. Zebra mi mówi – myśl o krewetkach w czosnku. Myślę. Trzymają mnie przy życiu (czy krewetki mnie słyszą?). I o chrupiących nóżkach kalmarów (ja to mam marzenia, jak słowo daję – bezkręgowce i tłuszcz roślinny).


O NIENADAWANIU SIĘ DO CENTRÓW HANDLOWYCH I DESZCZU


Co za jakiś dzień w ogóle.

Najpierw bylam w Złotych Tarasach (znaczy, nie od rana, od rana miałam rozrywki inteletualne, po południu czekałam na N. i weszłam do Tarasów). O święta Tereso. 

Weszłam do Zary i zobaczyłam gotowy plan filmowy "Atak Oszalałych Bab Sterowanych z Kosmosu 4". Wszystkie ciuchy leżały na kupach, wokół których kłębiła się płeć żeńska. Uciekłam stamtąd w popłochu.

Tylko po to, żeby nadziać się na premierę butiku "Victoria’s Sectret". Różowy dywan, głośna muzyka, aksamitne sznury, jakaś nerwowa ekipa z kamerą i mikrofonem. 

Głowa mnie rozbolała od tego przepychu (czy jeszcze ktoś na słowo "przepych" ma wizualizację takiego drewnianego drążka zakończonego okrągłą wypukłą gumą, do przepychania rur kanalizacyjnych?). Proszę mi przypomnieć, kiedy następnym razem mnie najdzie na Tarasy, iż jestem głupia (cokolwiek bym sobie nie wmawiała).

Sprawa ma się tak, że od niedzieli śledzę w napięciu prognozę pogody w miasteczku Pontevedra, w okolice którego udajemy się w piątek. Już się nie mogę doczekać, mamy telefony od znajomych, żeby nigdzie się nie zatrzymywać po drodze, tylko przyjeżdzać prosto na kolację – kalmary już przebierają nóżkami z niecierpliwości. Super, świetnie, cudownie, nie mogę się doczekać. Kocham północ Hiszpanii.

Tylko, że od nadchodzącego piątku tam jest 20 stopni i leje. Podczas gdy u nas tych stopni będzie w okolicach trzydziestu.

Mój mąż już nic nie mówi, tylko macha ręką. Że niby jaka ma być pogoda, skoro księżniczka deszczu jedzie. 

Ten znajomy, do którego jedziemy, mówi, że jego żona ma tak samo. Że chętnie będzie ją wypożyczał do Emiratów Arabskich i odbierał wynagrodzenie w benzynie – tyle, ile litrów wody spadnie, to on weźmie benzyny i będzie żył jak król na tym interesie. Podobno nawet na Wyspach Kanaryjskich potrafi deszcz przyciągnąć.

No, ja nie wiem. Ostatnio jak byłam w Świnoujściu, to wcale nie padało PRZEZ CAŁY CZAS. Może się starzeję. Ale długie dżinsy i tenisówki jednak chyba wezmę, a nie samo fiu bździu.


O MINILODACH I FRANCUSKIEJ POWIEŚCI


Do trzech dni mam lodowate stopy i dłonie, chyba krew mi przestaje krążyć. O, mały palec całkiem zimny i siny. Lato, prawda.

Ugotowałam wytworny posiłek dla gości, a i tak hitem były minilody z Biedronki. Już wiecie co, naprawdę, to ja tu od rana ślepnę nad kurkami, obieram młode marcheweczki, a wszyscy i tak się rzucili na lody, bo małe, na patyku i w czekoladzie. I jeszcze dostałam ochrzan, że wzięłam tylko jedno pudełko. Upadek czasów!…

Czytam tę Pancol, od smutnych wiewiórek. I hmmm, zdecydowanie nie jest to najbardziej artystyczna czy przenikliwa powieść, jaką czytałam. Trochę śmieszna, trochę naiwna, ale coś w sobie ma. Pierwszą część – "Żółte oczy krokodyla" – męczyłam strasznie długo, bo francuska narracja. Francuska narracja jest jak ten język – taka trzepotliwa, przegadana, na pewno też dużo robi tłumaczenie, ale wszystkie francuskie książki tak mają. Trzeba się przyzwyczaić i w tym zanurzyć. Druga część już mi weszła gładko i zaczęłam trzecią.

Czego tam nie ma!… Nieślubna córka Królowej Anglii, niewierni mężowie hodujący krokodyle z kochanką – manikiurzystką, podła piękna siostra, dobrze się zapowiadający kochanek – schizofrenik, rzucanie uroków, genialne niemowlę z duszą Einsteina, całkiem dobrze zorganizowany seryjny morderca, zepsute mieszczaństwo francuskie… Powiadam państwu, jest tego a jest. Trzy grubiutkie tomy, w sam raz na leżak. (Mam tylko nadzieję, że do końca trzeciego tomu się wyjaśni ten romans, co mnie DENERWUJE, zwłaszcza ON MNIE DENERWUJE, bo jak nie, to normalnie autorka sama nie wie, o co jej chodzi).

A trzeci odcinek ósmego sezonu "Trawki"?… Palce lizać!…


STRASZNE WYZNANIE I REKLAMY KONTEKSTOWE


Dziękuję. Jest cieplej i wszyscy zadowoleni.

(Właśnie reklama na guglu mi wyświetliła "Włoskie Lody Ekologiczne" – jakieś faken lody z SOI I RYŻU, heloł? – a zaraz pod tym – "Problemy z jelitami" – dość logiczne).

Teraz się przyznam do czegoś okropnego.

Mianowicie.

(Ale to będzie naprawdę CIEMNA STRONA mojej osobowości, więc proszę położyć dzieci spać i odwrócić pluszaki tyłem do monitora).

Gdyby były możliwe podróże w czasie, to bym wróciła do roku, w którym powstała "Autobiografia" i anihilowała zespół Perfect.

Macie tak, że jak słyszycie jakąś muzykę, to krew wam się ścina w napalm, a uszu się dymi? To ja tak mam z Perfectem. Nie miałam lekko na osiemnastkach, o nie. W kółko leciało jakieś tańcze, pomarańcze, jego mać, ale naprawdę, NAPRAWDĘ słabo mi się robiło na dźwięk tego pierwszego charakterystycznego akordu, bo wiedziałam że za chwileczkę, za momencik usłyszę to cholerne "Miałem dziesięć lat…"

JAK JA NIE ZNOSZĘ TEJ PIOSENKI. 

Pamiętam, jak mi kilka lat starsze koleżanki tłumaczyły, że dla nich to jest HYMN POKOLENIA i w ogóle dlaczego ich nie wielbię. No nie wielbię! Manaamu też nie wielbię, ale przynajmniej mi nie skręca jelit na kształt ringu Monte Carlo, jak słyszę ich w radio. W dodatku ja NAPRAWDĘ mam pojemny gust muzyczny, TSA nawet lubię, niech im tam.

A Perfectu nie daję rady. 

Może oni emitują jakieś poddźwięki, na które jestem wrażliwa, coś jak trzymanie grubego koca między zębami (BRRRRRR) albo przeciąganie paznokciami po grzbiecie złożonej kartki (AAAAAAŁAAAAAA). 

No. To już wiecie – nie lubię owoców i Perfectu. Wolę pająka w wannie, niż Perfect. 

Oho, pojawiły się nowe reklamy – "Własny Chleb Już Piekłaś?" (a w mordę chcesz?… – od razu mi się skojarzyło) oraz "Obleśne żarcie – potrawy, których nie odważysz się zjeść" – jupiiii! Coś dla mnie! Jaky co, to zapraszam (oblesnezarcie.pl)

Aha, i dostałam maila, że bloga mi przenoszą na wordpressa. Mam się bać?…

 

O POGODZIE I MIĘCIE


Bardzo proszę o natychmiastowy powrót wyższych temperatur, ze względu na pająki. Jak każdy normalny człowiek (prawda?) zaraz po obudzeniu, inwentaryzuję pająki. Ten wisi, ten wisi, na fasadzie siedzą trzy, tamten wisi, OK – można bezpiecznie iść do łazienki, a później do pracy. Jak któregoś nie ma, to jest lekki dreszczyk (dokąd polazł). 

Dziś jak je liczyłam, to były skulone.

Skulony z zimna pająk to niebezpieczny pająk, bo zacznie sobie za chwilę szukać cieplejszej opcji. Wlezą mi do domu i wtedy to ja będę skulona. Czego – nie ukrywam – chciałabym uniknąć tak długo, jak się da (bądźmy realistami – jesienią i tak wlezą). 

Więc bardzo proszę. W końcu jest jakby ŚRODEK LATA, tak? (Tegoroczne jabłka kompletnie zgniłe w środku, coś okropnego).

I mam sklerozę coraz większą, bo znowu zapomniałam kupić fetę, a marzą mi się pierożki albo ciasteczka z francuskiego ciasta z fetą i miętą. Własną miętą, bo N. zaprowadził w tym roku zioła w doniczkach. Coś mi wychodzi, że w naszym związku to on jest rozważna i romantyczna, a ja?… Ja kiedyś byłam ładna, a teraz już tylko… hm… leniwa.


O MORDERSTWIE I BYCIU SĄSIADEM


No i WYKRAKAŁAM z tymi butami. Weszłam do Benettona i ogłuszyły mnie kozaki. Skoczyły mi na plecy i dalej nie pamiętam, ocknęłam się dopiero przed sklepem, z torbą. Z butami nie ma żartów.

Dziś w nocy śniło mi się…

A nie, muszę zacząć od tego, że rozprzestrzeniam zarazę pt. "Gardens of Time" – taka gra na Fejsbuku. Sama zostałam zarażona przez Zuzankę, że niby wystarczy, żebym była tylko słupem, bo potrzebuje sąsiada… Nooo, byłam słupem całe 3 minuty chyba i z CIEKAWOŚCI kliknęłam na planszę. CUDO! To jest taki pierdolnik, w którym znajduje się różne przedmioty. Mój ulubiony typ gry. Zebra twierdzi, że dlatego, że czuję się jak w domu (taka prawda). Od tamtej pory zaraziłam już trzy następne osoby, w tym mojego ukochanego małżonka i mam za swoje, spędzając wieczory "A co to jest fuzzy dice, kochanie?" oraz "Chodź mi tu w tej chwili znajdź ananasa na tej planszy".

No.

Tymczasem skonczyło mi się miejsce w ogrodku (żeby mieć następne plansze trzeba stawiać domki) i potrzebuję sąsiada, więc muszę ubłagać Zebrę, AZ TU NAGLE. DZIŚ W NOCY. ŚNIŁO MI SIĘ.

Że zastrzeliłam Zebrę. Z takiego mosiężnego pistoletu. Strzeliłam jej prosto w serce i ułożyłam zwłoki, po czym poleciałam na miasto szukać miejsca, w którym mogłabym się POZBYĆ pistoletu. Oczywiscie namęczyłam się okropnie, wszyscy ciągle patrzyli mi na ręce, nie wyrzuciłam go w końcu i obudziłam się potwornie zmaltretowana.

I teraz, czy ona po tym wszystkim zgodzi się zostać moim sąsiadem?…

Strasznie to wszystko skomplikowane, Drogi Pamiętniku.

 

O FAJSŁAWICACH


Ale miałam dziś sen! Śniło mi się, że robiłam N. jajka
sadzone i w każdym, które wybiłam na patelnię, rozwalało się żółtko. Wywalałam
je i wbijałam kolejne i rozwalało się żółtko… Taka się wkurzona obudziłam, bo już
naprawdę, zmarnować żółtko w sadzonym jajku to gorzej niż grzech.

(Tak przy okazji – nie rozumiem ludzi, którzy smażą jajko
sadzone z dwóch stron. To nie wystarczy je potrzymać chwilę dłużej?)

A na dodatek, redaktor Nogaś prezentował dziś książkę „Farmaceutycznym
szlakiem. Przewodnik po Polsce” (chyba kupię, bo naprawdę ciekawie się
zapowiada) i powiedział, że Fajsławice to polska stolica tymianku.

– Wiedziałeś o tym? – pytam N. – Ze Fajsławice to polska
stolica tymianku?

– Tak – odpowiada mi N. – Wiedziałem!

Nooooooooo, tu się wkurzyłam! DWANAŚCIE LAT razem pod jednym
dachem, jeść mu daję, gacie piorę, a on ANI RAZU mi nie wspomniał o
Fajsławicach! Ciekawe, CO JESZCZE trzyma dla siebie! Może zupełnie zapomniał mi
nadmienić o trzynastu zonach w Arabii Saudyjskiej, na przykład!

Naprawdę, po facetach można się wszystkiego spodziewać. WSZYSTKIEGO!
Dwanaście lat nie zająknąć się o Fajsławicach.

Oraz mam taki plan, że porwę jakąś Litwinkę i będę ją
zmuszała, żeby codziennie mi robiła chłodnik. Zrobi chłodnik i resztę dnia ma
wolną. Koniecznie taki z całymi burakami – w tym łodygi i liście. Mam potworną
jazdę na chłodnik, taki buraczkowy i ze wszystkimi śmieciami.

Dawno butów nie kupowałam.


O HODOWANIU ODWŁOKA NAD POLSKIM MORZEM


Nad morzem byłam chwilkę. Wróciłam rozmarzona jak wąż boa po spożyciu oposa, bo pogoda się udała, woda była ciepła i w ogóle było tak mega wakacyjnie. Kulę sobie nawet przywiozłam z delfinem, tym bardziej, że takie kule są bardzo poręczne jako narzędzie zbrodni w razie czego.

Pojechaliśmy w czwartek po pracy, więc akuracieńko, jak zjeżdzaliśmy z autostrady w Trzcielu, dopadła nas burza z piorunami. Ale to taka, że co chwilę niebo się robiło całe białe, i tak do trzeciej w nocy, w lejącym deszczu i te pioruny. Myślałam, że jak dojedziemy na miejsce, to wszyscy padną spać w ubraniu, a kierowcy to być może nawet nie dopełzną do łóżek, ale adrenalina to fajna sprawa. Siedzieliśmy do szóstej rano, gapiąc się na resztki burzy, świt i pijąc wino. Spać poszliśmy dopiero, jak już był dzień pełną gębą.

Niby trochę popadało, ale tak w sumie to było piękne słońce i upał! A ja spakowałam barchany i ciężkie buty na deszcz, więc przechodziłam cały pobyt w jednych sandałkach, a lżejszą garderobę musiałam dokupić na miejscu (no dobra, jedne bojówki 3/4). 

Jednego dnia poszliśmy na spacer świnoujską plażą do wiatraka, okazało się, że tam morze nawet kilkanaście metrów od brzegu jest płytkie, o płaskim dnie, i idzie się kilka kilometrów dnem takiej płytkiej laguny, woda jest nagrzana słońcem, po prostu jak na Karaibach jakichś. Weszłam do Bałtyku DO KOLAN! To rekord zanurzenia chyba od studiów (wtedy po raz ostatni wlazłam cała, ech, młodość). W dodatku na dnie leżały sobie flądry, lekko przykryte piaskiem i zadowolone, że ich nie widać – kolega złapał jedną gołymi rękami. One chyba jednak są głupie. Ale ładne – w kropki. I smaczne (nie, TEJ akurat nie usmażyliśmy).

Przy promenadzie można się hucznie zabawić, rozrywek jest co niemiara, od spożywczych po kulturalne – można np. zjeść frytkę tornado (robioną na miejscu ze świeżych ziemniaków), albo jak Jezus pochodzić po wodzie, tylko że w plastikowej kuli. A także pojeździć na zwierzątkach na kółkach – w tym na jednorożcach. Cały numer polega na tym, że aby to zwierzątko jechało do przodu, to trzeba na nim wykonywać ruchy coś a la frykcyjne. Przepiękny widok – małe puchate blondyneczki z loczkami ujeżdzające jednorożca na środku promenady. Naprawdę, jakiś zwyrol pierwszej wody to wymyślił. 

No i jedliśmy precle, za co Zebra chce mnie zabić. U Niemców w sklepie mają takie zamrożone precle z surowego ciasta, co się je wrzuca do piecyka na 15 minut, wyjmuje gorące, pachnące jak nie wiem co i pożera z masełkiem. Kiedyś je razem jadłyśmy i od tamtej pory Zebra ma świergolca na punkcie precli. No i pojechała na urlop i dzwoni do mnie:

– Słuchaj. Jest słabo. NIE MA PRECLI!

Trudno. Nie ma, to nie ma. Wróciła, pojechałam ja, wchodzę do Sky’a i co widzę w zamrażarkach?… Dzwonię do Zebry.

– Nie wiem, jak ci to powiedzieć… Ale kupiłam precle!

– Nienawidzę cię – odpowiedziała zwięźle Zebra.

Na pocieszenie dodam, że zanim przyjechaliśmy z tymi preclami do domu, to one się już rozmroziły i zlepiły w takie jedno wielkie ciastowate kłębowisko, rozdzielałam je jak chirurg bliźnięta syjamskie (a raczej ośmioraczki syjamskie) i wyszły dość pokraczne, ale były pyszne (sory, siostra). Poszła z nimi kostka masła, więc zawsze zostaje przewaga moralna – nam rosły dupy, a Zebrze nie.

Polskie morze jest urokliwe. Ma swój niepowtarzalny klimat. Dlaczego sprzedają na straganach dmuchane najeżki – tego nie wiem, ale jest fajnie i kropka. 

Czy urosła mi dupa od miejscowych specjałów?… No bbba!


O UPALE I FILMACH


Wciąż jest bardzo fajnie. Chleb mi zgnił od środka. Znaczy, miąższ mu się zakisił i zmienił w taką lepką glinę, śmierdzącą drożdżami, a może w sumie już zacierem? Na forum Emama kłócą się o ugryzienie kleszcza i wymyślają sobie od niedouczonych pediatrów – bardzo miło. A ja piję gorącą herbatę (najlepsza na upał, a mięta to już w ogóle) i oglądam Woody Allena.

Odkryłam "Przejrzeć Harry’ego" – matko, jakie to śmieszne. Nie aż tak może, jak moje ukochane "Drobne cwaniaczki" czy "Miłość i śmierć" – te dwa to moje ulubione. Ale kłótnia pani psycholog z mężem, podczas gdy pacjent leży na leżance… Zresztą, mnóstwo wspaniałych akcji tam jest. Za to "Tajemnica morderstwa na Manhattanie" – o mało nie zapadłam w letarg z nudów, mimo, że kocham Diane Keaton. 

A z nowych, zabijcie mnie, ale "Vicky, Christina, Barcelona" podobało mi się o wiele mniej, niż "O północy w Paryżu". Jaki ten film jest śliczny! I w ogóle Woody Allen nie miał szczęścia do Scarlett Johansson, bardzo nędznie u niego wypada. "Złote czasy radia" jeszcze lubię, czyli – jak widać – same komedie. Na głębsze produkcje psychologiczne jestem najwyraźniej za nerwowa.

Ale dialogi z "Drobnych cwaniaczków" to mam sobie ochotę wytatuować ("Frenchy, Ray to geniusz" – "W porównaniu z tobą to krzesło to geniusz"; "Nie chcę jeść trufli, nie mają smaku" – "Mają, ale SUBTELNY, i tylko świnie je potrafią znaleźć").

Żeby nie było – Avengersów też obejrzałam. Tylko trochę mnie bolały oczy. Powinni zmienić kostium Kapitanowi Ameryce, bo naprawdę, w dzisiejszych czasach poważny facet nie powinien się pokazywać na mieście w niebieskich rajtkach.

 

O SKARGACH WAKACYJNYCH


(Czy zimny, okopcony boczek z grilla prosto z lodówki ma
jakieś kalorie? Nie, prawda? Wszystkie zamarzły i zdechły, prawda?).

Znacie ludzi, którzy wyjeżdżają na wczasy i na wycieczki
głównie po to, żeby po powrocie pisać skargi? JA ZNAM 🙂 (ale nie powiem, bo mi
zostaną upiłowane różne części ciała i to bez znieczulenia ani nawet
solpadeiny). Zerknęłam sobie ostatnio na jakieś forum turystyczne i naprawdę,
powiadam państwu, że niezbadanymi ścieżkami chodzą wymagania turystów. I nie
mówię tu o sytuacjach, w których biuro odwołało wyjazd, zamieniło hotel (choć cześć
ofert ma możliwość zamiany hotelu, trzeba czytać, no ale komu się chce) czy
zmieniło pory wylotu, co może nie jest końcem świata, ale upierdliwe, zwłaszcza
z dziećmi itp. Rozumiem też, że jeśli się oszczędza przez cały rok na wymarzone
wakacje i jedzie do hotelu zachwalanego jako pięciogwiazdkowy luksus, a wita
nas zwisający z sufitu grzyb w łazience i karaluch machający przyjaźnie odnóżem
z prześcieradła, to może człowiekowi coś we łbie pęknąć. Tak.

Ale na przykład skarga „Na śniadanie było ciągle to samo!”.

I to jest niezaprzeczalny fakt, bo na śniadanie zwykle bywa
bufet, a w nim: jajecznica, jajka sadzone, jajka gotowane, bekon, kiełbaski, sery,
wędliny, warzywa do skomponowania sałatki, owoce, suszone owoce i orzechy, jogurty,
wybór pieczywa zwykłego i słodkiego, naleśniki, soki, woda, płatki, miód,
dżemy, mleko. CIĄGLE TO SAMO! Ale nawet, jeśli wybór jest skromniejszy, to niech
mi ktoś podpowie, ile jada w miesiącu różnych śniadań. Tak, żeby się nie
powtórzyło. Bo ja osobiście pas (powiedziała, wyrzucając przez ramię do kosza
na śmieci pudełko po serku wiejskim, trzecie w tym tygodniu).

Następne cudo to widok z pokoju. Że nie taki. Oczywiście, również
pomijam opcje pt. „za dopłatą widok na palmę / uskrzydlonego serafina / plażę /
grubą kobietę z brodą”, bo wtedy to bez dyskusji.

„Co będziecie robić na wakacjach?” – „Siedzieć w pokoju i
patrzeć w widok”. Naprawdę, ile czasu się spędza w pokoju hotelowym? Latem?
Kanaryjskim latem? Naprawdę warto robić aferę o to, co w oknie? Które w gorącym
klimacie i tak jest cały dzień zasłonięte, żeby nie mieć efektu cieplarnianego
z wysuszeniem turysty na mumię w promocji?…

„Zapłaciłem all inclusive, a wódka w barze była dostępna
dopiero od jedenastej!”. W Kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku.

„Rezydent był w hotelu tylko kilka razy!”. Zamiast siedzieć
cały czas i od rana nakładać turyście śniadanie (niestety, codziennie to samo),
później siedzieć z nim w pokoju i patrzeć w widok, a od jedenastej (kiedy już otworzą
ten cholerny bar) donosić mu wódkę.

Dyskusyjne może być, że za mało animacji. Bo nie każdy jest
(jak ja) socjofobem, który wybiera bungalow, położony możliwie najdalej od
WSZYSTKIEGO, i niechby się do mnie próbował odezwać jakiś ANIMATOR. Albo
wciągnąć mnie do WSPÓLNEJ ZABAWY. Krew i ślady napalmu by sprzątali do
następnego sezonu. No, gdybym kiedyś powiedziała do N. „Chodźmy na wieczorek
zapoznawczy”, to za godzinę byłabym w najlepiej wyposażonej w danym kraju
placówce psychiatrycznej na obserwacji.

A tak na marginesie… Ja już w kolejce do odprawy bagażu wiem,
którzy państwo będą codziennie wisieli przy recepcji ze skargami. To widać. Po
to jadą. Po powrocie wysmarują skargę na piętnaście stron A4 i uśmiechną się
dopiero w momencie, kiedy w ręku zostanie im potwierdzenie nadania poleconego.