O TYM, ŻE NIECZYNNE Z POWODU ZAMKNIĘTE

Jadę na wakacje, zanim kogoś porąbię i rozpuszczę w granulkach do odtykania rur (a dzielą mnie od tej decyzji życiowej już tylko milimetry). Na miejscu o dziwo ma być niezła pogoda – ha, ha, no zobaczymy, w każdym razie kurtka od deszczu jak najbardziej jedzie (przyda się również do owinięcia prezentowej butelki wódki w walizce).

Chyba mam już początki demencji (albo wcale nie takie początki!), bo którejś nocy budzę się koło trzeciej, spoko, następnie leżę i mam galopadę myśli o bezsensie, zgniliźnie i śmierci – czyli jak na razie wszystko w normie – aż tu nagle taka myśl: A W PRZEDSZKOLU pani Helenka była bardzo fajna, za to pani Irenka wyjątkowa franca!

No CZY TO jest NORMALNE? Żeby nagle po …ndziestu latach o trzeciej w nocy atakowały człowieka PRZEDSZKOLANKI z imienia? Skąd się coś takiego bierze? Oczywiście Z DEMENCJI, bo wtedy się pamięta wszystkie detale sukienki do komunii świętej (owszem, pamiętam), za to trzeci tydzień pod rząd się zapomina kupić tabletki do zmywarki. A jak się wysili i zrobi listę zakupów w wersji papierowej, to zapomina się jej zabrać z domu.

W związku z powyższym, skoro i tak nie ma dla mnie nadziei, to zamierzam pić bardzo dużo wina. A jak ktoś zacznie coś o polityce, to walnę butelką bez ostrzeżenia (jak są po hiszpańsku „granulki do rur” w razie czego?).

To na razie.

O TYM, KTO NAPRAWDĘ RZĄDZI ŚWIATEM

Prawie nie spałam dziś w nocy, bo najpierw czekałam na ten zapowiadany deszcz – jest tak sucho, że chyba w ogóle dżdżownic nie mamy w ogródku, pewnie wszystkie uschły na mumie; trzeba będzie implantować nową kolonię z wędkarskiego. Najpierw nie padało i nie padało, następnie N. musiał wstawać, bo o trzeciej rano miał wyjazd, no a później jak zaczęło lać, to też już spania nie było, tak tłukło o dach i okna. 

Niby ładna pogoda i ciepło, a z każdej strony wiadomości smutne i niedobre. 

Pies się przejada i później leży wzdęta i cierpi, ale nie, przy misce nie odpuści.

Stary mnie doprowadza do jasnej cholery chwilami, mam ochotę mu upuścić kowadło na mały palec u nogi; nie wiem, może obchodzi Doroczne Dni Dekla. A może po prostu w ten sposób dba o moje krążenie, które na co dzień jest w zaniku (przy 31 stopniach mam lodowate stopy, co robić drogie Bravo?).

A jeden kolega zakochał się w Trędowatej, rozebrało go emocjonalnie i stwierdził, że bardzo by chciał, żeby ona była jego żoną. Oczywiście pił wcześniej wódkę, ale co znaczy wódka wobec prawdziwej miłości jak piorun z jasnego nieba. Zaleciłam oglądanie „Znachora”, bo tam jest i romantyzm, i poszukiwanie drogi przez zagubionego człowieka, i duży dekolt i nogi Dykiel, no słowem – cały zestaw dla wrażliwego mężczyzny. Na razie nie obejrzał.

I przeczytałam artykuł o tym, że światem rządzą nicienie. Każdy organizm na Ziemi jest opanowany przez nicienie. KAŻDY. JEDEN. Wszyscy mamy nicienie, nasze psy, koty, muchy i kwiatki w doniczkach. I tym miłym akcentem kończę dzisiejszą pogadankę i idę liczyć swoje nicienie.

O TYM, ŻE ZNOWU!

Drogi Pamiętniku, dostaliśmy zaproszenie na KOLEJNE wesele.

Dlaczego, DLACZEGO mi to robisz, świecie? Dlaczego nie obdarować kogoś, kto by się ucieszył, docenił i dobrze bawił? Ech.

Chyba jedyne co mogłoby mi się przytrafić gorszego, to KUPON DO SPA. O nie. Nigdy. Zdecydowanie wolałabym „Kupon na weekend w odizolowanej od świata kawalerce otoczonej fosą”.

Chociaż w sumie wystarczą mi weekendy na własnym tarasie, z psem i kryminałem Marthy Grimes (cudowne niepoprawne politycznie opisy proletariatu, który karmi dzieci tłuczonymi kartoflami z keczupem, a Melrose Plant i Jury trącają te dzieci laską albo odpychają nogą). 

A w ogóle to chciałam zaznaczyć, że podczas przygotowań do minionego wesela oparzyłam się prostownicą (no wiem, brawo ja, ale po prostu nie mam wprawy) i już mi nawet wyskoczył bąbel na palcu, ale posmarowałam cudownym hiszpańskim kremem na oparzenia i bąbel ZNIKNĄŁ. Jedna koleżanka ze mnie szydzi „Tak, oczywiście, u ciebie wszystko ci hiszpańskie to najlepsze”, ale ja nic nie poradzę na to, że oni naprawdę mają najlepsze (oprócz herbaty).

 O, drugi sezon „Mindhuntera” rzucili na Netflixie  – miałam robić porządek w szufladach z ciuchami, bo się nie domykają a ja NIE MAM SIĘ W CO UBRAĆ, no ale w takiej sytuacji to chyba już nieaktualne. I to oczywiście nie jest lenistwo, tylko siła wyższa, prawda?

O LEKARSTWIE NA NIEMOC

Znowu nie mam energii ani ochoty na nic. Poskarżyłam się Zebrze i pytam, czy mają tam u niej jakieś fajne prochy na to.

– Żadne prochy – mówi ona – TYLKO WKURW. O jak mnie dziś wkurwili, mówię ci, o mało połowy wsi nie wysadziłam w powietrze.

Zatem wczoraj w biurze od rana postanowiłam zastosować się do jej wskazówek, a mianowicie odebrałam maila z księgowości z podatkami za zeszły miesiąc. O JAK SIĘ WKURWIŁAM, a jak  zalogowałam się do banku i je zapłaciłam, to jeszcze bardziej. I co? I NIC. Dalej mi się spać chce i nie mam na nic siły. 

Może to wynika z różnic w naszej konsystencji – ja jestem flakiem ciągliwym, a ona jednak bardziej sprężystym. 

No owszem, udało mi się coś wysadzić, ale nie w powietrze, tylko wszystkie korki w biurze. Opiekaczem do kanapeczek (bajgla na śniadanko sobie grillowałam). Chyba przedłużaczowi znudziła się ziemska egzystencja albo ma dosyć prądu z węgla. 

No nic. Dostałam od koleżanki MEGACUKINIĘ, prawie metrową, w kształcie maczugi. Albo będzie leczo (wiadro leczo) (czy leczo się odmienia?), albo będę się nią uderzać w głowę w równych odstępach, aż mi chandra przejdzie. Albo najpierw się walnę kilka razy, a następnie leczo – czyli wilk syty i Manchester City.

O TYM, ŻE JAKOŚ PRZEŻYŁAM

No dobra, nadal nie lubię wesel, nic się nie zmieniło w tym zakresie, ale to było bardzo miłe. Przede wszystkim, nikt nikogo nie wyciągał na siłę do wężyka (mój mąż podnosił się dusić wodzireja, jak kazał wstawać do toastu, a człowiek akurat przeżuwał kluskę śląską, ale go przytrzymałam za połę marynarki) (to dlatego marynarki na weselach są praktyczne!). A na przemowie świadka popłakałam się ze śmiechu.

Młodzi ujęli mnie już przed kościołem, gdzie rozdano sprzęt do baniek mydlanych, jak będą wychodzić. Nie cierpię śmietnika pozostawianego przez fajerwerki z confetti, sztuczne (ohydne) płatki róż, albo pomysłów w stylu nieszczęsne motylki albo biedne gołębie. A bańki były fajne. I piękne ekumeniczne życzenia (chyba musieli księdza zakneblować, że coś takiego przeszło).

No a później to już z górki – N. zalał mnie czerwonym winem zaraz przed pierwszym tańcem, udało się sprać, ale siedziałam w mokrej bluzce, ha ha. No i tego wodzireja miał na oku cały czas, musiałam go pilnować, co nie było łatwe, bo zajmowałam się degustacją polskich win z Winnicy Milanowskiej. Bardzo przyjemne, zwłaszcza czerwone, w dodatku na stole były cudne zakąski takie do jedzenia łapą, na jeden kąsek, prawie tapas! No trochę miałam kaca w niedzielę po tej rozpuście, nie będę udawać, że nie.

I nie było disco polo. W ogóle. HA! Nie zgadzam się z tezą, że ojtam ojtam, wszyscy mówią że disco polo to gunwo a jak co do czego, to im nóżka chodzi. No kurwa NIE. Jedyne co mi chodzi, to treść żołądkowa, w górę i w dół. Muzyka była po prostu świetna (tylko przy „Can’t take my eyes off you” miałam ciarki, bo na weselu w „Łowcy jeleni” też wszyscy tańczyli i wiadomo jak to się skończyło, ale to moja prywatna schiza). No to się na koniec przyznam, że italo disco jak najbardziej uwielbiam na imprezach; chyba zaraz sobie puszczę „Sereno” na dobry humor.

A w niedzielę, kiedy sobie dogorywałam na kanapie, wpadła koleżanka i przyniosła w prezencie miskę pełną kaktusów, ale to już zupełnie inna historia.

O tak, winko było naprawdę bardzo pyszne, ale chwilowo nie piję do końca życia. To straszne, jaki człowiek jest bez kondycji!

O POWROCIE Z ŁONA PRZYRODY

W pierwszych słowach mojego listu chciałabym zadać pytanie, kim jest niewątpliwy zwyrol, który wpadł na pomysł, żeby FARBOWAĆ BIAŁE ROBAKI. One i tak są ohydne same z siebie, a pomalowane na kilka kolorów są psychodelicznie potworne. I wcale ryby na nie nie brały, tylko na chleb i kukurydzę. Najwyraźniej konserwatywne mazurskie liny nie były zainteresowane tęczowym obrzydlistwem z białych robali. 

W ogóle brały okazy że tak to ujmę raczej akwarystyczne, może większe od gupika, ale niespecjalnie. Byłam notorycznie wyrzucana z pomostu za moje delikatne uwagi o sadystach, którzy kaleczą zwierzęta dla zabawy (nikt nie lubi słuchać głosu sumienia, taka prawda). Największym okazem jaki został złapany była WAŻKA, która rzuciła się na robaka i całkowicie oplątała żyłką, a następnie próbowała odlecieć z całą wędką – a wielka była, jak śmigłowiec marszałka Kuchcińskiego. 

A bocianów było MNÓSTWO, chodziły za maszynami rolniczymi na polach, uczyły się latać – na razie nawet jeszcze nie sejmikowały, ale widać, że to już niedługo. Ech. 

Jak zwykle się przeżarłam (chociaż smażalnia w Kruklankach się popsuła, wpychają na siłę gigantyczne porcje ryby), a jednego razu wywiązała się długa i w sumie nierozstrzygnięta dyskusja o wyższości kiszki ziemniaczanej nad babką ziemniaczaną i na odwrót. Nie wiem po co się kłócić, zamiast jeść jedno i drugie. Ze śmietaną oczywiście.

A teraz czeka nas wesele i już chce mi się płakać, bo wszyscy wiedzą, jak ja przepadam za takimi imprezami. Ale idziemy, bo to wesele zaprzyjaźnionego prawnika – jak w końcu popełnię morderstwo, a ten dzień się zbliża, jestem o to zupełnie spokojna (nawet dziś mi się śniło, że już zamordowałam), to ktoś musi mnie z tego wyciągnąć. Albo chociaż wytargować jakieś fajne więzienie.

PS. Wracam, a tu a) pająki na oknie kuchennym się przegrupowały oraz b) olejek do włosów się wylał w szafce – WSZYSTKO SIĘ LEPI. Cholera żesz.

O RYBACH I CIEKAWEJ MIEJSCOWOŚCI

Smutna wiadomość, ale jaka ładna miejscowość: „Do tragedii doszło w miejscowości Nawino w województwie zachodniopomorskim”.

Muszę koniecznie tam kiedyś pojechać! Nie wiedziałam, że w zachodniopomorskim jest miejscowość jak dla mnie stworzona. Przynajmniej z nazwy.

Tymczasem ryby. Ciężko będzie, no i pewnie znowu dostanę opierdziel od koleżanki, że nie daję ludziom spać i od czwartej rano rozmawiam z psem, który dostaje korby po wyjściu pańcia na pomost. Czepia się – psy są fantastycznym towarzystwem do rozmowy i każda pora jest dobra. 

Oczywiście, od jutra ma padać, ha ha ha. HA.

O MORDZIE I ROBAKACH

Byłam w TKMaxxie niechcący. Fryzjerka zadzwoniła, że utknęła w metrze, a ja już przyjechałam do centrum no i najbliżej był ten TKMaxx, więc weszłam przeczekać te dwadzieścia minut. W dziale z modą od razu mnie zamroczyło, uznałam że tu nic nie zdziałam i przeniosłam się w bardziej przyjazne rejony gospodarstwa domowego. Tam od razu urzekło mnie biało – niebieskie ceramiczne naczynie do zapiekania. Nie kupiłam, albowiem w domu posiadam jakiś tuzin biało – niebieskich naczyń do zapiekania, a mimo tego liczba przyrządzanych przeze mnie zapiekanych dań delikatnie mówiąc nie jest oszałamiająca. I szansa na to, że wzrosłaby, gdybym kupiła jeszcze jedno takie, jest dość mizerna.

Na szczęście obok był dział dla psów, bogato wyposażony, bo głupio by było tak wyjść z pustymi rękami:

No i jak po fryzjerze wróciłam do biura, to akurat mieliśmy spotkanie z bardzo sympatycznym panem z banku (nie nabijam się, naprawdę jest sympatyczny), który próbował nam zaprezentować strategię oszczędnościowo inwestycyjną. Niestety, od razu przy wejściu wręczyłam Szczypawce prezent i miał utrudnione zadanie.

– Myślisz, że opowie wszystkim w robocie, że zamiast słuchać i podejmować odpowiedzialne decyzje, to klient rzuca psu piszczącą pluszową paszczę? Jeszcze pomyślą, że jesteśmy jacyś NIEPOWAŻNI – martwił się N. po spotkaniu.

Nie wiem, jak mogliby tak pomyśleć. Konto w banku swoją drogą, ale pies przecież jest najważniejszy.

A później N. chciał mi zrobić numer nie z tej ziemi, czyli kupić robaki na wyjazd. Bo jedziemy na Mazury na ryby (niech im żyłka lekką będzie). Na szczęście wybiłam mu to z głowy – ja nie wiem, dlaczego on uważa, że przebywanie przez trzy dni pod jednym dachem z robakami zamkniętymi w pudełku robi człowiekowi dobrze na psychikę. Raz już mnie zostawił z pudełkiem robaków i śmignął na delegację na trzy dni – NIGDY WIĘCEJ. Poza tym, szanujący się wędkarz powinien sam wykopać robaka, czy tam wyhodować. Zawsze można łowić na chlebek, a najlepiej – wcale, tylko normalnie się napić na tarasie, jak dorośli ludzie. Ech.