Wróciliśmy (PO CO? PO CO?… Aua aua aua jak zimno!…). Z tego miejsca pragnę zaznaczyć, że Madryt jest mi winien jednego eurasia, którego zeżarł automat z napojami na lotnisku, kiedy próbowałam sobie kupić Aquariusa.
Trochę trafiliśmy na potworny młyn, bo oni są w świadku Świąt – prezenty dają sobie na Trzech Króli, więc w sklepach – wiadomo. Oprócz tłumu na ulicach i w sklepach, stoją przepotworne kolejki do loterii, do szopek wystawionych przez miasto i do impresjonistów. W Prado rzucili Renoira – ogon na kilka godzin – a bliżej centrum – ogrody impresjonistów: ogon owijał muzeum trzy razy i znikał gdzieś w podziemnym parkingu. No i masz babo klopsa. To poszłam kupić bluzkę do Desiguala, no bo w końcu co.
Panowie parali się światową gospodarką, ale popołudniami byli dostępni i czarujący, więc w drodze umowy społecznej obeszliśmy we wtorek Sylwestra, a w środę – Nowy Rok (szampan od rana, a właściwie Cava). Z czego najbardziej zadowolony był pewien handlarz obnośny, z tych, co chodzą wieczorami po knajpach i próbują upchnąć rozmaitą tandetę. Założę się, że opowiada kumplom, jak to w jednym barze sprzedał pewnej pięknej, eleganckiej damie w kurteczce z pastelowych norek cały worek świecących pierścionków i migające okulary, a taka druga baba obok, dość potargana, zażyczyła sobie migające królicze uszka (chciał nam jeszcze koniecznie dorzucić świecące kule, zmieniające kolor, ale ponieważ nie było ich jak na siebie założyć albo przyczepić, to nie wzięliśmy).
A wieczorem podszedł do mnie na ulicy jakiś uroczy młodzieniec i chciał mi opchnąć trawę! Szkoda, że nie od razu się zorientowałam, bo to pierwszy raz w moim życiu! Mam nadzieję, że to dlatego, że wyglądałam very bo-ho, a nie, że wziął mnie za steraną życiem prostytutkę.
W naszym stałym punkcie, galicyjskim barze, gdzie wpadliśmy mimochodem na kieliszek tinto, dali nam do wina, uwaga, bo to będzie dobre – SADZONE JAJKA. Na talerzyku, w dodatku nie nazbyt ścięte. Myślałam, że się przewrócę ze śmiechu. Proszę bardzo, jak jesteście tacy mądrzy, to sobie zjedzcie elegancko małym widelczykiem sadzone jajko, na stojąco, przy barze, w płaszczu i szaliku. Niezbyt ścięte. Jedną ręką, bo w drugiej trzymacie torebkę i wyżej wspomnianą bluzkę z Desiguala.
Na lotnisku zdenerwowała mnie jedna franca, bo chciałam obejrzeć breloczki, a ta stanęła przy stojaku i tak tkwiła ze 40 minut, wąchała je czy co. Żeby małpę przeczekać, poszłam przejrzeć gazety. I uwaga! W najnowszym The Economist jest artykuł, że życie zaczyna się po 46-tce! Po 46 roku życia poziom odczuwanego przez człowieka szczęścia co roku wzrasta. Tak wykazały badania (nie wiem, czyje, bo zezowałam na te breloczki). Bardzo mi się ta teoria podoba, wchodzę w nią.
Tak, że powiem wam, że Sylwestra mieliśmy bardzo udanego. Co prawda, znowu na kolację były istoty z taką ilością odnóży, wyrastających im z takich miejsc, że nie jestem w stu procentach pewna, że miały ziemskie DNA, ale niech im tam, należało się chłopakom – w sumie naprawdę niezły biznes ukręcili. A dla mnie były karczochy (w takim sosie, że w życiu nie jadłam lepszych, absolutna nirwana, bardzo elegancko go później wyżerałam pieczywem z półmiska i następnym razem jednak wyliżę talerz, bo za dużo zostało).
PS. O wielka łapo jaguara, ale zimno w domu!… Chyba będę spać w wannie.
PSPS. Wiecie, że Mona Lisa to znaczy „gładka małpa”?…