O TYM, ŻE NADAL PONURO

Gdyby styczeń zachowywał się przyzwoicie, tobym na niego nie narzekała – ale jest beznadziejny. Przez cały weekend padał śnieg, więc byliśmy zapuszkowani w domu – Mangusta nawet po krótkim spacerku wracała oblepiona kulkami śniegu i zniesmaczona sytuacją. Moją miłość do śniegu wszyscy znają, więc chyba nie muszę cytować swoich wypowiedzi, bo w internetach i tak już jest za dużo przemocy i wulgaryzmów. W dodatku w skrzynce na listy były cudze rachunki oraz zjadłam przeterminowanego camemberta, ale przeżyłam, a nawet nic mi się nie stało. Na przyszłość – patrzeć na opakowanie przed spożyciem albo w ogóle nie patrzeć.

Z plusów – jest już „The Pitt”, na razie dwa odcinki, z czego obejrzałam jeden – jest OK. Dziwnie tylko, że do Cartera nie mówią Carter (ale to też da się wyjaśnić, po prostu nie chciał być rozpoznawalny i zmienił nazwisko). Dwa momenty mnie lekko obezwładniły – jeden to składanie złamanej nogi (musiałam wyłączyć na kilka minut, bo zdecydowanie ZBYT DOSŁOWNIE pokazane), a drugi, to jak pani z zarządu czy tam innego HR przyszła opierdolić Cartera, że ma za niski wskaźnik satysfakcji pacjentów. Tylko 14 procent poleciłoby ich szpital – po czym z rozmowy dowiadujemy się, że nie ma wolnych łóżek, nie ma personelu na oddziałach, poczekalnia SOR jest przepełniona i czeka się minimum osiem godzin – czyli jakby nie wyrabiają się z aktualną liczbą bieżących pacjentów. Więc trochę nie rozumiem, za co ona go objeżdża – po co im kolejni? No ale w starym ER też był zawsze konflikt na linii pracownicy – idioci z zarządu, więc może to taki wątek sentymentalny. Może nielogiczny, ale co w dzisiejszych czasach jest logiczne.

Zastanawiam się, czy sobie nie postanowić noworoczne, że w pierwszej kolejności czytam książki, które leżą na stercie „do przeczytania”, zanim kupię następne. Ale nie wiem, czy to nie jest z góry skazane na porażkę, Hm, no nie wiem, jeszcze to sobie przemyślę (a zanim skończę myśleć i dojdę do jakiegoś wniosku, to będzie sierpień, wiem). Bo na przykład pomyślałam, żeby tak koniec z konsumpcjonizmem – po czym następnego dnia nabyłam sportowe trampki w Desigualu, bo przecenili o połowę i jeszcze przysłali mi rabat. Na swoje usprawiedliwienie mam, że właśnie wywaliłam jedne takie, co mi uszkodziły paznokieć na dużym palcu (niektóre sportowe buty są bardzo niewygodne w czubkach – no ale w ogóle sport jest bardzo niewygodny). 

Natomiast N. od nowego roku SPRZĄTA. Przeczytałam mu złotą myśl „Porządek bierze się z wyrzucania” i bardzo mu się spodobało oraz wziął sobie do serca i robi porządki od góry do dołu, z czego Mangusta jest bardzo zadowolona, bo ciągle coś mu kradnie i nosi w pysku, a ja mniej, bo muszę asystować – a to ze ścierką, a to z workiem na papier, a to znowu coś. A na dodatek zamienił (siekierkę na kijek) orbitreka na BIEŻNIĘ. Ho, ho! Trochę szkoda, bo na orbitreku fajnie się wieszało ręczniki i torby. Nawet weszłam na tę całą bieżnię, wszystko spoko, tylko przy schodzeniu mam taką śrubę, ale to TAK mi się w głowie kręci, jakbym wróciła z rejsu pełnomorskiego. Zebra mówi, że to po którymś razie przechodzi. No nie wiem.

Czytam nowy kryminał z Jacksonem Brodie. A nowy Cormoran Strike podobno dopiero we wrześniu! Boga w sercu nie mają, żeby tak się nad człowiekiem znęcać; we wrześniu to już będą bombki i kolędy w sklepach.

O, dostałam właśnie pierwszy alert RCB w tym roku! Gołoledź, marznący deszcz i utrudnienia komunikacyjne. Słyszysz, Mangusta? Znowu nici ze spacerku.

O TYM, ŻE W DOLNEJ GRANICY NORMY

Procedura przechodzenia w tak zwany Nowy Rok odbyła się bez zakłóceń, w końcu mam już wielo, witeeeeloletnią praktykę. Nie daliśmy się wyciągnąć z domu, zrobiłam absolutnie przepyszne chilli, o północy łyczek szampana (kwaśny, ja już nie polubię szampana, trudno) i spać. W miejscowe relacje międzyludzkie wkradły się pasemka chłodu, ponieważ sąsiad rąbał fajerwerkami zarówno w noc sylwestrową, jak i dwa dni później, żeby pokazać wnuczętom. Mangusta na szczęście się nie boi, ale ja się wkurwiam.

No i tak weszłam w kolejny rok kalendarzowy z wielkim tyłkiem i bez żadnych postanowień. Nie wiem, co postanowić, czekam na olśnienie, jak w zeszłym roku z drożdżówka. 

A w ogóle to w Sylwestra oglądaliśmy pierwszą część cyklu „Equalizer” z Denzelem Washingtonem, który N. odkrył. Ja to już jestem za stara na taką konwencję,  w której zatroskany Denzel, co nosi w kieszeni torebkę herbaty i czyta książki – znienacka wyrzyna w pień pół ruskiej mafii i nawet mu powieka nie drgnie, w dodatku z nastawionym stoperem w zegarku, żeby sprawdzić, czy nadal jest w formie. I wszyscy go poklepują po plecach i mówią mu, jaki jest fajny, spoko gość i że zmarła żona na pewno jest z niego bardzo dumna. Z drugiej strony, Denzel właśnie dostał medal od Prezydenta USA, więc co ja tam wiem. Dobra wiadomość jest taka, że trzy części dostępne na HBO już za nami (uff). Zła wiadomość – że podobno kręcą dwie następne.

A w niedzielę N. pyta mnie „Dobrze się czujesz?”. I już miałam mu odpowiedzieć, że nie, niedobrze, bo mam styczniowego doła, nadal jestem w żałobie, na świecie kataklizm za kataklizmem, społeczeństwo idiocieje, ludzie zachowują się jak kretyni i w dodatku brzydko pachną w kolejkach do kasy i żadnej nadziei znikąd. Ale okazało się, że chodzi mu o to, że oglądam „Gnijącą pannę młodą” – no owszem, oglądałam, bo uwielbiam. A moje troski zostały we mnie w środku.

O właśnie, znowu trzeba zapłacić za wywóz śmieci. Niektórzy oburzeni, że od nowego roku trzeba jeździć do PSZOK z dziurawą skarpetką, bo jak się wyrzuci normalnie do kosza, to śmierć i tortury. Oczywiście najprościej byłoby mieć wystawione kontenery na odzież, ale wiadomo, co nasze kochane społeczeństwo robi z kontenerami na odzież (nie wiem, czy w całym kraju są regularnie patroszone i ta odzież wala się w promieniu pół kilometra, czy tylko w mojej okolicy). i z tego powodu u nas wszystko musi być od dupy strony i nie możemy mieć ładnych rzeczy.

Jak widać powyżej – styczeń nie nastraja mnie optymistycznie, no ale nigdy nie nastrajał. Idę porobić coś manualnie, szafkę z garami posprzątam albo co, to zawsze jest dobre na zmartwienia, plus – może Kosmos mnie natchnie jakimś realistycznym postanowieniem noworocznym.

PS. Dziesiątego stycznia trzeci sezon Machos Alfa! To fajnie, stęskniłam się za tymi głupkami. 

O PREZENCIE – NIESPODZIANCE

No i jaki dostałam ten tajemniczy prezent od N.? Otóż – STETOSKOP. Taki prawdziwy, lekarski (nie żaden „mały doktor”, jak sugerował szwagier), marki Littmann. Faktycznie kiedyś powiedziałam przy nim, że chciałabym mieć stetoskop, bo mnie fascynują takie analogowe urządzenia, no i proszę – wziął sobie do serca. Wszyscy zostali osłuchani, włącznie z psami – jak tylko odkryłam, którą stroną wsadzać do uszu końcówki (nie, stetoskop nie jest symetryczny). Najlepsze odgłosy dają serce i jelita. Nikt akurat nie miał zapalenia płuc, a to podobno też całkiem nieźle słychać. 

Psów było na Wigilii pięć i zdegustowały rybę po grecku – bardzo im smakowała (mintaj w tym roku). Na szczęście już po zdjęciu ze stołu, a nie przed podaniem, więc zupełnie przyzwoicie się zachowały. Moja siostrzenica jest totalną nihilistką aktualnie, ale Zebra mówi, że to po prostu taki wiek i że mogło być gorzej. 

Trochę się w te święta przemieszczaliśmy i odnoszę wrażenie, że ciągle na okrągło leciała we wszystkich stacjach radiowych kolęda Preisnera i mam jej zdecydowany przesyt. Jest piękna oczywiście, ale po czterdziestym razie w ciągu dwóch dni to już ucho się zwija w trąbkę.

Oprócz stetoskopu dostałam piękne i pożyteczne prezenty, na przykład kubek z Bolesławca w jamniki oraz takie jedno narzędzie do wyrabiania ciężkiego ciasta – coś pomiędzy trzepaczką a sprężyną. Podpatrzyłam na Ballerina Farm – mój kolejny nałóg filmikowy, śliczna dziewczyna ze szkoły baletowej wyszła za jakiegoś milionera – Mormona, mają na moje oko jakieś czternaścioro dzieci (nie da się ich policzyć), mieszka na farmie i całe żarcie robi ręcznie od podstaw. I jak mówię, że od podstaw, to OD PODSTAW – sama robi na przykład masło i mozarellę w wielkim garze, z mleka od własnych krówek. Chleb z własnego zakwasu i makaron z własnej mąki i własnych jajek (znaczy, fermowych kurzych – jej własne osobiste też są używane na bieżąco, bo jak wspomniałam w tle galopują jakieś tuziny dzieci).  A to wszystko w powiewnych, pastelowych  bawełnianych sukniach i bluzeczkach z falbankami. No uwielbiam to oglądać, jak jakiś „Star Trek” – absolutne science fiction. 

A propos filmików, to obejrzeliśmy wspaniały serial „La Palma”. Katastroficzny, czyli w sam raz na święta. Miał tylko cztery odcinki i bardzo dobrze, bo już nie mogłam na te kocopoły patrzeć, zwłaszcza że zginęło pół świata, ale NA SZCZĘŚCIE jedna norweska rodzina uratowała się w całości. Trochę ja nie wiem, ale chyba inteligencja widza jest oceniana na poziomie kulki wodorostów w większości tych seriali. Chociaż jak czasem wyjdę z domu w kierunku siedzib ludzkich (rzadko), to zaczynam rozumieć, dlaczego.

Drugiego dnia świąt pojechaliśmy pospacerować do Arkadii (bo już byłam całkowitym poświątecznym blobem), gdzie otworzyła się kawiarnia i było tak miło, świeciło słońce i dałam się ponieść nastrojowi i wypiłam gorącą czekoladę. Po czym O MAŁO NIE UMARŁAM. Znaczy przesadzam oczywiście, ale dostałam migreny i mdłości. Nie przepadam za czekoladą i jem jakieś śladowe ilości i to rzadko, ale żeby AŻ TAK chciała mnie zabić? Wino by mi tego nigdy nie zrobiło (no dobra – kac, ale to na drugi dzień dopiero).

No to teraz tylko jakoś doczekać do północy w Sylwestra i można zacząć narzekanie na styczeń. Tym bardziej, że od razu na początku roku ma być orkan. Doprawdy, wzruszyłam się.

PS. Arkadia oczywiście park obok Nieborowa, niedaleko od nas, żeby nikt mnie nie posądzał o wycieczki do centrum handlowego, na miły Bóg.

O NIEŚWIĄTECZNYM NASTROJU

Tak się rozszalałam, że upiekłam drożdżowe ciasto Zebrze, a ona powiedziała, że przepyszne. No moi państwo, w takim tempie to w przyszłym roku założę japońską piekarnię (uwielbiam filmy na jutubie o japońskich piekarniach, wspominałam już? Kanał „Bread Story” ma chyba najlepsze, nie można się oderwać, aż chciałabym tam być i turlać bułeczki).

Znalazłam informację o lotniskowych skanerach (bo jak mnie coś gryzie, to nie mogę przestać szukać odpowiedzi) i chyba MAM TROP. No więc one są tak zaprojektowane, żeby piszczeć, jak ktoś ma za luźną odzież, albo za ciasną. I to by się zgadzało, bo ja górę zwykle noszę oversize, a w podróży zwłaszcza – ma być wygodnie i mnie nie ograniczać, a do przejścia bramki każą zdejmować bluzy i swetry, więc ta koszula pod spodem zwykle mi powiewa. Co do za ciasnej odzieży – nie wypowiem się, gdyż nie wytrzymałabym w czymś obciskającym nawet minuty, a co dopiero lotu. 

W ogóle w tym roku nie mam ochoty ani nastroju na święta. No zrobię tego śledzia, bo w tej malutkiej resztce rodziny, jaka mi została, to ja jestem od śledzia i ryby po grecku; ale żebym czuła nastrój albo miała ochotę – to nie. Od czerwca interesuję się historią astronautów, którzy polecieli na ISS Starlinerem na dwa tygodnie, po czym okazało się, że nie mogą wrócić, bo Starliner się wykrzaczył, i siedzą tam już pół roku. Mieli ich ściągać w lutym w przyszłym roku, ale już przełożyli na marzec. No więc – współczułam im, bo spakować się na dwa tygodnie a na dziesięć miesięcy to JEST różnica. Ale teraz tak myślę – wiszą sobie w tym Kosmosie, NASA im wszystko dostarczy, od czystych majtek po świąteczny obiad (w tubce co prawda, ale zawsze jednak), prezenty pewnie też (i pewnie też w tubce albo koncentracie). Czy to nie idealna sytuacja? Też bym chciała sobie zawisnąć w próżni na jakiś czas, a przede wszystkim – nie mieć kontaktów z ŻADNYM urzędem i ŻADNYMI papierami. Już nie mogę po prostu, mam PTSD i na widok wykropkowanego miejsca na podpis dostaję drgawek. Też bym chciała spłynąć na Ziemię jakoś na koniec marca – tylko co z Mangustą? Beze mnie już do reszty się rozwydrzy. 

Jedyna dobra wiadomość – wyskakuje mi na HBO (które teraz się nazywa zupełnie inaczej) reklama nowego serialu medycznego. Rolę główną gra Carter z ER (chociaż też nazywa się tym razem zupełnie inaczej, a szkoda – fajna byłaby taka kontynuacja po latach). Mam nadzieję, że nie będzie to męczybuła jak szpital Amsterdam albo Rezydenci. Moja koleżanka ostatnio stwierdziła, że w Rezydentach jak kogoś wyleczą, to przez przypadek. Moim zdaniem – jak ktoś widział na żywo SOR w szpitalu w Żyrardowie (i sam szpital), to już żadna medycyna nie robi na nim wrażenia, ale dobrego, wciągającego serialu medycznego nie ma od dawna. Więc please, Dear Santa, niech oni tego nie spieprzą.

O PREZENTACH I MAŚLE

Czas zapierdala jak mitsubishi murcielago z Pudzianem za kierownicą (zawsze się zastanawiałam, jak? JAK on do tego wsiada? Bo ten samochód nie wygląda na duży, a jak raz widziałam Pudziana na żywo w KFC, to zasłaniał trzy kasy naraz). Tak, też mi się wydaje, że gwiazdki i sylwestry są co kilka tygodni, w każdym razie jakoś strasznie często.

N. wczoraj obierał granat. Obejrzał instruktaż na YouTube, jak to zrobić elegancko i bez brudzenia. Uhm, bardzo dobry instruktaż, a efekty – cała kuchnia jak po świniobiciu oraz mój mąż, którego zaufanie do social mediów zostało nadużyte i więcej tym łobuzom z You Tube nie zamierza wierzyć, bo to wszystko ściema. Mniej więcej taki był sens jego wypowiedzi, tylko może nieco innych słów użył, troszkę cięższych gatunkowo.

A dziś rano mnie pytał, czy chcę kurnik. Z otwieranym jajecznikiem. Doprawdy chyba nie, bo kury i jamniki to niezbyt dobre połączenie. Nie wiem, czy szuka prezentu dla mnie na Gwiazdkę, bo – właśnie! W tym roku KUPIŁ MI PREZENT – chyba z litości, że mam taki spadek formy, ciągnę nos po podłodze i się garbię, i powiedziałam, że mam tego dosyć, że co roku sama muszę sobie wymyślić, kupić i zapakować. Dupa – najwyżej będę bez prezentu! No i wziął i się chyba przejął, bo kupił COŚ, przyszła paczka i leży. Na kurnik jakby za mała (chyba, że dla tych mikroprzepiórek i to najwyżej pięciu). Na kolię brylantową z kolei za duża, poza tym na cholerę mi kolia, tylko by dyndała i przeszkadzała na spacerze z Mangustą, bo ona dość szybko chodzi. Więc w ogóle raz na dziesięć lat czeka mnie ELEMENT ZASKOCZENIA. Dobre i to.

Zaczęłam czytać japoński kryminał „Masło”. Zaczyna się od tego, że w całej Japonii są braki masła w sklepach, a jak się pojawi, to jest strasznie drogie i w specjalnych delikatesach. Co za zbieg okoliczności – u nas też drogie masło, ale przynajmniej jeszcze jest w sklepach. A później jedna Japonka (więźniarka) tłumaczy drugiej Japonce (dziennikarce), że masło trzeba jeść zimne, bo ono wtedy otwiera pełnię smaku i w ogóle – a najlepiej na gorącym ryżu. Ha! Od dawna mamy RÓŻNICĘ ZDAŃ na ten temat z jedną moją koleżanką, bo ja trzymam masło w lodówce, a ona absolutnie nie, bo twierdzi, że masło się wtedy nie smaruje i nie mogłaby ze mną mieszkać. No trudno – zamieszkam z Japonką w razie czego. (Mnie masło właściwie smakuje w każdej postaci, ale faktem jest, że takie zimne prosto z lodówki na razowym chlebku… ach).

No proszę – jest za dwadzieścia druga i zrobiło się TOTALNIE CIEMNO. I jak tu nie mieć depresji w grudniu, ja się pytam? 

O LEDWOŻYCIU

Ostatnio natykam się na frazę „Chciał(a)bym, żeby to wybrzmiało”. Nagle dość sporo osób chciałoby, żeby różne rzeczy wybrzmiały, a zatem będę w trendzie, ponieważ chciałabym, żeby wybrzmiało, że Mangusta zdała wczoraj egzamin na stuprocentowego jamnika. Ukradła i opierdoliła pieczony schab w plasterkach, bo pańcia się zagapiła z rozpakowywaniem zakupów. Jestem z niej oczywiście nieprzytomnie dumna, chociaż Zebra twierdzi, że to wszystko zasługa jej jamniczek, które ją przeszkoliły. Nie umniejszam tego, ale wrodzona inteligencja też się liczy. 

Natomiast ja ostatnio inteligencją nie błyskam. Niczym nie błyskam. W grudniu w NORMALNYCH okolicznościach zwykle jestem przydeptana i zdołowana, a co dopiero. Ostatnio ciągle spędzam gigawatogodziny w urzędach i notariatach, wyciągając, składając i podpisując. I końca nie widać. I doprawdy nie wiem, dlaczego różne akty rozchodzą się jak świeże bułeczki, chociaż nawet nie są rozebrane. I przebywanie w tych miejscach wysysa ze mnie te nędzne reszteczki energii, chociaż w zasadzie to jestem na energetycznym minusie. I mam już tego TAK dosyć, że najchętniej bym jak dwulatek w supermarkecie rzuciła się na podłogę u notariusza, kopała i wrzeszczała – ale NIE MAM SIŁY. Rozumiem, dlaczego ludzie olewają sprawy spadkowe i spokojnie sobie czekają na przedawnienie. Żeby załatwić wszystko zgodnie z literą prawa trzeba mieć wolne pięć lat i trzy dywizje piechoty morskiej, żeby składać i wyciągać wszystko jednocześnie w stu siedemnastu miejscach. Mnóstwo słów mi przychodzi do głowy, a wszystkie niecenzuralne.

A jeszcze mamy przecież okres „A co chcesz na Gwiazdkę” – no więc ja bym najchętniej chciała na Gwiazdkę kogoś, kto by do mnie przyszedł i pomógł mi WYWALIĆ z domu jakieś 70% rzeczy (a raczej zrobił to za mnie). Dobra – bądźmy realistami, niech to będzie 35%. I chcę takie prezenty, żeby je można było zjeść albo wypić – od razu, najlepiej z krótkim terminem, żeby ich BROŃ BOŻE nie odkładać (bo jak się odłoży, to dupa – będą leżały). Może być twaróg z Borów Tucholskich, bo jest przepyszny. A w ogóle przez to, że bombki można kupić w marketach od sierpnia, to coraz mniej na te święta czekam, a coraz bardziej mnie to wszystko denerwuje. 

I Rowling mogłaby się pospieszyć z ósmym tomem Cormorana Strike – no ILE MOŻNA CZEKAĆ. Przynajmniej człowiek czymś by sobie osłodził te obrzydliwe grudniowe wieczory (które na dobrą sprawę trwają prawie całą dobę, bo światła słonecznego to ostatnio zbiorczo naliczyłam jakieś siedem i pół minuty w dwa tygodnie). 

Wniosków nie będzie, bo nie mam siły.

O HEURYSTYCZNEJ NATURZE JAMNIKA

Koleżanka mieszkająca w kraju hiszpańskojęzycznym napisała na fejsie, że egzystencjalne pytanie Hamleta po hiszpańsku brzmi „Ser o no ser”. 

Ja bym bardzo chętnie ser, ale zdecydowanie nie wieczorem, bo całą noc się wiję w mękach (faktycznie egzystencjalnych), w dzień też niespecjalnie mi służy, ale przynajmniej nie przeszkadza spać. Więc jak widać – to nie takie proste, że albo ser, albo nie. Jest jeszcze cała gamą szarości POMIĘDZY.

Ale ser to małe miki, albowiem UPIEKŁAM DROŻDŻÓWKĘ. 

Czyli – jak by nie patrzeć – zrealizowałam listę wyzwań na 2024 rok. Jednoelementową, ale zawsze to coś.

Było bardzo fajnie, tylko ciasto powoli mi rosło – nie wiem, dlaczego się spodziewałam, że strzeli w górę i wyleje mi się z miski, a ono tak… pomalutku. Ale nie czepiam się, tym bardziej, że… No bo  w przepisie było, żeby mu zapewnić ciepłe miejsce do tego wyrastania, więc niewiele myśląc, owinęłam miskę kocem na kanapie (wiem, wiem, z kaszą gryczaną mi się pozajączkowało), nastawiłam czasomierz i poszłam wieszać pranie. Wracam i co widzę? Koc odrzucony precz, ściereczka z miski zdjęta, a w misce wraz z ciastem siedzi Mangusta.

Fakt – bardzo była zainteresowana, co ja tam owijam w ten koc. A jamniki są uparte i dociekliwe (poza tym oczywiście przesadzam, że WESZŁA do miski, oczywiście – tylko nos tam wsadziła w celach badawczych). W zasadzie było do przewidzenia, że nie odpuści – dobrze, że nie zjadła tej kulki, tylko sobie powąchała i poprzyglądała się. 

Cały proces oceniam pozytywnie, a zwłaszcza moment przemiany brei ze składników w drożdżowa kulkę – taki przeskok materii na zupełnie inny poziom kwantowy. Przy innych ciastach tego nie ma. Chętnie bym to powtórzyła, tylko jest jeden problem – to ciasto później trzeba ZJEŚĆ. Mięciutkie, nie za słodkie i pachnące masełkiem. A powiedzmy sobie szczerze – obwód mojej dupy jest dość istotnym PRZECIWWSKAZANIEM – powinnam tylko sobie powąchać i popatrzeć, jak Mangusta na surowe ciasto. Chociaż ostatnio to nawet od wąchania mi przybywa w obwodzie. 

Przynajmniej ciasto mi się udało – trochę mam dosyć tego roku, a tu jeszcze trzeba przeżyć grudzień. W Galicji to bym sobie przynajmniej poszła wieczorkiem do baru na wino i kasztany, a u nas co? Po kasztanach co prawda nie mogłam spać, ale bez kasztanów – też nie śpię. To wolałabym nie spać z kasztanami w środku.

O PASKUDZTWACH I SERIALACH

Od listopada do marca systematycznie zastanawiam się, dlaczego ja właściwie codziennie nie leżę pijana od siódmej rano – wystarczy wyjrzeć za okno; jakie są argumenty i przesłanki logiczne przeciwko takiemu rozwiązaniu? Właściwie to widzę tylko jeden argument: kac w moim wieku to jest COŚ POTWORNEGO. Nawet jeśli się wypije prewencyjnie dwa litry oshee z witaminą C, to i tak – rzeźnia. Gdyby nie to… A tak – muszę to ohydne obrzydlistwo oglądać codziennie. I wynosić Mangustę pod pachą na siusiu, bo jak widzi deszcz, to wrzuca wsteczny.

A w tym roku jest jeszcze weselej, ponieważ… MIałam taką cichą satysfakcję, że menopauza oszczędziła PRZYNAJMNIEJ moje stawy. Większość tych perimenopeuzalnych okropieństw i tak mnie dopadła (z bonusem w postaci covidu), więc nie śpię, męczę się, mam sklerozę, watę zamiast mózgu, uderzenia gorąca – takie tam PRZEMIŁE DROBIAŻDŻKI. Ale przynajmniej nie bolą mnie stawy, ahahahah.

– Się tak kurwa nie ciesz – powiedziała menopauza i jak mnie nie zacznie napierdalać w stawach.

Jak sobie pomyślę, to w zasadzie pobolewały mnie od jakiegoś czasu. Ale tłumaczyłam sobie – chyba krzywo spałam, a wczoraj rzucałam psu piłkę w ogródku, a może przykurcz od szydełkowania. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – to chyba jednak TO. Najgorzej barki i dłonie, biodra i kolana trochę mniej. Coś wspaniałego. Chociaż na razie jeszcze daję radę odkręcać nakrętki, nie tak jak Pamela w „Lepszym życiu”, to są dni, kiedy najchętniej nosiłabym ciepłe rękawiczuszki bez palców. Tak zwane mitenki. W ogóle w „Lepszym życiu” są piękne rozmowy o menopauzie, coraz bardziej ten serial doceniam (córeczki najchętniej bym chwilami udusiła z marchewką i zielem angielskim, te dwie starsze, najmłodsza widzi duchy i jest bardzo fajna – no ale oczywiście jak tylko zostanie nastolatką, to też będzie z piekła rodem, wiem). 

A jeśli chodzi o seriale – to wszyscy oszaleli na punkcie „Matek pingwinów”, więc też zaczęłam oglądać. Naprawdę niezły, naprawdę. Chociaż jestem strasznie zmęczona główna bohaterką, która cały czas się rzuca, ciągle walczy ze wszystkimi i wszystkim – można powiedzieć, że przynosi pracę do domu (albo że jej praca jest jej pasją). W ogóle rodzice wydają mi się o wiele bardziej zaburzeni od tych dzieci. Ale zapowiada się ciekawie, mam nadzieję, że się nie rozlezie na szwach. 

A wspominałam już, że czasem fajnie mieć sklerozę? Znalazłam „Kobiety Capotego” – kupiłam parę miesięcy temu, odłożyłam na kupkę i zapomniałam. Podobno jest też serial, i też niezły i w świetnej obsadzie, jak czytałam. No zobaczymy – najpierw książka. 

O ZIELONEJ GALICJI

Przepraszam za nieobecność, ale byłam w Galicji – pierwszy raz od przedpandemii. Stęskniłam się, jak nie wiem co, chociaż po czterech dniach pobytu nie mogłam już patrzeć na wino i jedzenie, jak zwykle. Wycierali mnie papierem, a jakże, ale tylko w jedną stronę – na lotnisku w Modlinie. Z powrotem już nie, może i dobrze, bo N. powiedział, że zaprowadzi mnie do lekarza (ciekawe, jaki lekarz zajmuje się przechodzeniem przez bramkę na lotnisku i jego konsekwencjami – może radiolog?…).

Pogoda była taka piękna, że spaliśmy przy otwartym oknie, więc ze zrozumiałych względów byłam zaniepokojona i oglądałam się przez ramię, ale w niedzielę zaczęło lać i trochę się uspokoiłam. W ogóle zabawnie, bo w dzień 23 stopnie, a wszędzie już dekoracje na Navidad – bombki, światełka i inne takie. Są już nawet kolejki po losy na świąteczną loterię, oni są naprawdę dziwni. A także sezon na grelos i pieczone kasztany. W jednym barze zostałam poczęstowana kasztanami; zeżarłam chyba ze cztery miski – gorących, prosto z piecyka, przepysznych, właścicielka baru donosiła mi kolejne porcje, a później CAŁĄ NOC nie mogłam spać. Jakbym zjadła zawartość betoniarki. Nie jedzcie kilograma kasztanów na noc, takie mam wnioski z tych wydarzeń. 

Żeby nie było, że tylko żarłam (chociaż owszem – żarłam), to na jedną kolację ugotowałam barszcz, bo w Hiszpanii można już dostać buraki, chociaż łatwiej o gotowane, niż surowe. Z kolei ile razy poszliśmy do restauracji, to przyjaciel N. narzekał, bo on tak ma, że się czepia. W knajpie z mięsem było twarde mięso z nerwowej krowy. W knajpie rybnej były ryby bez smaku i źle przyrządzone przez kucharza. Jak wszystko było smaczne, to wino miało złą temperaturę albo było podane w nieodpowiednim kieliszku, a do kawy wlali mu za dużo wody. Mamy nawet z N. taką grę towarzyską, że jak idziemy do lokalu, to zastanawiamy się, do czego by się przyczepił jego przyjaciel. 

Na mieście w barach spotkaliśmy wszystkich, których mieliśmy spotkać – na szczęście nikogo nie ubyło. N. mnie kilka razy zdenerwował, bo uparcie zamawiał wino Mencia, a ono było głównie młode i jeszcze pracowało i jak dla mnie, to jest za kwaśne. Ja lubię poważne wino, które już usiądzie na dupie i nie kotłuje mi się później w żołądku – nie, że od razu reserva, ale jakieś wymagania w pewnym wieku człowiek może już mieć, prawda? 

A jednym z najbardziej udanych prezentów (oprócz grzybów, wódki i śliwki nałęczowskiej) okazał się pumpernikiel, którego tam nie ma gdzie kupić. No kto by pomyślał.

W hiszpańskiej telewizji cały czas relacje z powodzi i huraganów na południu, aż się serce ściskało. A ostatniego dnia tak się ochłodziło, że prawie, PRAWIE nie miałam szoku termicznego przy powrocie do ojczyzny. Tylko światło mnie zdołowało – u nas jest tak szaro, nawet w środku dnia. Tam światło ma zupełnie inną temperaturę. 

No i teraz KONIEC z wyjazdami na jakiś czas, bo Mangusta się na mnie obrazi i na stałe przeprowadzi do Zebry; ona uwielbia tam siedzieć i ganiać się ze swoimi długimi kuzynkami. I przez najbliższy tydzień tylko herbata i czasem trochę twarożku, bo naprawdę, NAPRAWDĘ nie zmieszczę się w żadną odzież i spędzę Navidad spowita w poszewkę kołdry. A tego byśmy nie chcieli (z różnych względów).

O SKLEROZIE I SZTUCE NOWOCZESNEJ

Dean Diary, ciągle się ostatnio zastanawiam, co jest większe – moja dupa czy moja skleroza. Obie są doprawdy bezapelacyjnie gigantyczne, tylko nie mam ich jak porównać w wielkościach bezwzględnych, nie mają wspólnego mianownika (albo ja go nie potrafię znaleźć). I co z nimi zrobić – też nie mam pomysłu. To znaczy mam, ale jakieś niewydarzone, np. kupiłam sobie kwas foliowy, ale nie pamiętam, żeby połknąć. Niby na razie zapominam, co miałam kupić albo załatwić w urzędzie, ale kto mi da gwarancję, że pewnego dnia po obudzeniu nie spoliczkuję N. z okrzykiem „KIM PAN JEST i co pan robi w moim domu!”. No, ale nikt nie ma takiej gwarancji, prawda. I nie dość, że skleroza, to jeszcze z wielką dupą do towarzystwa. Ech.

A propos załatwić w urzędzie – mam taką wielką prośbę, żebyście Drodzy Państwo nie chorowali i nie umierali, ponieważ liczba spraw do załatwienia i rozmiar papierologii później naprawdę PRZYTŁACZA. Więc naprawdę zastanówcie się trzy razy, albo i pięć, zanim wytniecie rodzinie taki numer. Umordowana jestem jak nasza szkapa, a do końca jeszcze sporo zostało. 

Tymczasem wszyscy się pokłócili o Muzeum Sztuki Nowoczesnej, co to niedawno miało premierę. Jedni, że styropianowy kontener na ryby, drudzy – że ci pierwsi są zaściankowi i pewnie woleliby pierdolnąć kolumienki i wieżyczki. Ja na razie, przyznam się, nie wiem. Może będę miała opinię, jak przed nim stanę i wejdę do środka. No wiadomo, że krytykują, ale większość takich budynków była krytykowana, a później wrosły w krajobraz, a ludzie się oswoili. No bo jak miałoby wyglądać Muzeum Sztuki Nowoczesnej – jak hotel Bristol, żeby „pasowało”? Z drugiej strony – Guggenheim to nie jest, może władze miasta postąpiły za bardzo zachowawczo, pierwszym eksponatem takiego muzeum powinien być sam budynek i tu trochę zabrakło odwagi i szaleństwa. Ale i tak jest fajnie, jak się naród kłóci o sztukę nowoczesną – jak w tym skeczu Piwnicy pod Baranami: “Kumie, wyście to taki snob – ino byście się lubowali w tej muzyce atonalnej, nowoczesnej, a przejść koło waszej chałupy to cięgiem Bach i Bach!”.

A czytam, tylko proszę się nie śmiać, trylogię Fleszarowej – Muskat „Wiatr od lądu”. Była do wzięcia na bazarku na rzecz piesków, a od dawna się czaiłam na dzieła Fleszarowej, tylko miałam nadzieję na powieść obyczajową z lat 60-tych, a tu ci masz – międzywojnie i szlachetny naród buduje Gdynię. No trudno – KUPIŁAM, TO PRZECZYTAM. W ogóle zauważyłam, że jak człowiek się zaczyna nad sobą za bardzo użalać – to trzeba sięgnąć po literaturę przed- i międzywojnia i od razu się ustawia do pionu. Tylko nie Żeromskiego, chociaż to był niezły numerant (wychodzi mi, że bigamista), ale nudził okrutnie. 

Podobno nad Mazowszem przeleciał meteoryt i spadł gdzieś pod Mławą. Już naprawdę, nie miał gdzie?…