O ZIMNIE I OBRAŻONEJ MANGUŚCIE

Jest tak zimno, że słów mi zabrakło. Wszystkie niecenzuralne jakie znam już powiedziałam (i to po kilka razy), ale niestety nie zrobiło się od tego cieplej. Zła jestem.

I seriale mi się wyczerpały. Na Netflixie „Cztery pory roku” z Tiną Fey niestety na dwa wieczory – i co dalej? CO DALEJ? Pewnie, że wolałabym popołudniami spacerować. ALE MUSI SIĘ ZROBIĆ CIEPLEJ.

Nie oglądałam Eurowizji, ale mam faworyta – tego pana z Estonii, co śpiewa o macchiato. Podobno Włosi chcą go spalić na stosie – zamiast zaprosić do siebie na całe lato i nosić na rękach od kawiarni do kawiarni, no naprawdę! Szkoda, że nikt nie napisał i nie zaśpiewał piosenki o mielonych z buraczkami. To byłby hit, tak czuję. Zamiast tego wysyłamy panią, która się kompulsywnie rozbiera, bo jest bardzo zgrabna i wszyscy muszą to docenić. Bardzo doceniamy! Gdyby jeszcze miała piosenkę z linią melodyczną zamiast wycia, to byłoby super.

N. wrócił z Japonii z parasolem. Takim na kiju, z rączką. Bo padało.

A ja przeżyłam chwile grozy, jak mi fryzjerka nie odpowiadała trzy dni na SMS-a z prośbą o termin. Serio, nie jestem gotowa na tym etapie życia, żeby szukać fryzjera na szeroko pojętym rynku usług. I od nowa tłumaczyć, o co mi chodzi, dlaczego nie chcę grzywki ani cieniowania ani beżowych blondów – no nie, po prostu NIE. Rozważałam samodzielnie obcięcie (i tak noszę spięte) i może jakąś nietrwałą płukankę. Na przykład granatową. Serio, wpadałam już w rozpacz – na szczęście w końcu odpisała; tyle miała roboty, że nie nadążyła zapisywać. Uff, nie będę wyglądać jak skrzyżowanie Tank Girl z UFO.

Na razie Mangusta była u fryzjera. Wygląda pięknie, ale nie odzywa się do mnie. Jak mogłam jej zrobić COŚ TAKIEGO, żeby ją obca baba kąpała i skubała!… Zebra na jej widok: „Oo! Okazało się, że pod spodem był jamniczek!”. Muszę jej kupić liofilizowaną kaczkę na przeprosiny albo coś innego, fajnego, śmierdzącego. 

Kto zna dobrego, sprawdzonego zaklinacza pogody? 

O ZIMNIE I NERWACH

Czy to nie jest przegięcie, że za chwilę połowa maja, a ja śpię we flanelowej piżamie z misiem polarnym? Bo inaczej znajdą mnie rano wyglądającą jak Otzi – mumia z lodowca. Zresztą – nie przesadzajmy, KTO mnie niby znajdzie – N. w Japonii przez prawie cały tydzień. Wysłałam mu wiadomość, że jak wróci, to jest mi winny pizza twistery z KFC we WSZYSTKICH smakach. Zeżrę je naraz, popiję flaszką wina i wpadnę w relaksującą śpiączkę ketonową. 

Jak zwykle pod jego nieobecność – staram się przeżyć i nie zwariować. Na przykład nie wnikać, co piłuje sąsiad prawie do północy. Może robi carpaccio z małżonki – NIE MOJA SPRAWA. Tylko psa muszę upychać pod kołdrą co i rusz, bo się denerwuje. Ja też się denerwuję, próbuję czytać nową Elizabeth Strout („Opowiedz mi wszystko”), ale nie bardzo mi wychodzi, bo z tych nerwów zanim doczytam stronę do końca, to nie pamiętam, co było na początku. 

I wyszło mi, że ta nowa ulubiona gra w przesuwanie kolorowych prostokątów to chyba jest kopalnia bitcoina, bo zżera mi baterię szybciej, niż Mangusta podejrzane artefakty z trawnika. 

Podsyłamy sobie z koleżankami propozycje na wciągające filmy, na przykład: „Porzucony przed laty pluszowy miś ożywa, by zemścić się na swej dawnej właścicielce”. Czytałam kiedyś takie opowiadanie SF. Albo: „Tala, zdesperowana samotna matka dziecka, zaczyna pracę w ludzkiej mleczarni, gdzie młode matki odciągają mleko dla bogatych kobiet”. 

A i tak najlepiej urządziła mnie koleżanka, która zabrała na majówkowy wyjazd krakersy. Bardzo długo nie jadłam krakersów, zapomniałam, jakie są pyszne – no a teraz sobie PRZYPOMNIAŁAM i właśnie jestem w połowie drugiego opakowania. Czy to dobrze wróży rozmiarowi mojej dupy? No pomyślmy.

Najgorzej, że ocieplenia na horyzoncie jakoś nie widać.

O BARDZO NAGŁYM KOŃCU MAJÓWKI

Majówka, majówka i po majówce – kalendarzowo i pogodowo. Za oknem listopad, w kalendarzu poniedziałek, a mieliśmy taki koniec wyjazdu majowego, że będzie mi się śnił po nocach jeszcze długo.

Byliśmy w Borach Tucholskich, gdzie z założenia jest przepięknie, a jeszcze we wsi co stacjonujemy wysiali  rzepak PO HORYZONT. I nie dość, że to wygląda, to jeszcze pachnie – i człowiek chodził taki oczadziały i robił zdjęcia temu pohoryzontu, bo to jest naprawdę niesamowity widok – i z daleka, i z bliska. Tak, oczywiście, że cykałyśmy sobie fotki w rzepaku, ale odpowiedzialnie i po ścieżce. Żaden rzepak nie został pozbawiony życia podczas fotografowania (na stojąco, bez tarzania się, kucania i tym podobnych nieodpowiedzialnych zachowań).

A na dodatek obok był kanał Brdy i kaczki gągole. Tyle lat przeżyłam i nie miałam POJĘCIA BLADEGO, że mamy u nas w kraju taką piękną kaczkę, właściwie gabarytowo trzy czwarte kaczki i na dodatek czarno – białe. Wyglądają bardzo ładnie i stylowo, taki przedwojenny Paryż, powiedziałabym – totalnie widzę je nad Sekwaną, jak gardzą rzucaną bagietką. A mój mąż jak zwykle serwował trudne zagadnienia, jak na przykład – jakiej płci był ptak drapieżny, którego widzieliśmy kiedy polował (no ciekawe, jak z takiej odległości sprawdzić ptaku płeć – ma cycki? Za daleko żeby zauważyć, poza tym ptaki nie mają cycków, tylko piersi). 

I była piękna pogoda, tylko jakoś coraz gorzej znoszę łowienie ryb dla rozrywki. Nawet tych robaków mi szkoda (dowiedziałam się, że importujemy ochotkę – już naprawdę, NAPRAWDĘ ten świat spłonie, jeśli opłaca się wozić z zagranicy robale w pudełkach), a dżdżownic to już w ogóle, chociaż to nie dżdżownica, tylko dendrobena i jako taka stanowi gatunek obcy. Ale wygląda znajomo. (Faceci pojechali na zakupy i spytali się, czy coś chcemy – na co my, żeby nam kupili coś ładnego. Po powrocie pytamy, co dla nas mają, a te gady „Dżdżownice. Chcecie długą czy krótką?”).

A zakończenie wyjazdu było z mocnym pierdolnięciem, bo na lokalnym SOR (który podobno w ogóle nie wygląda jak w amerykańskich serialach).

Wyszło wznowienie opowiadań Henry’ego Kuttnera – z czego się bardzo cieszę, bo stare wydania mam częściowo poszarpane, a częściowo gdzieś zniknięte. I ja patrzę, a w nowym wydaniu Lible są Lybblesami i mówią „Świat jest mój” zamiast „Świat należy do mnie”! No po prostu – SKANDAL. No już dobrze, niech będą te Lybblesy, ale „Świat jest mój” w ogóle nie brzmi. W ogóle! „Świat należy do mnie” było o wiele, wiele, wiele, wiele lepsze i powinno zostać. 

W ogóle z niczym nie nadążam ostatnio, Drogi Pamiętniku. Nawet nie wiem, co nowego w serialach (zakończenie „Białego Lotosu” mnie wkurwiło – rozumiem, że ten serial ma właśnie takie przesłanie, a nie inne, ale i tak się zdenerwowałam).

O NADCIŚNIENIU I KSIĄŻCE

No dobrze – już po wszystkim, następne bliskie spotkanie oko w oko z białą kiełbasą za rok (około za rok, nie rozumiem idei świąt ruchomych i nie jestem zwolenniczką). Jakoś ani za białą kiełbasą, ani za żurkiem nie przepadam – i tu się kłania rozbieżność upodobań w małżeństwie, bo N. mógłby żurek na śniadanie, obiad i wyrwany ze snu w nocy. A ja nie dość, że zupy nie za bardzo, to żurek podwójnie nie za bardzo.

Bardzo interesujące rozmowy były z moimi koleżankami i rodziną na temat proszków na nadciśnienie. Okazuje się albowiem, że teraz dość popularnym hobby lekarzy jest wypisywanie wszystkim, a kobietom w naszym wieku zwłaszcza, tabletek na nadciśnienie. A później się zaczynają przygody – niektóre zeznają, że miały takiego kręćka, że dwa tygodnie starały się z domu nie wychodzić. Bywa i tak, że się zemdleje w okolicach Biedronki (i okazuje się, że ludzka znieczulica to jest nieprawda i się nawiązuje więzi społeczne zapoznając nieoczekiwanie sąsiadkę z klatki obok). Albo na cmentarzu – gdyby mnie ktoś spytał o zdanie, to jakoś bardziej romantycznie i malowniczo jest zemdleć na cmentarzu, niż przy Biedronce, no ale co kto lubi. Moja ciotka oczywiście dołożyła swoją opowieść, jak to miała tabletki które jej pomagały, to jej lekarka zmieniła na nowsze i lepsze, po których ona w ogóle nie mogła z łóżka wstać. No to nie wiem, o co chodzi z tym nadciśnieniem i czy to kolejny spisek farmaceutyczny –  na wszelki wypadek nie dam sobie nic wypisać, bo ja w normalnych okolicznościach zwisam z mebli, a jak mi jeszcze obniżą te resztki ciśnienia, co je mam, to nie wiem co będzie. 

A wczoraj byliśmy na wycieczce nad rzeką i Mangusta się wpakowała do Rawki i bardzo jej się podobało. Coś takiego, myślałam, że nie lubi wody. Musiałam ją później wykąpać oczywiście. A to, ile jest śmieci na brzegu rzeki przy kąpielisku – a nawet jeszcze się nie zaczął sezon – to osobna historia. Ludzie to najgorsze, co się mogło temu światu przytrafić. 

A poza tym właśnie wyszła książka, do przetłumaczenia której namówiła mnie koleżanka (w zasadzie wysłała mi pliki i polecenie, niespecjalnie się patyczkowała, ale było fajnie). Trochę a propos dyskusji, czy w MOIM WIEKU jeszcze człowiek może coś zrobić pierwszy raz – no to właśnie jest mój debiut w roli tłumacza. O przepraszam – TŁUMACZKI. (Chociaż dawno, dawno temu tłumaczyłam akty prawne UE do screeningu, ale to były mało wciągające teksty).

A teraz, jak czytam, czeka nas załamanie pogody i światowej gospodarki. Czyli – w zasadzie – nic nowego pod słońcem.

O SZKLANYCH KORALIKACH

Wiadomości z frontu:

1. Nie mam w ogóle siły i pranie wieszam na dwa razy.

2. Rzeżucha ledwo co, bo wysiałam w niedzielę.

3. Mangusta gdzieś przepiła zieloną szeleszczącą ośmiornicę z Dealza – nie ma jej nigdzie, szukałam nawet pod pianinem. W ogródku też nie ma. Może ze Szpilmanową się bawiły i tamta zabrała na pamiątkę. 

4. Znalazłam pocztówkę z 1983 roku z wakacji, którą Zebra dyktowała babci. Były w Krynicy Górskiej i miała wyrwany ząb (mleczny) i w nagrodę jeździła bryczką. Napisała, żebym przyjechała i też sobie dała wyrwać ząb, to też pojeżdżę bryczką. Zawsze miała głowę do interesów.

5. Czytam książkę Tracy Chevalier o producentach szkła z Murano, gdzie opisuje ze szczegółami produkcję szklanych koralików nad lampą (mężczyźni pracowali przy piecach, a kobiety miały małe śmierdzące lampki do podgrzewania szklanych prętów). Szklane koraliki robi się tak do dziś, na jutubie są filmiki, jest to FANTASTYCZNIE ciekawe, tylko lampy (a właściwie palniki) są o wiele bardziej nowoczesne, niż te z XV wieku, ale technika i wyroby takie same – ze szklanych patyczków w różnym kolorze. Każdy kolor inaczej się podgrzewa, inaczej stygnie, a w trakcie pracy wszystkie są pomarańczowe, więc efekt widać dopiero po wystudzeniu. Książki Tracy Chevalier są fascynujące, a ja się teraz zastanawiam, czy bym umiała zrobić szklany koralik (spoko, pozostanę przy szydełku).

6. Mokrych Zająców i Wesołych Jajek.

O ANDALUZJI Z WIRUSEM

Otóż wróciłam z (Tamtej Strony, kusiło mnie żeby napisać) Andaluzji, gdzie pojechaliśmy we trójkę: ja, N. i wirus z platformy wiertniczej. Tak, odpowiedzialnie byłoby nie jechać, ale czekali na nas hiszpańscy przyjaciele. Notki nie sponsorują cukierki Halls, a powinny – bo tylko dzięki nim przeżyłam podróż samolotem. A później to już było do przewidzenia – wszyscy zwiedzali, a ja się wlokłam z tyłu jak Kłapouchy, w dodatku kaszląc jak całe sanatorium z Czarodziejskiej Góry. O tym, w jak fatalnej kondycji byłam, niech świadczy fakt, że przez pierwsze trzy wieczory byłam w stanie wypić na wieczornych copas tylko jeden kieliszek wina. Jeden. Kieliszek. Wina. Przez cały wieczór.

(W dodatku byłam strasznie zmęczona i marzyłam, żeby się wcześniej położyć, ale GDZIE TAM – nasi znajomi mają inne godziny otwarcia i kiedy ja zwisałam z krzesła, to oni się dopiero rozkręcali z opowieściami „A pamiętasz, jak w dziewięćdziesiątym przyjechaliśmy do Polski i nocowaliśmy w akademiku w ośmioosobowym pokoju, a alcalde od razu poleciał do portiera, żeby mu powiedział, gdzie tu można wynająć dziwkę! W ośmioosobowym pokoju!”).

I normalnie pierwszej nocy myślałam, że mam jakieś zwidy, bo wychodzimy z kolacji w knajpie typu wszystko usmażone, bo tak się je ryby i owoce morza w Andaluzji – podziabane i usmażone – a tu ulicą idzie procesja i niosą OGROMNĄ drewnianą platformę. Za chwilę następna. I następna. Pod każdą platformą kilkudziesięciu facetów, a dookoła ich żony, matki, dzieci, kumple, wszyscy im kibicują, przodem idzie facet z megafonem i dyktuje tempo („Wolniej, mniejsze kroki, Paco tam z tyłu niżej, idziemy przyjaciele”) i kilku innych, co przygrywają na trąbkach. Pomyślałam – no jak nic, zasłabłam w tej knajpie z niedotlenienia i mam halucynacje! Ale Marise mi tłumaczy, że oni ćwiczą przed Wielkim Tygodniem, przed najważniejszą procesją – wyciągają te ogromne tronos nocami i chodzą z nimi trasą procesji, żeby nie było wtopy. No powiadam Państwu – procesja procesją, ale te próby były naprawdę imponujące. Coś niesamowitego. Całe miasto się zbiegało popatrzeć, czy Paco z tyłu się nie potknie, nie wywali i nie narobi wstydu. I dowiedziałam się, że zwykle każda dzielnica ma swoją figurę na drewnianej platformie i ci co ją noszą, to są osobne bractwa. 

Jakby ktoś chciał zobaczyć, jak to wygląda, to akurat jest serial na HBO hiszpański serial „Gdy nikt nas nie widzi”. Intryga jak intryga, ale dzieje się podczas Wielkiego Tygodnia i noszą te tronos. 

I było pięknie i ciepło i kwitły pomarańcze, a kwitnące pomarańcze pachną tak, że można się przewrócić. I jeszcze kwitły takie ładne nieduże krzaki z dużymi, uśmiechniętymi białymi kwiatami – wysłałam moim koleżankom zdjęcie, że o jakie ładne im tu kwitnie, a one – że to słynny czystek. No więc nie wiem jak z cudownymi właściwościami czystka, ale wygląda przepięknie, zwłaszcza jak jest go dużo.

Noce były cieple i wyległy się komary, bo tam jest pełno rozlewisk, w których te mendy się lęgną. Nasz znajomy drugiego poranka skarżył się, że w ogóle nie spał, bo komary go molestowały i musiał na nie polować, po czym wyjął chustkę i zademonstrował rzeczone ubite komary. Znowu myślałam, że mam zwidy z niedotlenienia, ale nie. Może on je kolekcjonuje i na przykład ma klaser. Matko Boska.

A najlepsze było, jak straciłam głos od tego kaszlu i N. był ZACHWYCONY, bo nie mogłam się na niego wydzierać ani go opieprzać.

I jak siedziałam w tych andaluzyjskich knajpach, zwłaszcza wieczorami na winie, to sobie tak myślałam o wielu, wielu przeczytanych wątkach na forum w temacie dziecko w restauracji – „Jak idę do lokalu, to chcę się zrelaksować i spokojnie zjeść w ciszy i nie mam ochoty, żeby mi się jakieś dziecko darło!”. I mam dla tych wszystkich państwa od relaksu w restauracji jedną radę – nie jedźcie do Andaluzji. Tam w restauracjach można ogłuchnąć, i wcale nie dzieci się najgłośniej wydzierają (choć owszem – jest ich bardzo dużo i też nie żałują płuc). Dobrą knajpę słychać z kilkuset metrów, tyle powiem. A dzieci w Andaluzji bardzo ruchliwe, popołudniami trudno przejść paseo, bo wszystkie grają w piłkę, jeżdżą na rolkach i rowerach. A mamusie siedzą w kawiarniach i plotkują. I rozczuliła mnie jedna dziewuszka, na oko sześciolatka z falującymi lokami do pasa, w koszulce z napisem MBAPPE. 

A na śniadania był chleb ze smalcem, jak ktoś chciał (ja chciałam, bardzo mają dobry, z papryką, nazywa się zurrapa). 

Mangusta się oczywiście ucieszyła na nasz widok, ale trochę była obrażona i pierwszej nocy zabrała do łóżka gumową kaczkę i co godzinę wyrywało nas ze snu PIIIIIII, jak człowiek zmieniał bok albo pies się kokosił. 

Nie chcę zapeszyć, ale bardzo ładna pogoda jest. Na szczęście nie ma jeszcze komarów – jak będą, to chyba kilka złapię, ususzę i wyślemy naszemu znajomemu, żeby miał do kolekcji. 

O WIRUSIE I SŁUPKU

Wrócił – co prawda nie w obiecanym terminie, ale w końcu dotarł; trochę już ostrzyłam łopatę w celu humanitarnego uboju, ale rozeszło się po kościach. Natomiast przywiózł jajko niespodziankę w postaci eleganckiego wirusa, którego naturalnie mi sprzedał – dwa dni miałam gorączkę i śniła mi się księżna Kate kandydująca na Prezydenta USA. I cały czas mam żyletkę w gardle. No po prostu – nic, tylko wysłać starego w delegację pełnomorską. W internecie oczywiście pełno teorii, że teraz wszyscy będziemy umierać na odmrożone wirusy z rozpuszczających się lodowców – no, to chyba właśnie dostałam darmową próbkę.

Dobrze, że przynajmniej gorączka mi przeszła, bo w poniedziałek czołgałam się w malignie i Buka wie, co jest w pracowych dokumentach, które wyprodukowałam. Może mnie aresztują. 

A dziś rano o 5.20 Mangusta przyniosła mi w prezencie suszoną dżdżownicę, zaschniętą w kształcie litery W. Zuch dziewczyna.

Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego wszyscy ostatnio tak wciskają aplikacje, a już najbardziej sklepy i platformy zakupowe. Ja nie lubię w aplikacji kupować, gorzej się wyszukuje i nie mam porządnego podglądu, wolę normalnie w sklepie internetowym w laptopie, jak neandertalczyk. No i leżę sobie w tej gorączce i przesuwam kolorowe klocki (świetna gra – przesuwa się klocki o różnych kształtach do wyjścia w ich kolorze; oczywiście na początku jest mało miejsca i niektóre poziomy to oho, ho – ile przy nich jest grzebania – w dodatku jest ograniczony czas, no po prostu miodzio). Przez chwilę coś mi mignęło, bo wiadomo – reklamy, ale może mi się przywidziało w gorączce, przesuwam dalej. Dopiero za jakiś czas odkryłam na swoim koncie w Zalando, że zakupiłam czółenka na słupku, w dodatku rozmiar 40! Jak słowo daję, czółenka to całkiem nie moja bajka, chociaż może na jakieś fikuśne bym się skusiła – ale raczej nie o cztery rozmiary za duże! Na szczęście dało się zamówienie anulować, bo co prawda nigdy nie miałam problemu ze zwrotami w Zalando, ale nie znoszę pakowania i odsyłania, no i po co generować CO2 dla rozmiaru 40. Na słupku.

Za to fervex o smaku malinowym – pycha, chyba będę używać rekreacyjnie w chłodniejsze dni. 

O TYM, ŻE NIECH ŻYJĄ ZIEMNIACZKI

Nad naszą wsią było pięknie widać zrzut paliwa z rakiety Falcon. Na lokalnym forum zaroiło się od zdjęć – ja oczywiście nie widziałam. Trochę żałuję – chociaż z drugiej strony, gdybym to zobaczyła a nie wiedziała, CO TO JEST – taki błękitny vortex na nocnym niebie – to jak nic zeszłabym na zawał i mojego trupa na trawniku znaleziono by nie wiem kiedy, ponieważ…

[oddycham do torebki]

ponieważ N. udał się na platformę wiertniczą i NIE WIE KIEDY WRÓCI. 

Oczywiście musiał mi ukraść MOJE MARZENIE, bo to ja zawsze chciałam na platformę wiertniczą, a pojechał on. Dobra, trudno. Kiedyś chciałam w Kosmos, a teraz to nie wiem, bo jak pokazali tych astronautów po dziesięciu miesiącach, to nie wyglądali najlepiej. I z platformą pewnie jest tak samo, raczej tam nie ma chłopaków z Armageddonu (i dziewczyny) i nie jest zbyt glamour, ale w sumie nie wiem jak, bo nie wolno robić zdjęć. No i tam siedzi i twierdzi, że bardzo proszą o transport powrotny, ale na mostku powiedzieli im, że kontaktują się ze statkami i jak któryś podpłynie, to wrócą. A kiedy podpłynie? No nie wiadomo, może jutro, a może za miesiąc. A może piraci. A może są w studni. Nie mam już siły do tego wszystkiego, jak w końcu ściągnie do domu, to wtedy ja wyjdę i nie wiem kiedy wrócę, bo ile można.

Tymczasem w The Pitt pokazali poród w zbliżeniu (kilkukrotnie) oraz jelito na wierzchu. Wyraźnie postawili na REALIZM i nie przebierają w środkach. 

A koleżanka przysłała informację, że bulwach ziemniaka znajdują się benzodiazepiny. TO WIELE TŁUMACZY – nie dość, że pyszne, to jeszcze zawierają dragi! (Śladowe ilości – ale zawsze). Od zawsze uwielbiałam ziemniaczki  i w związku z powyższym kupię sobie wielki, ogromny wór i będę je żreć na śniadanie, obiad i kolację – i może wtedy nie uduszę N. za jego wspaniałe pomysły. Oraz – może chociaż odrobinkę przestaną mnie wkurwiać informacje z tak zwanego szeroko pojętego świata. 

O POWROCIE KOTA MARNOTRAWNEGO

No i wyszło na to, że ci od zimowych kurtek mieli rację. W zasadzie to słusznie, pod naszą szerokością geograficzną przecież skrobie się przednie szyby nawet w maju. Ale takiego lodowatego wiatru, jak przez ostatnich kilka dni, to nawet w grudniu nie było. 

Natomiast do Zebry wrócił kot Janusz po osiemnastu miesiącach nieobecności. OSIEMNASTU MIESIĄCACH. Opuścił chałupę w zeszłe wakacje, kiedy Zebra wyjechała i zainstalowała swoją mamę do pilnowania, a mama przybyła ze swoją psicą. A psica z Januszem – no cóż, nie polubili się, NIE KLIKNĘŁO. Kilka dni koty siedziały na czubkach sosen, a później Janusz machnął ręką i wybył. I tyle go widzieli.

Zebra go opłakała i przeszła żałobę – bo owszem, czasem znikał na kilka dni, nawet tygodni, ale zawsze wracał. Często dość poharatany, z rozprutym brzuchem czy łapą trzymającą się na jednej nitce. No więc mając na uwadze jego awanturniczy charakter, doszła do wniosku, że gdzieś w końcu przegrał z większym od siebie łobuzem. A tu ci w sobotę Janusz wmaszerował przez bramę – zdrowy, wypasiony, wszedł do chałupy i nie chce wyjść – jak nigdy, bo zawsze się włóczył (dobrze, że przynajmniej jest wykastrowany). Niezły gap year sobie urządził – może miał kryzys wieku średniego, wybalował się za wszystkie czasy i wrócił na spokojną emeryturę. 

A do kompletu – astronauci z ISS też nareszcie wrócili do domu. Po dziewięciu miesiącach – czyli Janusza nie było dwa razy dłużej. 

Niby codziennie serwisy informacyjne elektryzują jakieś skandale, a jakiś taki przednówkowy marazm. No ile można czytać o Dodzie, co kupiła Żabkę. Swoją drogą – co ludzie kupują w Żabkach? Byłam chyba dwa razy – po chrupki (faktycznie mają sporo różnych) i po lód na imprezę. Atmosfera jak na stacji benzynowej – a rosną na każdym rogu jak grzyby po deszczu, z czego te sklepy się tak naprawdę utrzymują? No wiem, wieczorem każdy wpada po flaszkę, ale serio to wystarczy? Albo bardzo jestem nie w nurcie dzisiejszej ekonomii, albo faktycznie to jakiś przekręt.

No i tak to. Wszyscy zachwycają się serialem „Dojrzewanie” i pewnie w końcu zdegustuję – z tym, że ciężki temat. Jeszcze nie mam na tyle zmagazynowanej energii i optymizmu, żeby się na niego rzucać. A z kolei trzeci Lotos – hm, przeczytałam komentarz, że akcja posuwa się do przodu w tempie lodowca i chyba się z tym zgodzę. Wiadomo, że budowanie napięcia jest ważne, ale trochę w kółko wałkują to samo, albo może jestem za mało spostrzegawcza. No nie wiem. Niech już w następnym odcinku coś się WYDARZY, bo naprawdę.

Jestem gruba, zimno mi i mam w cholerę dosyć tej zimy.

O DRUGIM LOTOSIE I INNEJ ZIELENINIE

Uznając przedstawione w komentarzach argumenty (oraz fakt, że i tak czekam na nowe odcinki) obejrzałam drugi sezon Białego Lotosu. I nawet się ucieszyłam, bo gra Aubrey Plaza. W ogóle jakieś bardziej pozytywne wibracje ma sezon drugi, niż pierwszy, a i bohaterowie jacyś bardziej. Nawet nie miałam ochoty wszystkich co do jednego porżnąć piłą łańcuchową, jak to miało miejsce w pierwszej części.

Tylko Tanya… Och, Tanya, obcasy na jachcie? Taka byłaś dzielna, dziewczyno, biłam ci brawo, a tu ci masz. 

Natomiast (teraz będzie tytułem wstępu). Od pewnego czasu prześladuje mnie nazwa marki odzieżowej, którą oczywiście zapomniałam, a to było coś takiego kolorowego jak Desigual, tylko bardziej nylonowego i obcisłego (typu Versace) i droższego. I był sklep w Madrycie obok Plaza Mayor, ale już go nie ma. No po prostu zapomniałam na kamień i wkurwia mnie to niebywale. I tak sobie oglądam ten Lotos, aż tu nagle asystentka Tanyi pojawia się w bluzce z tej firmy. A ja nadal nie pamiętam, jak ona się nazywa! Na szczęście okazało się, że ta cała Portia i jej dziwaczne ciuchy jest IKONĄ i każdy jej outfit został zanalizowany, rozłożony na czynniki pierwsze i opisany na portalach modowych. No i wystarczył lekki gugiel.

CUSTO. Ta cholerna marka nazywa się Custo Barcelona i nareszcie przestało mnie swędzieć pod czaszką. 

No dobrze, ale teraz jestem strasznie wkurwiona na męża Tanyi i MAM NADZIEJĘ, że ta z zębami to agentka FBI pod przykrywką i dobierze mu się do dupy. Bo jak się draniowi upiecze, to więcej nie oglądam. I chcę zwrot za bilety. Czy tam abonament. ZROZUMIANO?

A w przeddzień kobiet byłam z koleżankami na drinkach (za kwaśne i wylądowałyśmy na domówce) i jednym z tematów rozmów był, uwaga, topos kobiety wmurowanej w kulturze Albanii. Przysięgam. Boże, w jakim ja się kulturalnym towarzystwie obracam! 

Jest tak ładnie, słonecznie i ciepło, a mnie od dwóch dni nowa boli jak dziurawe wiadro. Na deszcz i na pył znad Sahary (ciekawe, czy będzie widoczny gołym okiem). I są już bratki i prymulki w szkółkach ogrodniczych, ale jeszcze rachityczne. Tylko hiacynty wyglądają mężnie, ale hiacynt to dwa dni i po hiacyncie. Za to kupiłam nasiona maków, chabrów i lnu – ale to N. musi wysiać, bo ja nie mam tak zwanej ręki do ogrodnictwa. A niby do czego mam!…