O ALERCIE RCB I MAGICZNEJ KAWIE

Jestem po „Sercu jak smoła” i w jednej trzeciej „Wartkiej śmierci” i w zasadzie czuję, że Robin, Cormoran i ich bliscy to prawie jak moja rodzina. Znam ich lepiej, niż podszewkę własnego żakietu (tym bardziej, że nie pamiętam, kiedy ostatnio nosiłam żakiet), wiem, co lubią, czego nie znoszą i powinnam na dobrą sprawę wysyłać im kartki na urodziny i Boże Narodzenie. Co Brytyjczycy mają z tymi kartkami, niech mnie ktoś oświeci. Leży w szpitalu – szafka przy łóżku zastawiona KARTKAMI. Kompot by mu przynieśli albo rosołek, a nie.

Ostatnio przeczytałam kilka opinii, z którymi się utożsamiam, że SMS-y od Alertu RCB to już stały element życia niektórych osób. W sensie, że Alert kontaktuje się z nimi częściej niż własna matka rodzona i że w zasadzie powinni mieć na fejsbuku status „w związku”. I ja mam podobnie! Jak nie dostanę SMS-a od Alertu przez tydzień, to zaczynam odczuwać dziwny niepokój w okolicy śledziony – zwłaszcza, kiedy we wszystkich serwisach informacyjnych są artykuły „Koniec świata, pogodowy armageddon, służby rozsyłają alerty RCB” (a są prawie codziennie). A wiecie, jakie to uczucie, jak w grupie znajomych osób jest się JEDYNĄ, która nie dostała Alertu RCB? Nie będę ukrywać – STRASZNIE. Ta gonitwa myśli – dlaczego? DLACZEGO? Czyżby nie warto mnie ostrzegać ani ratować, bo nic nie wnoszę do społeczeństwa? A może zostałam wylosowana i będę złożona w ofierze? Chociaż odwrotna sytuacja też nie jest komfortowa – nikt nie dostał Alertu RCB oprócz mnie. Kolega mówi, że oni mają targety i muszą rozesłać określoną liczbę na miesiąc czy tam na tydzień – no i to by się zgadzało, bo te burze, przed którymi ostrzegają, to zwykle są albo ich nie ma, zupełnie tak samo, jak bez ostrzeżeń. No powiadam państwu, że ktoś to sobie nieźle wykombinował. Taka wielka, ogólnokrajowa GRA W ZGADYWANKĘ. Kiedyś w danych czasach były losowania bonów Pekao i drukowali numery w gazecie, a teraz mamy Alert RCB. 

I jeszcze mam wspaniały tytuł wątku z mojego ulubionego forum: „Czy rybiki mogą wejść do nosa?”. No chyba… mogą, bo kto im zabroni? Ale to by było trzeba leżeć na podłodze w łazience, bo u mnie one występują tylko w łazience i to nielicznie. Pamiętam, jak kiedyś pojawiły się dwa i byłam bardzo zdziwiona, ale okazało się, że miałam już bardzo brudne szkła kontaktowe i po ich zmianie na nowe rybik przestał się rozdwajać i okazał się jeden. Z drugiej strony – mam schizę, że kiedy śpię, to coś mi wlezie do ucha (najbardziej się boję oczywiście pająka), więc może ktoś tak ma z rybikiem w nosie. NIE OCENIAM.

Z cyklu filmiki na fejsie – ostatnio wyświetla mi się, jak różni ludzie robią taki fikuśny numer z kawą rozpuszczalną. Biorą łyżkę granulek kawy, łyżkę cukru, trochę wody i spieniaczem do mleka ubijają na pianę i robi im się taki mus kawowy. To jest naprawdę czy jakieś oszustwo? Nie mam takiego kręcioła do spieniania mleka, bo nie piję kawy, a nie chce mi się wywlekać miksera. Ale wygląda to fajnie, trochę jak czary. 

I w ogóle jest przepiękne lato, a większość przedpołudnia (jak nie jadę do biura) muszę spędzać, pizgając po ogródku gumowego kurczaka, żeby Mangusta wytraciła trochę swojej niespożytej energii, bo inaczej nie mam życia.

O POZIOMIE KORTYZOLU I PREZENCIE DLA PIESKA

Te Cormorany – książki mają ponad tysiąc stron każda! Kupiłam dwie ostatnie, te, co jeszcze nie zrobili serialu. Czyta się wyśmienicie, a pamiętam jak próbowałam Harry’ego Pottera i kompletnie nie zażarło. No to Cormoran zażarł. Tylko strasznie się uśmiałam (ale to chyba wina tłumaczenia), jak jeden akapit zaczął się od tego (przybliżę akcję – Robin z Cormoranem w pubie, ona poszła do toalety): „Zrobiwszy siku” – no nie, serio?… „Zrobiwszy siku”?… Trochę parsknęłam. Ale dobra, czepiam się. Czyta się nader przyjemnie.

W Dzień Psa poszłam z Mangustą na spacer – ona z okazji swojego święta, a ja z okazji mojej grubej dupy. No i idziemy sobie, moja ulubiona droga spacerowa z lasem po jednej stronie, a tu co? Panowie z kosami spalinowymi (hałas & smród) koszą trawniki wzdłuż chodnika. Śliczne, zielone, pachnące trawniki z koniczynką. Nie wiem, jak inni, ale kiedy ja widzę faceta z kosą spalinową (z jakiegoś powodu są to zawsze faceci, nie widziałam jeszcze kobiety z tym załącznikiem), to mam ochotę sprawdzić, czy dałoby się nią przeciąć gardło. Chociaż oczywiście oni zostali wynajęci przez urząd gminy i robią co im kazano, a w domu wykluwają fasolki na mokrej gazie i wystawiają poidełka dla pszczółek (uhm, na pewno). No i miał być relaksujący spacer, a zupełnie nie był i po raz kolejny nie udało mi się obniżyć poziomu kortyzolu. Co za ludzie, że im trawa przeszkadza, to naprawdę.

W ogóle to jeszcze mam wspomnienie z Portugalii, bo poszliśmy na obiad do malutkiej tawerny – taka na sześć – siedem stolików, menu na kartce, wino domowe z kija. Zamówiliśmy, gadamy i nagle dociera do nas, że ten miły pan, który nas powitał w wejściu, jest jedynym personelem w całej tawernie i robi WSZYSTKO SAM. WSZYSTKO! Wita gości, zbiera zamówienia, przynosi chleb, ser i oliwki na przystawkę, GOTUJE – tak! On wszystkie zamówione dania robił SAM – za barem miał malutką kuchnię z płaską płytą – grillem i te wszystkie ryby i steki tam zasuwał, na tej płycie. A obok we wnęce – frytki, ziemniaki i dodatki. I jeszcze miał czas gadać z gośćmi, proponować desery, robić kawę i przynosić kieliszki z wiśniówką na zakończenie posiłku. A knajpa była PEŁNA, zajęte wszystkie miejsca, i wcale nie czekało się dłużej, niż w innych miejscach. I na dodatek ten facet był przez cały czas uśmiechnięty i sympatyczny – albo genialnie udawał, albo naprawdę lubi swoją robotę. Fenomen, po prostu fenomen. 

A Mangusta dostała w prezencie z Portugalii gumowy pączek z dziurką (kupiony na promocji w Pingo Doce, czyli u mamy naszej Biedronki) i teraz muszę tym cholernym pączkiem kilka razy dziennie po pół godziny rzucać po ogródku, a ona go gania i przynosi. A mogłam jej gumę do żucia kupić.

PS. Jeszcze co do spaceru – u sąsiada na rogu czerwona jarzębina. CZERWONA JARZĘBINA pierwszego lipca! Kolejny wzrost kortyzolu. Kiedyś Pani Jesień przynosiła czerwoną jarzębinę, ten świat zmierza zdecydowanie w kierunku, który mi się nie podoba. Wcale mi się nie podoba!

O SŁODYCZACH I PIESKU

Noga naprawiła mi się po sześciu tygodniach, prawie co do dnia – tak, jak pisali, że ścięgna się regenerują w sześć tygodni. Jednego dnia jeszcze bolała, a następnego już nie – tak po prostu. Od razu poszłam z Mangustą na spacer, a dwa dni później pojechaliśmy do Portugalii. Chociaż o mało co NIE POJECHALIŚMY, ponieważ…

Jak to bywa z dziećmi i psami – na dzień przed wycieczką Mangusta dostała takiej jazdy, że natychmiast pogalopowaliśmy z nią do weterynarza. Temperatura i ciąża urojona, plus morfologia, czy aby stan zapalny nie szaleje. Ja oczywiście stan przedzawałowy i mówię, że nigdzie nie jadę. Tym bardziej, że dostała antybiotyk i trzeba z nią przychodzić co dwa dni. No jak mam zostawić Zebrze na głowie chorego psa? Ale Zebra jak to Zebra – zostałam sprowadzona do parteru, że jestem gorsza od porąbanych mamusiek, co siedzą u lekarza z dziećmi po 48 godzin na dobę, a ona ma więcej psów ode mnie i jakoś żyją (no żyją, nie przeczę). I mam nie zawracać ludziom dupy, tylko jechać.

No to pojechałam. I było oczywiście bardzo pięknie, bo to Portugalia, ale cały czas się martwiłam, więc tak na pół gwizdka. I wypisywałam SMS-y z zapytaniami o stan zdrowia Mangusty i otrzymywałam odpowiedź w stylu „Dobrze”. Więc cały czas miałam czarne myśli, że coś się stało, pies im uciekł albo leży w klinice pod kroplówką, a oni nie chcą mi powiedzieć – bo ja zawsze wyobrażam sobie najgorsze. Oczywiście nie uciekła i nie miała kroplówek, ale zastrzyki i krople na laktację (znaczy, ANTY – laktację) już owszem. Biedactwo. 

Byliśmy w  Aveiro – to jest niby portugalska Wenecja (ile tych różnych Wenecji jest po całej Europie, to oczywiście inna historia), trzeba przyznać, że urokliwe. Faktycznie przecięte kanałami, po których można popływać kolorową łódką albo pospacerować wzdłuż i w poprzek po mostach. Do mostów można przywiązać kolorową wstążkę z napisanymi życzeniami, które mają się spełnić – nad jednym kanałem jest kilka mostów obwieszonych tymi wstążkami, które powiewają na wietrze i bardzo ładnie to wygląda. Są domy wykładane azulejos i jaskółki, które drą paszcze od świtu, ale jakoś mi to w ogóle nie przeszkadzało, bo bardzo lubię jaskółki. No i wszędzie, na każdym kroku sprzedają potwornie przesłodzone portugalskie ciastka, z czego najwięcej ovos moles – coś jak strasznie słodki, przesuszony kogel – mogel zawinięty w opłatek. W ogóle co krok jest cukiernia, a w niej całe lady wszystkiego, co tylko się da zrobić z cukrem. I ten cukier w Portugalii jest jakieś pięć razy słodszy od naszego. Nie wiem, jak oni to robią.

Ale zjadłam kilka dań z dorsza i były dobre (a jedno dziwne i dekadenckie, okrągły chlebek nadziany dorszowym farszem i zapieczony). Byliśmy w Coimbrze – ładne miasto, chociaż ciągle pod górę, na dodatek był TRIATLON i cała starówka pozagradzana; naprawdę, czy sportowcy nie mają wstydu i muszą uprawiać ten swój sport PUBLICZNIE i to koniecznie w samym centrum miasta? Mają te swoje stadiony za miliardy, nie mogą się tam szwendać? Nie – muszą ludziom odebrać całą przyjemność ze spacerowania. Ugh. Nad oceanem też byliśmy i widziałam domki w paski, które wyglądają, jakby w nich mieszkały Muminki. I o dziwo padało tylko przez dwa dni (i to niecałe), a poza tym było ładnie i słonecznie – do wieczora, bo wieczorem zaczynał wiać TAKI ZIMNY WICHER, że zamiast spacerować po pięknym Aveiro albo siedzieć nad kanałem, to musieliśmy się chować do dziury. Poza tym N. miał ciężkie chwile, bo on żyje z zegarkiem w ręku, a wycieczka była bardzo NIEZDYSCYPLINOWANA i np. wybranie knajpy na kawę / kielon wina zajmowało jakieś pół godziny, a on dostawał apopleksji. I jadłam ser, chociaż naprawdę nie powinnam i później nie spałam całe noce.

Na szczęście już wróciliśmy; Manguście zostały jeszcze dwa dni z kropelkami i zobaczymy, co dalej (a dalej to ja poproszę o jakieś tabletki, po których będę siedziała cały dzień uśmiechnięta, a w nocy spała jak bóbr).

Aha, widziałam taki film, że prawie spadłam z krzesła: „Gentlemen Broncos”. Nie mam słów właściwie, żeby go opisać. TO TRZEBA ZOBACZYĆ, że tak pojadę komunałem. A Cormorana już tylko trzy odcinki mi zostały. I to już? Więcej nie nakręcą?…

O BLISKICH SPOTKANIACH

Miałam męczący sen – śniło mi się, że muszę zapłacić jakiś POTWORNY VAT. Suma była po prostu kosmiczna, a na dodatek nie mogłam znaleźć maila od księgowego, w którym była konkretna kwota jaką mam zapłacić i tak się motałam, szukałam, obudziłam się zmęczona, przygnębiona i pół dnia do dupy przez to.

Niby czerwiec to tez jest bardzo w porządku miesiąc, ale jak sama nazwa wskazuje – strasznie robaczywy. W sobotę wydarłam się na tarasie, bo chodził po mnie pająk – nieduży, szary, ale z tych włochatych. TAK się wydarłam, że przez dwa dni później bolało mnie gardło – bałam się, że to może znowu COVID, ale po dwóch dniach przeszło. Nie wiedziałam, że potrafię wrzeszczeć AŻ TAK.

A wczoraj wróciłam ze spacerku z Mangustą, robiłam sobie herbatę i poczułam, że cos mnie łaskocze w szyję z tyłu. Machnęłam ręką i usłyszałam PLOP! – o podłogę. Patrzę – a to spadł ze mnie WIELKI CZARNY ZUK, aż dziwne, że nie czułam go na plecach, bo ważył z pół kilo! Nie miałam czasu wrzeszczeć, bo musiałam go szybko wyeksmitować, zanim Mangusta się nim zaopiekowała paszczowo i zrobiła w nim dziury. Udało się, ale najchętniej bym kliknęła „NIE LUBIĘ TO” jako podsumowanie całej sytuacji.

Uważam, że niniejszym wyczerpałam pulę spotkań trzeciego stopnia z robalami i chciałabym, żeby się ode mnie odczepiły!

Dziękuję za wszystkie serialowe podpowiedzi („Podróżników” nawet miałam na liście w Netflixie, tylko jakoś się nie zebrałam). Na razie odkryłam Cormorana Strike na HBO – nooo, zacny. Z tym, że na jednym forum przeczytałam komentarz, że intryga kryminalna to w sumie schodzi na drugi plan, bo wszyscy się zastanawiają, kiedy Cormoran się spiknie z Robin. I ja też tak mam! Został mi ostatni sezon, niestety.

I odkryłam stary brytyjski serial „Cold Feet”. No – to jest niezła jazda!

I teraz wszystkie filmiki na fejsie mi mówią, że mam gruba dupę, ponieważ mam wysoki kortyzol. Czyli teraz muszę obniżyć kortyzol. Czyli nie powinnam czytać przed snem książek o mordercy znad Green River?…

O ZNIKANIU

Drogie Bravo – w zeszłym tygodniu rozważałam amputację nogi. Bo ciągle boli i boli, utykam, nie mogę iść z Mangustą na spacer, a obie byśmy bardzo chciały – no to trudno, niech mi utną i dadzą protezę. Pistorius maratony wygrywał na dwóch protezach w końcu. A nawet zaczęłam namawiać koleżankę, co się zsunęła ze schodka pomiędzy pociąg a peron (bo to jest NIEMOŻLIWE DO ZREALIZOWANIA w XXI wieku, żeby peron i schodki pociągu były na jednym poziomie, no po prostu AI jeszcze się nie zajęła kolejnictwem w Polsce, może ona coś poradzi, bo jeśli nie, to się nie zapowiada) i też miała pokaleczoną nogę i posiniaczoną – może jak pójdziemy we dwie, to nam dadzą zniżkę? Obcinamy dwie nogi w cenie jednej. Albo chociaż druga 60% taniej. Albo 40% taniej – bądźmy ludźmi! Ale ona nie wyrażała entuzjazmu, a ja sama to niechętnie gdziekolwiek chodzę, najwyżej do spożywczaka. No chyba że z psem, ale na salę operacyjną psa nie wpuszczą. I tak na razie nogi mam obie, z czego sprawną jedną, ale co dalej – to nawet najstarsi górale nie wiedzą (bo nie zamierzam się ich pytać, chciwych dziadów).

Niejako przy okazji doszłam do wniosku, że chętnie bym oddała około połowy tyłka. No bo tak – wszędzie spodenki z wkładkami powiększającymi dupę, ćwiczenia na powiększenie pośladków – a ja ręce załamuję, bo swojej najchętniej bym się pozbyła, a tu ludzie (kobiety) pieniądze płacą, żeby mieć większą. I pomyślałam, że przydałaby się jakaś fundacja, z rodzaju tych, co się do nich człowiek zgłasza, a oni mu szukają psa. Takiego, żeby pasował charakterem i stylem życia i w ogóle. Więc może taka fundacja by się podjęła kojarzenia w pary – oto przychodzi pani z dużą dupą (ja), której chce się pozbyć, a inna pani chętnie przygarnie. I wtedy wilk syty i Manchester City. I tylko producenci odzieży ze sztucznymi pośladkami niezadowoleni. Zresztą, może to przez ich lobby takie organizacje nie powstają, bo komu by wciskali swoje obrzydliwe spodenki!

A wczoraj w pracy chciałam napisać datę płatności faktury i patrzę, którego to my mamy maja. A TU JUŻ NIE MA MAJA! MAJ JUŻ MINĄŁ! I dostałam tachykardii, bo JAK TO – przecież jakieś kilka sekund temu był długi weekend i maj MIAŁ SIĘ ZACZĄĆ, a tu cyferka przeskoczyła na czerwiec? Jak, gdzie i KIEDY to się stało? Ja nie wiem, podejrzewam, że w Wielkim Zderzaczu Hadronów jednak wyprodukowali czarną dziurę, która im uciekła i teraz krąży i pożera czas i różne rzeczy (bo oprócz maja zginęła mi jeszcze ulubiona gumka invisibobble). No wiem, że ciepłe miesiące zawsze mijają szybciej, niż jesienno – zimowe, ale żeby tak po prostu ZNIKNĄĆ? 

Nie mogę żadnego fajnego serialu ostatnio znaleźć. Żeby był dłuższy i człowiek się zaprzyjaźnił z bohaterami. I na poziomie „Dobrej żony” czy House’a , a nie jakaś sieczka, no bo ile można oglądać powtórki, nawet jeśli się uwielbia Carmelę Soprano? 

O SPRZĄTANIU I PLAMACH Z OLIWY

Mam nowego fioła filmikowo – internetowego: dziewczynę, która sprząta. Tylko że ona sprząta TAKIE domy i mieszkania, do których ja bym nie weszła bez miotacza ognia i egzorcysty. Podobno są to mieszkania osób, które gromadzą rzeczy, starszych, które sobie nie radzą, albo z jakimiś problemami – bo ona to robi za darmo. W każdym razie w łazienkach, zlewach czy lodówkach są POTWORNE rzeczy – a ona z uśmiechem, w brokatowych butkach i różowym fartuszku to wszystko szoruje, czyści, segreguje i twierdzi, że ją to bardzo relaksuje. Jak ją odkryłam, to zawisłam nad jej filmikami na jakieś pół godziny, musiałam się odrywać po jednym palcu. A ja się dwa dni zbieram, żeby wiadro z mopem wyciągnąć, a jak mam wytrzeć kurz z pianina, to zawsze się wściekam, że moja kochana babcia nie mogła wybrać innego koloru, tylko CZARNE na wysoki połysk. A ona szuflą wygarnia czarny szlam ze zlewu i z łazienki Z UŚMIECHEM na twarzy. Matko jedyna.

Bez związku z powyższym, byliśmy w Madrycie. Lubię rzeczy powtarzalne i niezmienne – na przykład, zazwyczaj w Madrycie (albo w ogóle w Hiszpanii) jak idziemy z N. coś zjeść, to on od razu w pierwszej knajpie ma na koszulce ORDER z najlepszej hiszpańskiej oliwy. Póżniej już uważa, ale ta PIERWSZA knajpa jakoś tak działa. I ja mu zawsze powtarzam, że następnym razem wezmę plastikowy worek z dziurą na głowę i przed jedzeniem go ubiorę. I oczywiście tym razem było dokładnie tak samo – pierwsza tapa i tadaaaam! Chrzest zaliczony. A ja jak zwykle nie miałam przy sobie worka. 

A w jednym barze zamówiliśmy dobre wino i dostaliśmy do niego elegancką i wytworną tapę w postaci kanapeczek z drogą szynką. A wszyscy dookoła pili piwo i dostawali smażone kartofle w sosie bravas i ja tak bardzo bym wolała te kartofle, ale wstydziłam się powiedzieć. Mogłam przyjść później sama, incognito, i zamówić piwo – tylko że nie lubię piwa.

I niby poszliśmy do muzeum Thyssena, ale do parku Retrio już nie, bo ciągle utykam. Nie wiem, czy ta noga jeszcze kiedyś mi się naprawi, czy trzeba będzie ją obciąć, czy co. Jak chodzę w elastycznej opasce, to jest ciut lepiej, ale ja chcę chodzić w sandałkach! W klapeczkach! A nie w bandażu. Ech. W każdym razie mam niedosyt, ale kaca na lotnisku w drodze powrotnej miałam jak zwykle. A N. chciał mnie zabić, bo nie dałam mu się wyspać i przywlokłam go za wcześnie – nie wiem, dlaczego on się jeszcze nie przyzwyczaił, bo ja zawsze muszę być za wcześnie. Dzięki temu do niedawna wiedziałam, w którym zakamarku lotniska są prawie puste toalety, bo mało kto tam dociera, a teraz wzięli i robią REMONT i cała moja wiedza topograficzna jak krew w piach. 

Ale za to walizki nam oddali w kwadrans po przylocie – ho ho, jeszcze dojdzie do tego, że przestanę przeklinać Okęcie. 

No i tak to. Sucho strasznie jest. Pozdrawiam kulawo.

O NOCNYM NIEBIE I LEGINSACH

Nareszcie ładna pogoda i ciepło całą dobę. Nie, żeby nie było się do czego przypierdolić – u nas np. susza. Tak, widziałam filmiki z Gniezna i południa Polski, ale nam trawa schnie i jak wiatr zawieje, to piach w zębach zgrzyta. 

Ale noce są piękne – balsamiczne i gwiaździste. Wiem z autopsji, ponieważ Mangusta ma nocne intermezzo, więc pańcia chcąc nie chcąc kuśtyka za pieskiem i podziwia nocne niebo (i zawsze mi się przypomina ten mem, jak krótkowidz zachwyca się zorzą polarną, wkłada okulary, a to szyld Żabki). Zorzy polarnej nie widziałam, ale za to wiem, że ptaki śpiewają o pierwszej w nocy. I o drugiej w nocy. I o trzeciej. A o czwartej to już regularna orkiestra. Czy to jest normalne? Czy one nie powinny wtedy SPAĆ?

W ogóle zamiast narzekać, powinnam się cieszyć, że pieseczek tak ładnie potrafi zakomunikować swoje potrzeby. Że chce wyjść. No trudno, akurat o drugiej w nocy chce wyjść – ZDARZA SIĘ. Tylko jeszcze gdyby po nasiusianiu wracała do domu, a nie na przykład siadała przed bramą i drapała się w ucho (koniecznie o drugiej w nocy musi się drapać w ucho PRZED BRAMĄ), to jednak byłoby fajniej. Albo niby wraca, ale zniknie sobie pod samochodem poniuchać, bo na pewno w środku nocy dzieje się tam coś bardzo interesującego. A zaspana pańcia z kulawą nogą przecież sobie spokojnie POCZEKA (a niby jakie ma wyjście).

Czytam „Roswell” Connie Willis i skutek jest taki, że bardzo chciałabym być uprowadzona przez aliena, wyglądającego jak okrągły krzak toczący się przez pustynię. Tak miło jest poczytać o nawiązywaniu kontaktu z inteligentnym życiem, dla odmiany od codziennych niusów na portalach, gdzie jak nie Suski, to Obajtek, od których mądrzejsza jest nawet zawartość mojej rynny po dwóch latach nieczyszczenia (wygląda, jakby wykluwała się tam cywilizacja, czego o Obajtku powiedzieć nie można). 

Moja lista ubrań, które założę po moim trupie, a nawet jeśli mojego trupa ktoś w to ubierze, to będę go straszyć i dręczyć, dopisuję niniejszym legginsy skrojone tak, żeby wrzynały się w tyłek (i niejednokrotnie także przodek). Zwłaszcza w kolorze cielistym (taki ohydny beż). Wieść niesie, że na mieście się na nie mówi „odbyciaki”. No.

PS. A Ben Affleck nie przyszedł na premierę filmu Jennifer Lopez – no co za świnia!

O OPĘTANIU I DZIWNYCH WŁOSACH

Drogi Pamiętniczku – ja to chyba jednak jestem jakaś opóźniona, a na pewno fryzjersko. Obejrzałam ostatnio setki filmików o tym, jak zrobić super prosty, szybki koczek jednym gestem i przy pomocy jednej gumki do włosów, góra dwóch – i co? I żaden mi nie wyszedł. ŻADEN. Może mam jakąś dziwną głowę, wypukłą tam gdzie inni mają płasko albo na odwrót? No za cholerę jasną z moich włosów nie chce wyjść SUPER ŁATWY KOCZEK. Żadną techniką. Wronie gniazdo za każdym razem wychodzi, czasem zawiązane na supeł. 

No dobrze, byłam z koleżankami na drinkach wczoraj – wzięłam truskawkową margeritę i TO BYŁ BŁĄD, ponieważ owoce mi nie służą. Frytki mi służą, a owoce nie! Ale nie było drinków z frytkami, niestety. Natomiast jedna koleżanka była na masażu, który sobie bardzo chwali, a na koniec masażysta pokazał jej trick, jak sobie poprawić dobrostan fizyczny. A ona oczywiście pokazała to nam, bo jest szczodra i chętnie się dzieli. A my oczywiście natychmiast to przetestowałyśmy na sobie.

I teraz tak – ten ruch polega na takim jakby odrzuceniu ręki do tyłu, ale nie wymach, tylko na luźno, bezwładnie, z jednoczesnym skrętem tułowia. I faktycznie, chrupie w gnatach jak ta lala. I wszystkie cztery jak jeden mąż odrzucałyśmy te ręce stojąc przed restauracją, aż do nas dotarło, że jeśli mają tam monitoring, to być może ktoś już dzwoni po pogotowie psychiatryczne albo po egzorcystę. Bo te ruchy same w sobie wyglądają trochę, jakby człowieka nawiedził demon średniego kalibru, a jak to robią CZTERY osoby NARAZ… Być może wylądujemy na jutubie w sekcji „Niewyjaśnione zjawiska nawiedzenia opętania straszne filmiki dziwne przerażające”.

A następnie wróciłam do domu, gdzie dowiedziałam się od N., że jestem NIEODPOWIEDZIALNA, ponieważ oddalam się spożywać alkohol, a biedny piesek przez cały wieczór mnie szuka, sprawdzała czy mnie nie ma w łazience albo pod łóżkiem, a ja się rozbijałam towarzysko. A piesek tęsknił. I nie chciał jeść. A nawet mu zniknął, ale się znalazł. 

A stopa mnie boli nadal. Trochę faktycznie pomagają żelowe poduszeczki pod piętę, ale chodzić dużo nie mogę. A jak na złość chętnie bym poszła na spacer z Mangustą, a tu klops.

O KULEJĄCEJ NODZE I WIOŚNIE

„Dagmara Kaźmierska w swoim burdelu lubiła ład i porządek” – czy to nie piękne, przepiękne zdanie? Mnie urzekło – ma potencjał interpretacyjny i warstwy znaczeniowe i po prostu jest przepyszne. 

Natomiast. Boli mnie ta noga przy chodzeniu – z tyłu, za piętą. Co jest wkurwiające, bo nie mogę popylać z Mangustą na spacerki, bo ona preferuje szybkie tempo, a ja powoli i boleśnie kuśtykam no i tak. Piszę więc do Zebry SMSA, co na naciągnięte mięśnie strzałkowe, a ta zmora do mnie: „NIe naciągać w przyszłości!”.

Ja: „Dziękuję, a jeśli chodzi o teraźniejszość i kuśtykanie? Voltaren i opaska elastyczna?”.

Zebra: „Pewnie tak, ale kuśtykaj, bo takie rzeczy to się dobrze goją w ruchu”.

Ja: „Ja mam takie ciało, że u mnie nic dobrego się nie wydarza w ruchu”

Zebra: „Skąd wiesz, jak nigdy nie próbowałaś?”

Ja: „Jak to nigdy? A WF na korytarzu w klasach I – IV????”

Swoją drogą, jeśli jest coś, co może sprawić, że od dzieciństwa człowiek nienawidzi ruchu i sportu, to WF w podstawówce. Do dziś zimny pot mnie oblewa na wspomnienie rzucania piłką lekarską NA STOPIEŃ (ledwo mogłam podnieść zasraną piłkę, a co dopiero RZUCIĆ), biegów na czas i innych tego typu przemiłych i wzmacniających poczucie własnej wartości pomysłów. Na każdym WF-ie chciałam się zabić i jestem przeszczęśliwa, że złamałam nogę i jechałam na zwolnieniu do końca edukacji. Ba – studia wybrałam takie, żeby WF był nieobowiązkowy.

A poza tym co? W Action byłam, bo koleżanka kupiła świeczkę cytrusową przeciwko komarom, nie wiem czy działana komary, ale na mnie owszem – jest w przepięknej ceramicznej miseczce, więc natychmiast też musiałam taką mieć. I oczywiście wyszłam (wykuśtykałam) z pełnym koszykiem, ponieważ Action to jest sklep zaprojektowany przez samego Belzebuba i jego najbliższych asystentów, żeby człowieka skutecznie wodzić na pokuszenie. Przy czym oczywiście kupiłam SAME NIEZBĘDNE RZECZY, oraz jak zwykle żółte ścierki, bez których nie wiem jak mogłam żyć. 

Czy te cholerne zimne noce się kiedyś SKOŃCZĄ? Wiosna w tym roku ma chyba zaburzenia afektywne dwubiegunowe.

PS. Oczywiście za KOSTKĄ, nie za piętą, jak słusznie zauważyła MAłgo. Za piętą człowiek się już generalnie kończy.

O GOTOWANIU I POPSUTEJ NODZE

No dobrze, wróciłam z fantastycznej majówki z naciągniętym mięśniem w stopie i kuleję jak doktor House, ale warto było. Jak zwykle uprawialiśmy hazard – w ogóle nie wygrywałam w kości tym razem, no naprawdę! Oraz Mangusta została ulubienicą całej wsi. Rozmowy z sąsiadami wyglądały w przybliżeniu tak (oczywiście caps oznacza wrzeszczenie do siebie):

– O JAKI PIESEK ŁADNY! CO ON TAK SZCZEKA? CO? PANI NIE PRZEPRASZA, PIESKI NA NOWYM MIEJSCU TAK MAJĄ. A ON ILE MA? A, TO SUCZKA? TO MŁODZIUTKA JESZCZE, MOŻE JEJ MINIE!

Mam nadzieję, że jej minie, bo koncerty daje nie z tej ziemi, a mi łeb puchnie i nie wiem, gdzie oczy podziać. A wszyscy tacy mili i się do niej uśmiechają, a ta drze mordę, ile fabryka dała.

No dobrze, oprócz tego hazardu to jeszcze wyszło tak, że GOTOWALIŚMY. No bo pierwszego dnia poszliśmy do pobliskiej restauracji – a tam we wszystkim ocet. We wszystkim! No to drugiego dnia jedziemy do innej, kawałek dalej, w dodatku po wizycie pani Gessler. Tam znowu okazało się, że kucharz mocno zakochany, bo wszystko przesolone i przepieprzone, aż panowie kichali do grochówki. Co prawda kotlety schabowe były wielkości lotniskowca na Pacyfiku, ale tylko w marksizmie ilość przechodzi w jakość i ktoś mógłby to w końcu głośno powiedzieć menedżerom takich restauracji, bo naprawdę. No i już nie chciało się nam włóczyć po knajpach i była grana na przykład szczawiowa ze szczawiem zebranym przy leśnej drodze. Co prawda oczywiście miałam pewne obawy, że może to bieluń albo inny wilczomlecz, ale jak zwykle nikt mnie nie słuchał, a zupa wyszła przepyszna (i wszyscy przeżyli, więc chyba jednak szczaw). 

I żaby w jeziorze darły mordy wieczorami tak, że zagłuszały techno u sąsiada – na szczęście nie disco polo, a poza tym puszczał tylko kilka kawałków. 

Oczywiście pomiędzy uprawianiem hazardu a obżeraniem się prowadziliśmy arcyciekawe rozmowy, z których już nic nie pamiętam, oprócz jednej o młodzieży. Która teraz (młodzież) jest mało kreatywna i w ogóle niepomysłowa – nie to, co my. No bo wyobraźmy sobie taką sytuację, że jest domówka, grupa siedemnastolatków sama w domu i pojawia się butelka wina. I szukają korkociągu i go nie ma. I jak to się skończyło? NIE WYPILI WINA. Nie znaleźli korkociągu, więc nie wypili wina!

Jak sobie przypomnę, czym i w jakich okolicznościach otwierało się wino, z obcasem włącznie… Jakby była apokalipsa, to też by szukali korkociągu? Matko kochana, w ogóle nie mogę takich opowieści słuchać, bo mi skóra cierpnie. 

Podsumowując – było bosko, a teraz muszę naprawić nogę. House jakoś lepiej się prezentował, kuśtykając – poza tym nie nadążam za Mangustą, a ona ciągle próbuje zjadać dziwne znaleziska i czas wyrwania jej tego z japy jest dość kluczowy. Nie mówiąc już o spacerkach, chociaż podobno pogoda ma się popsuć.