Na ryby pojechal.
Nakupil gumowych, kolorowych glutów – niby taka nowoczesna przynęta, ja bym z tego zrobila naszyjnik, tylko żeby się tak nie lepiły – spakowal wedki i udal się na ryby.
Ma przykazane KAZDA RYBE ODE MNIE POZDROWIC, pocałować w pyszczek i wypuścić. Nie potwierdzil w sposób jednoznaczny, ze zalecenie zostalo zrozumiane, zaakceptowane i przyjęte do wiadomości.
Jedno powiem – JAK WROCI Z RYBĄ, BĘDZIE DYM. I niech wtedy nie mowi, ze NIE OSTRZEGAŁAM.
Kazałam mu kupic taki spray do odkazania rybie pyszczka, jak już się jej wyjmie haczyk, przed wpuszczeniem do wody, żeby biedactwo nie dostalo zakazenia. Oznajmil, ze w sklepach rybackich takie gadzety stoją na polce oznaczonej napisem „DLA POJEBÓW” i on przed taka polka stac na oczach powaznych klientow NIE ZAMIERZA.
A wino rzeczywiście na wczorajszego dola nieco pomoglo, pozwole sobie zarekomendowac australijskie Shiraz, zacne nad wyraz.
Poza tym, oglądałam po raz 34 „Love Actually”. Nic nie przechodzi, standardowo zaczynam zalewac się lzami w momencie, kiedy w kościele wstają trąbki. A z całego filmu najbardziej lubie Emme Thompson. Jak będę duza, to chce być taka jak Emma.