O KACZORZE


Już nie leżę w malignie, acz plecy wciąż mnie delikatnie
uświadamiają, ze nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa i żebym sobie
uważała.

Najbardziej, a właściwie – JEDYNE, czego mi brakuje z
młodości, to umiejętności błyskawicznej regeneracji. Jak to się na studiach
balowało w Hadesie do czwartej rano, a później do domu i na ósmą na kolokwium z
angielskiego, świeża jak sałata. Albo po całonocnej integracji następnego dnia
robiło się za tłumacza i przewodnika eksperta z Banku Światowego albo
prowadziło warsztaty z finansów. Już tego nie mam. Padam na pysk o dwudziestej
trzeciej, a i tak najchętniej bym to odespała do dziewiątej. Bardzo szkoda, bo
tyle dobrego się marnuje, zamiast spać by człowiek pobalował, a tu ci masz. Jęki
w Sylwestra „O Jezu… Dopiero wpół do jedenastej?” i tym podobne.

Przyjeżdżamy do biura, a tu na patio kaczor. Siedzi na
trawniku i rozgląda się gospodarskim okiem. Mój mąż twierdzi, że wczoraj był tu
z zoną i o mało nie uwili gniazda w naszej irdze. Dziś gdzieś zapodział żonę,
drań jeden. Miałam go poczęstować bułką, no ale w TEJ SYTUACJI?…


O WSTRĘTNYM BABSZTYLU


Najpierw wysiadł mi kręgosłup do końca, normalnie przestałam umieć chodzić. Każdy krok mnie bolał, jak Małą Syrenkę. A później to już poszłooooo, boli mnie WSZYSTKO i od rana śpię jak pies. W nocy śniło mi się, że mam przeprowadzaną bardzo skomplikowaną operację na kręgosłupie i leżę na stole chirurgicznym rozpłatana jak śledź, a tu chirurg nie może mnie dalej operować, bo pobrudził ostatnią parę sterylnych rękawiczek.

Jak bym dorwała tę SUKĘ Z SAMOLOTU, tego rzężącego bezmyślnego babsztyla, to bym jej wsadziła w dupę wszystkie cztery stadiony na Euro i poprawiła autostradami. Niech cię babo obejdą wszystkie szekspirowskie robaki i obyś dostała gwałtownej sraczki w bardzo eleganckim miejscu z daleka od toalety (najlepiej ze trzy piętra po marmurowych schodach).

(Oooooo, ała ała ała, jak mnie napieprza w krzyżu, aaaaa)

W tej bezsilnej malignie wymyśliłam, że indyka upiekę na święta. Czy też raczej indyczkę, suczki są bardziej soczyste (taka prawda!). 

Na razie mam ochotę tylko zabijać w przerwach pomiędzy spaniem, więc lepiej, żebym jednak spała, bo mi przed oczami miga krwawa purpura i NIE BARDZO KOCHAM LUDZI chwilowo.


MADRYT W CZEKOLADZIE


Okropnie mnie bolą plecy, bo było bardzo dużo chodzenia
(pierwszego dnia do zabytków… później już raczej bardziej w stronę barów, ale
to też się trzeba nachodzić, żeby zrobić dobry obchód). Przekonałam się, że
szopping to nie dla mnie (poddaję się w trzecim sklepie) i że Zara zatrudniła
jakąś wybitną świnię do zaprojektowania podeszwy w przecudnych sandałkach z
czerwonym obcasem. Niestety, noga trzeszczy już w momencie mierzenia ich, a są
takie śliczne, że o mało się nie popłakałam. Ale nie, to nie – kupiłam torbę,
torba człowieka nie zawiedzie, nie uwiera, nie obetrze i w ogóle torby są w
dechę.

Madryt jak to Madryt – nie zawiódł; pogoda była bardzo
przystojna (jak mawia mój znajomy Czech), w sklepach tez już lato, bikini i
kapelusze. Bardzo nam było miło oprowadzać przyjaciół po ulubionych knajpach
oraz prowadzić ożywione dyskusje na tematy bardzo kontrowersyjne, ale ponieważ
nikt nas nie rozumiał, to było fajnie. W szczególności mam przebitkę z jednego
baru, gdzie ryczało flamenco, tłum Hiszpanów gadał bardzo głośno, nasi faceci
krzyczeli cos na temat meczu, a nad tym wszystkim Hanka, waląc pięścią w drewniany
bar, wrzeszczała do mnie „Jak to nie widziałaś mięsnego jeża! Musisz koniecznie
obejrzeć mięsnego jeża!”.

Zauważyłam, że Madryt troszeczkę oszalał na punkcie
czekolady. W jednym sklepie znalazłam chipsy w czekoladzie. Tak, ziemniaczane
chrupki oblane czekoladą. Tak, też nie wierzyłam własnym oczom, sprawdziłam dwa
razy.

Następnie czekolada zaatakowała nas w Lizarran. Lizarran to
baskijska restauracja z kanapkami, przepysznymi i wymyślnymi; zwykle wlekliśmy
się na ostatnich nogach, objedzeni jak bąki i przysięgliśmy, ze nie tkniemy
niczego spożywczego przez tydzień, ale jeszcze na chwileczkę wstępowaliśmy do
Lizarran i kończyło się rajdem z talerzem dookoła kanapek. Zawsze mieli bardzo
dobre kanapki, z owocami, marmoladą z cebuli, bardzo zaskakujące zestawienia
smaków, ale anchois z czekoladą jadłam pierwszy raz w życiu (i było dobre). Oraz
– uwaga – kiełbasę z czekoladą. Konkretnie chistorrę. Wiem, jak to brzmi – ale była
NAPRAWDĘ dobra.

Na lotnisku czas oczekiwania do odprawy umilał nam Pan
Pisarz / Doktorant, a lot – Pani Gruźlica.

Pan Pisarz / Doktorant podszedł do stanowiska AlItalia zważyć
bagaż. Miał ogromna walizę, ogromny plecak, niemałą torbę na kółkach i torebusię
przewieszoną przez ramię. Oprócz plecaka wszystko bardzo markowe. Kładł na wagę
poszczególne elementy bagażu, wzdychał, rozpakowywał je i próbował upychać
rzeczy w innych konfiguracjach. Przy czym okazało się, że miał głownie książki
(dlatego doszliśmy do wniosku, że albo literat, albo doktorant). Oprócz książek
z toreb wyjechała jeszcze siatka z kiełbasą oraz siatka z brudnymi gaciami
(ZDECYDOWANIE literat albo doktorant, Hanka twierdziła, ze Niccolo Ammaniti). Z
nauk ścisłych, a w szczególności podstaw ważenia bagażu jednak nie był dobry,
bo na przykład wyjmował z jednej walizki 3 książki – walizka ważyła mniej o
2 kilogramy i był szczęśliwy.
Upychał te ksiązki do plecaka, więc plecak ważył
2 kilogramy więcej, a
jemu opadały ręce, robił się smutny i wzdychał. Wyraźnie nie leżało mu prawo
zachowania masy. Przy czym skupił się na przekładaniu książek, a na torby z
gaciami i kiełbasą już nie miał pomysłu.

Pani Gruźlica siedziała przede mną i od pierwszej do
ostatniej minuty rzęziła gruźliczym kaszlem. Mokrym, głębokim, głośnym i
sugerującym rozprzestrzenianie zarazy. Przy czym leciała z córka i jej maleńkim
dzieckiem i tak siała zarazę na to maleństwo przez pięć godzin bez przerwy. I
na mnie, bo w nocy zaczęłam kaszleć. Jeśli ktoś uważa, że filmy o globalnej epidemii
to science fiction, to niech się przeleci z taka Panią Gruźlicą.

A mięsny jeż… Faktycznie jest tak dobry, jak mówią.

Zimno mi.


PS. Aha, i jeszcze na lotnisku sterczałam rpzed księgarnią i mozolnie odszyfrowywałam tytuł ksiązki na wystawie, i doszłam do wniosku, że jednak KOMPLETNIE nie rozumiem hiszpańskiego, bo wyszedł mi tytul "Wiewiórki z Central Parku są smutne w poniedziałki" ("Las ardillas de Central Park estan tristes los lunes"). Jednak jestem głupia – zrobiło mi sie smutno. Wracam, sprawdzam w Merlinie i co? Są wiewiórki smutne w poniedziałki! Mało tego, to jest trzecia część, a zaczyna się od "Smutnych oczu krokodyla". Biorę.


O UFO W KUCHNI


Wczoraj wypadła mi soczewka (dobrze, że nie CO INNEGO, w moim wieku to się powinnam cieszyć, że tylko soczewka). Bardzo śmieszne to było, siedziałam przy biurku i rozmawiałam i NAGLE przestałam widzieć na jedno oko. Macanie biurka i okolic nie wniosło nic istotnego do postępowania. Oczywiście, trzy minuty po tym, jak wypadła mi soczewka, dowiedziałam się, że mam wziąć udział w BARDZO ważnym spotkaniu. Pierwszy raz w życiu zaliczyłam wizytę w Rossmanie, która trwała 30 sekund. 

A dziś od rana słyszę DZIWNE DŹWIĘKI w kuchni. Te wiecie, co ludzie je słyszą w różnych miejscach na świecie i nikt nie wie, czym one są. No to dziś od rana mam je w kuchni. Coś buczy. Nie lodówka, nie zmywarka, nie piekarnik, nie mój brzuch. Nie wiem, co buczy. UFO buczy. Chętnie bym z nimi nawiązała kontakt (jak już buczą, to może by mi umyli okna przy okazji?).

Chciałabym mieć do pomocy:

1) Kopacza w Dupę – czyli osoby, która kopałaby mnie w dupę, żebym się w końcu zebrała i zrobiła proste czynności, na przykład od listopada mam zamiar oddać kozaki do szewca celem wymienić fleczki, bo jeden mi odpadł. A takich "kozaków" mam ostatnio w życiu całkiem sporo i solidny kop by mi się przydał, oj przydał;

2) Asystenta przy Prasowaniu – zazwyczaj nie mam dużo prasowania, tylko przed wyjazdem, ale kiedy mam, to czuję się przy tej desce najsamotniejszą osobą na świecie i chciałabym mieć z kim prowadzić błyskotliwą konwersację. Mój mąż się nie nadaje – za nerwowy jest, wychodzi w połowie pierwszego rękawa;

3) Kogoś, kto mi będzie przypominał, że WARTO wygrzebać się spod koca, zmienić piżamę na ubranie i wyjść z domu. Czasem o tym zapominam.

Ale nie jutro. Jutro jedziemy do Madrytu. 


O KRECIE I MUPPETACH


Ludzie to sa jacyś dziwni. Na przykład mój mąż; cały weekend
latał z grabiami. Bez sensu. Albo moja siostra Zebra. Przyjechała, dostała jakiegoś
amoku, wymyła mi stół na tarasie, wystawiła dziecięcie w wózęciu i wywlokła
mnie tam na herbatę.

Kilka stopni więcej i ludzie małpiego rozumu dostają.

A w niedzielę N. złapał kreta. Kuna sobie poszła, to kret
wrócił – no tak to bywa w spokojnych leśnych osadach, że się nam ekologia pcha
drzwiami i oknami. Tym razem kret zaatakował trawnik i mój mąż dostał krwawego
oka na widok ślicznego kopczyka. Zakupił cały dostępny arsenał środków
antykrecich, nasmrodził mu w chałupie i ta bidula wyszła odetchnąć świeżym
powietrzem. Na co N. ciach go na łopatę i ekspediował na łąkę w bezpiecznej
odległości od trawnika. 

Oczywiście, pooglądałam sobie kreta na łopacie, bardzo
przyjemne stworzonko, ma taki wzruszający ryjek i różowe rączki (i pan kret
gwałci panią kret w ciemnym korytarzu – tak, tak, PAMIĘTAMY, krety rozmnażają
się przez gwałt!), i bardzo czyste futerko, i BYŁ TŁUSTY. Co za dom, jak słowo
daję, nawet kreta mamy tłustego! I jak ja mam schudnąć?… (pytanie retoryczne –
naprawdę już się nie łudzę, że w ogóle kiedykolwiek).

Oglądam Muppety, od pierwszego odcinka. Wspaniałe są, mimo,
że tyle lat minęło, w ogóle nie ma takiego wrażenia, kukiełki są tak
perfekcyjnie animowane, że żadna technika cyfrowa nic tam nie poprawi. Czas widać
tylko po ubraniach zaproszonych gości (i po samych gościach, których w
większości zupełnie nie kojarzę). Na początku Muppety były trochę inne – na przykład,
często występuje garderobiana Emma i woźny George z mopem. Kremit jest od
początku taki, jak zawsze, ale na przykład Miss Piggy ma ZUPEŁNIE inną twarz i
w pierwszych odcinkach dubbinguje ją facet! (Natomiast zauważyłam, że Piggy chętnie
nosi kreacje z dekoltem typu woda, też na to wpadłam jakiś czas temu, że
świetnie maskuje nadwagę). No i nieśmiertelne drętwe kawały misia Fozzie („Nowy Jork
jest tak zatłoczony, że nawet na cmentarzach mają tylko miejsca stojące!”).

A jak wyjeżdżaliśmy z Leroya (z całym bagażnikiem środków na
kreta), to tam na murze był taki napis: „Czarna dziwko! …ty już wiesz, co!”. No
dobrze, może ona wie, ale JA nie wiem i teraz mnie to męczy!…


O GRASICY


Dzień Dobry! Tu żywy dowód na to, ze Pan Bóg czuwa nad
wariatami. Wczoraj albowiem zapukał do mię (pacjent – przepraszam, ale to jest
bezwarunkowy odruch) jakiś mężczyzna z rozbieganym okiem, który powiedział, że
spisuje wodomierze. Byłam akurat trochę zamyślona („Trupia farma” na warstacie),
więc nie dość, że pana wpuściłam, to jeszcze radośnie oświadczyłam, że nie
wiem, gdzie mam w domu wodomierz i jeśli sobie poradzi, to powodzenia. I
poszłam czytać dalej (Bill Bass chwali mrówki za pomoc w odszukaniu
indiańskiego cmentarzyska).

Dopiero, kiedy zamknęłam za nim drzwi, to lekko się jorgnęłam,
że na dobrą sprawę mogłabym teraz leżeć, schludnie wypatroszona i rozczłonkowana,
na kupce pod ścianą. A pan tańczy nago wokół salonu, usmarowany krwią,
powiewając i furkocząc moimi jelitami, którymi obwiązał sobie szyję. A na
kuchni skwierczy moja grasica (gdzie człowiek ma grasicę, tak na marginesie?)
(jadł ktoś w ogóle grasicę? Niekoniecznie ludzką, nie będę się upierać; i co,
faktycznie jest taka pyszna?…).

Skończyło się jednakowoż zapłaceniem za wodę (67,20 PLN).

Wchodzę z wiosną w steampunk, nie ma to tamto. Gibson nic
nie pisze nowego, to się trzeba było rozejrzeć za jakimś wypełniaczem i wua la –
mam „Kościotrzepa”. Także ze względu na tytuł (a może przede wszystkim). Ciekawe,
jak mi się „Kościotrzep” przegryzie z Muppetami.

Bardzo to wszystko transcendentalne.


JAK LECZYĆ MĘŻA, ŻEBY BYŁ ZADOWOLONY


(Zawsze marzyłam, żeby prowadzić kącik porad w jakiejś
gazecie i odpowiadać na listy w stylu „Droga Redakcjo! Po kremie do depilacji
wyrósł mi ogon – co robić?”; do dziś zresztą marzę – może komuś coś doradzić?)

Okazało się, że w leczeniu infekcji dróg oddechowych mój mąż
jest tradycjonalistą, bardzo mu bowiem zasmakowało lekarstwo mojej babci. Nieco
tylko zmodyfikowane.

Lekarstwo mojej babci na gardło i organa ościenne robi się
następująco: do kubka wycisnąć sok z cytryny, dołożyć ze 3 łychy miodu i ucierać
do tzw. „białości”. Ja nie mam cierpliwości, więc bełtam niedbale. Jako
tajemniczy składnik X pysznego syropu występuje łyżeczka wódki. Całość popija
się od czasu do czasu po łyżeczce, żeby zawartość kubka skonsumować w ciągu
dnia.

N. zmodyfikował ten patent poprzez dodanie AUTORSKIEJ porcji
wódki. On twierdzi, że to była pięćdziesiątka, moim zdaniem – tak bliżej pół
szklanki. I potrafi spożyć wieczorem dwie porcje takiego lekarstwa. Bardzo, ale
to bardzo mu pomaga. Dawno nie widziałam, żeby ktoś tak się RZUCAŁ na leczenie.

Tak czy inaczej, kupiliśmy trzy sezony „The Muppet Show”.
Już się nie mogę doczekać…


O CIECHOCINKU


W ten weekend zrealizowałam swoje marzenie – udało mi się
wywlec towarzystwo do Ciechocinka. Uwielbiam Ciechocinek, a nikt nie chce tam
ze mną jeździć!… Przywitały nas plakaty Don Wasyla oraz knajpa, w której
serwowano sól. Ta niby ludowa oberża, na zakręcie do Ciechocinka – no więc tam
serwują głownie sól, dla niepoznaki podaną pod postacią placka z gulaszem lub
schabowego. Nawet surówka z kapusty smakowała wyłącznie solą. Chyba
zutylizowali cała trefną sól z afery solnej z całego województwa, a myśmy to
radośnie zjedli na inauguracyjny obiad. Cóż, przybiłabym piątkę ze Smokiem
Wawelskim po tej imprezie (o ile smoki mają po pięć palców u łap).

Oczywiście, udało nam się trafić na wyjątkowo parszywa
pogodę, w związku z czym mój mąż pogonił nas dookoła tylko jednej tężni. W
jedną stronę szliśmy jasną, a z powrotem – CIEMNĄ STRONĄ TĘŻNI. Jasna strona ma
nowe, wyremontowane ławeczki, latarnie, jakąś infrastrukturę – a ciemna
wyłącznie bagnisty chodnik i rozwalające się ławki, które NIEJEDNO WIDZIAŁY i
niejedno mogłyby opowiedzieć, gdyby ławki potrafiły mówić. Być może na szczęście
– nie mogą.

Droga przez Park Sosnowy oklejona była kartkami z napisem „KRÓLICZE
BOBKI”, co mnie intryguje cały czas. Bo żadnych więcej szczegółów tam nie
podano, co z tymi bobkami – skup? Sprzedaż? Import, export, dystrybucja? Królicze
bobki jako stwierdzenie faktu trochę nas wybiło z rytmu, a mój mąż kupił sobie
plastry wyciągające toksyny (nie pytajcie; oszalał na ich punkcie od czasu,
kiedy zobaczył reklamę w telewizji).

W pięknej willi był jeden zastanawiający element – wiszący
nad stołem krzyż voodoo z dwóch lasek cynamonu przewiązanych sznurkiem. Identyczny,
jak te zawiniątka w „Blair Witch”. Więc niby śmichy chichy, ale zastanawialiśmy
się, czy następnego dnia nie przyjdzie pokojówka, żeby wyrzucić nasze buty (bo
tylko tyle z nas pozostanie). Lekki dreszczyk emocji był. Drugi dreszczyk
emocji nastąpił, kiedy nasi wspaniali mężczyźni zeżarli słoik kiszonego czosnku
(choć był to oczywiście nieco inny rodzaj emocji).

Chciałabym polecić na wszelkiego rodzaju imprezy książkę
Beara Gryllsa, zakupioną w promocyjnej cenie w Biedronce. Gra towarzyska polega
na tym, że otwiera się ją na dowolnej stronie, czyta dowolne zdanie i wszyscy
wyją; wygląda to mniej więcej tak: „Otworzyłem oczy. Bolało mnie wszystko. Płakałem.
Wyszedłem przed namiot i wyrzygałem się na lód. Zjeżdżałem na tyłku z Mount
Everestu. Urwało mi palec”. Jak widać, pan Bear (czy też pan Grylls) jest
mistrzem krótkich komunikatów nasyconych informacją. Szczególnie polecam jego
szczegółowy opis robienia kupy w warunkach himalaistycznych.

Dowiedzieliśmy się też, że koty w Ciechocinku karmi się zupą
pomidorową. No taka lokalna ekstrawagancja.

I wiecie co? Jak się po nocy co chwilę wychodzi na balkon na
fajkę w samym podkoszulku, w marcu, w Polsce, to MA SIĘ PÓŹNIEJ KATAR! Niesamowite,
prawda?…


NIE O WIEWIÓRCE, BO MIAŁAM OKROPNY SEN


Noooo i miało być merytorycznie, o tym, że dojrzewam do
remontu łazienki, bo chcę między innymi wannę Karlosa, ale trochę mi się słabo
robi na myśl o myciu w spodeczku, kurzu i drodze przez mąkę…

Ale trzęsąca noga mnie wybiła z rytmu. I mój sen.

Trzęsąca noga przebija wszystko – papier, nożyce i kamień. I
faktycznie, dlaczego ona po prostu z niego nie zejdzie i nie zapyta?… A jak
on ma coś z nerwami obwodowymi?… A ta nic – siedzi, a później na forum
wypisuje. Ludzie to naprawdę.

A sen… Normalnie od rana jestem rozbita, bo tak: jesteśmy z
N. na zakupach i on kupuje cztery młode ziemniaki. Małe. Ja go trochę
opieprzam, no bo cztery młode ziemniaki?… WTEM – podchodzi do nas facet i
mówi: „Ja to panią znam bardzo długo, i zawsze pani wyglądała tak młodo, a
teraz?…” – wzruszył ramionami, machnął ręką i poszedł sobie.

CHHHHHHHHAM!

Cham i prostak!

Tak się zdenerwowałam od rana, że nawet nie chce
mi się opowiedzieć o tym, jak mnie podglądała WEWIURKA. Gdyż jestem wzburzona. To
już wolę, jak mi się śni wojna albo że ścigam mordercę (albo on mnie). Tfu!…


O MOTYLKU Z DUŻĄ DUPĄ


Niniejszym oświadczam, że już mi przeszła miłość do świata. Przepraszam
za zakłócenia techniczne, to wszystko przez te dwa dni w miarę ciepłe i
rzeżuchę, bo zjedliśmy pierwsze sianokosy. Zielenina okazuje się daje niezłego
kopa, w rezultacie taka byłam radosna, że aż Hanke nastraszyłam prawie
śmiertelnie, no ale już spoko. Wszystko wraca do normy, znowu jestem ponura, w
okłaczonym ubraniu i wkurwiona jak ten… zakuty wąż co najmniej. I znowu mi
zimno. I otrząsa mnie na widok kwitnących prymulek. I gotuję bigos z dodatkiem
Kucyków Pony. I zamiast odbijać światło, to je absorbuję.

I szukam w
Internecie koszulki z napisem „Roses are Red, Violets are Blue, and You are so Stupid
that I’m gonna kill you and feed fish with your ugly stupid body”.

W ogóle musze kupić pudełka i jakoś ogarnąć moje życie, bo
zaczyna mi się przelewać wierzchem (właśnie znalazłam kilogram bieżący
rachunków w szufladzie, na szczęście zapłaconych, ale zupełnie nie miałam
świadomości ich istnienia; tak, kochanie, jestem beztroskim motylkiem – z dużą dupą).