O ZAKUPACH Z SIOSTRĄ

 

– Cos ty się zrobiła taka… PSZENNO – BURACZANA – zjechała mnie Zebra w którymś z kolejnych sklepów z odzieżą damską, gdy znowu złapałam za lniana tunikę z nicianą koronką.

– Audrey Hepburn się znalazła – odpysknęłam jej, po czym obie wyturlałyśmy się ze śmiechu z butiku.

 

Gdyby to nie była moja siostra, to bym ja była udusiła. Normalnie ręką. „Matkoooo, w tej Ameryce wszystko na mnie za duże! No zobacz, te dżinsy kupiłam w petitkach w Ann Taylor! Poszukaj mi 34 w tych spódnicach. Trochę za luźna. Ładny topik, nie było XS-ek?… Nie odstaje mi ta sukienka?… Może powinnam przymierzyć 32?…”

 

Przysięgam, że chwilami miałam ochotę obalić ja na ziemie i wepchnąć do gardła siedem schabowych, trzy pełnowymiarowe kanapki z Subwaya ze wszystkim, litr majonezu i kubełek Kolonela z KFC.

 

Chuda małpa.

 

W domu natomiast Szczypawka, do której zagadywałam słodko, przybiegła i ułożyła mi u stóp WIELKĄ TŁUSTA RÓŻOWĄ DZDZOWNICĘ. Patrząc przy tym głęboko w oczy. W psim języku to jest sposób na powiedzenie „Ja tez cię kocham”, tak?

 

(Czy te psy musza być takie PROSTOLINIJNE?)

 

Oraz, kiedy tylko zabukowaliśmy bilety na weekend do Madrytu, newsem numer jeden we wszystkich stacjach jest świńska grypa u osób, które wracają z Hiszpanii.

 

Jeśli myślą, że mnie tym WYSTRASZĄ i zrezygnuje z krewetek u Abuelo i zakupów w Desigual, to nie doceniają przeciwnika.

 

O TYM, ŻE CHWILOWO WOLĘ KLESZCZE

 

(Dzisiejszy ranking popularności „Wolisz ludzi czy kleszcze?” wygrywają kleszcze. Kurwa mać, że tak powiem dyplomatycznie)

 

Zebra przyjechała. Boli mnie głowa (ciekawe od czego – ha, ha, ha).

 

Dobre wiadomości są takie, że zgodnie z amerykańska rozmiarówką, mam rozmiar XS i niech mnie wszyscy w dupę ugryzą wobec powyższego, a także przyjechały dwa sezony „Pushing Daisies”.

 

Złe wiadomości są takie, że JUŻ NIE TE LATA. Normalnie człowiek by posiedział do czwartej nad ranem, wypił skrzynkę wina, zeżarł ze sześć kilo mięsa i poprawił ćwiartką tortu bezowego, a tu? Nędza, panie, i to bynajmniej nie Janosik Litmanowski. Impreza zdechła ostatecznie o godzinie 22 (wstyd i sromota), poszło raptem półtora flaszki wina, a największym wydarzeniem było mierzenie sobie ciśnienia przez uczestników tej szalonej balangi, przy czym ciśnieniomierz był przekazywany wokół stołu zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

 

TO JUŻ TEN WIEK, uświadomiłam sobie. Kiedy człowiek po wypiciu dwóch kieliszków wina mierzy sobie ciśnienie i idzie spać o dwudziestej drugiej!!!! TO JEST STRASZNE! A gdzie dziwki? A szampan? A strusie pióra w tyłku? A występy na golasa w srebrnym pantoflu?… Naprawdę, TO JUŻ?… Już nigdy nie ocknę się w podartych kabaretkach, z resztkami serpentyn we włosach, dziwną pogniecioną wizytówką zatknięta za biustonosz i twarzą w sałatce jarzynowej?…

 

Trochę to straszne. Normalnie powietrze ze mnie uszło.

 

Czuję się dziś staro (choć szczupło! Ta XS-ka mnie zbudowała) i nienawidzę ludzi jak zarazy.

 

RAIN – I DON’T MIND

 

(„Kleszcze 2009” mnie zafascynowały. Moja babcia ma takie słoiki z napisami „Porzeczki 2007” albo „Gruszki” 2008”. Nie jestem az tak zwyrodniała, żeby posądzać lek. wet. o robienie kompotów czy galaretek z kleszczy, ale czy oni faktycznie zbierają rocznikami i później porównują? „2007 – to był rok na kleszcze, ho ho! Dorodne, wypasione, nie to co te chudziny z 2006 i 2009, suche toto, zabiedzone”…)

 

W ogóle to przyjeżdża Zebra i o niczym inny się Nie Mówi, jest lokalnie wydarzeniem ważniejszym od koncertu Madonny. Ciekawe, czy będzie mówić z akcentem amerykańskim i co chwilę wtrącać „ja zapomnieć to słowo” oraz „bo u nas w Ameryka”.

 

Pomalowałam sobie na jej cześć paznokcie na różowo (matko, ta letnia paleta Sefory! Można oszaleć! Sterczałam przy tych lakierach chyba ze 40 minut, a i tak muszę wrócić). W sumie dobrze, ze nie ucho albo nos, bo strasznie jestem ostatnio roztargniona. Na przykład, dziś od rana zalałam sobie wrzątkiem w filiżance… nic. Zanim doszłam, co jest nie tak na tym obrazku, to minęło ładnych parę chwil.

 

Chyba po prostu bardzo chce już na wakacje.

A tu jeszcze dwa miesiące!…

 

MIAŁ BYC UPAŁ I GDZIE ON JEST???

 

Belka z reklamami ewoluuje: nadal zna datę mojej śmierci, ale pojawiło się „Szukam żony!!!”. Ja też szukam żony, kiedy otwieram lodówkę i widzę w środku, jak cos się wylało i zastygło w tłustą emalię. Normalnie nie chce mi się tego świństwa myć i szukam żony, żeby mi to wyczyściła. I żadna się nie trafia!!!

 

Pojawia się jeszcze „pij wodę i chudnij”. Przemyślałam sobie ostatnio to chudnięcie. Powiem brutalnie – w NASZYM WIEKU nie ma takiej możliwości, żeby stracić znacząco na wadze i nie wylądować z efektem „moje cycki wyglądają jak skarpetki z mokrym piaskiem”. Co to, to nie. Chyba jednak wolę parę kilo więcej na tyłku, niż psie uszy z przodu. Nie, żebym nie lubiła psich uszu – uwielbiam je! Przepadam za psimi uszami! Ale nie w moim staniku. TO MÓJ OSTATNI BASTION.

 

W dodatku zauważam paradoksalną tendencję, że właścicielki psich uszu rzadko noszą biustonosze. I to już jest całkowita masakra. Po pierwsze – kobieta bez biustonosza nigdy nie znajdzie sobie przyzwoitego męża. Po drugie – znam osoby (PŁCI MĘSKIEJ, żeby nie było) naznaczone głęboka traumą, związaną z przebywaniem w kontakcie z właścicielką psich uszu bez biustonosza, i to jest naprawdę dla nich straszne. Co wspomną, to się otrząsają jak mokry seter (cos mnie dziś wzięło na psie porównania) i odbija im się nieświeżym kefirem.

 

Bardzo nie chce wywoływać podobnych reakcji. Trudno, w chwilach zwątpienia zostaje mi Esprit. I rozmiarówka z USA.

 

Natomiast Mazury zostały podobno jakimś siódmym cudem świata, czy maja zostać, w każdym razie spodziewany jest nadzwyczajny wysyp zagranicznych turystów. To wspaniale, nie mogę się doczekać, kiedy przyjadą, i:

– będą próbowali DOJECHAĆ na Mazury i dość się zdziwią, że po lokalnych drogach 100 kilometrów przejeżdża się w dwa dni (plus oberwanie podwozia gratis), pod warunkiem, że nie rozjedzie nas na zakręcie dwóch naprutych szwagrów w rozwalającym się maluchu bez praw jazdy czy rejestracji, za to po trzech półlitrówkach;

– będą próbowali iść do toalety gdziekolwiek – PO WO DZE NIA!

– będą chcieli cos zjeść, więc u pani Stasi czy Grażynki dostaną barszczyk z torebki i placki ziemniaczane z proszku usmażone na fryturze po śledziach z Bożego Narodzenia, za to za cenę dewolaja w Szeratonie;

– będą pragnęli się wykąpać, w związku z czym zapadną się po pas w mule na oficjalnym kąpielisku, z lekko tylko przerwanym przy brzegu tatarakiem, za to przedsiębiorczy pan Zenek skasuje ich po 14 zyli za wejście;

– będą chcieli przepłynąć się łódką po akwenie, w związku z czym najpierw ogolą ich za wynajem łódki, a później i tak nigdzie nie popłyną, bo od razu wdziabie się w nich nietrzeźwa młodzież w motorówce (strefa ciszy? Jakiś problem? Bo wujek Kazek jest lokalnym sierżantem na posterunku);

– będą w końcu próbowali zwiedzić mazurski las, do którego wejścia strzeże półmetrowy wał z zużytego papieru toaletowego, opakowań po chipsach, pudełkach po soczkach i foliowych torebek z odpadkami organicznymi i nie, a przy odrobinie szczęścia – zużyty sprzęt AGD.

 

Och zaraz mi napiszecie, że przecież „wciąż jeszcze można znaleźć czystą wodę, urocze kąpieliska i dobre knajpy” – jo, jo. Można, jak się wytrwale szuka. Pytanie tylko, czy wakacje powinny polegać na wytrwałym szukaniu czegoś, co powinno być standardem i oczywistością, zwłaszcza, jak się startuje w takich konkursach. Póki co, usługi turystyczne na Mazurach to science fiction. Oprócz opłat, naturalnie. Opłaty za cokolwiek pojawiają się u nas szybciej, aniżeli pędzi światło.

 

Żeby nie było, że nic mi się nie podoba – to podoba mi się „Sweeney Todd”. Burton jest konsekwentnie psychopatą, a Johny Depp to jednak niesamowicie dobry aktor i nieziemsko przystojny facet (z naciskiem na „nieziemsko”). Nie no, oczywiście –nadal bezkonkurencyjnie kocham Grześka House, ale Johny Depp to taka wiecie, pierwsza miłość z podstawówki, platoniczna, do wzdychania. Co do Helenki – to już ustaliłyśmy z Hanką, że ona przychodziła na plan w swoich domowych ciuchach i makijażu (na zakupy tez tak chodzi ubrana). I nie grała, tylko BYŁA. W sumie nie ma się co dziwić, faceci tacy jak Burton raczej się nie ożenią z wykałaczką w garsonce. Cudni są wszyscy. Nie mogę się doczekać na „Alicję w Krainie Czarów”.

PS. Zapomniałam o kleszczach! Jak zagranicznego turyste obleżą kleszcze i będzie miał niewątpliwą przyjemnośc z nasza uroczą służbą zdrowia, dla której to NIE HONOR wyjąc kleszcza z pacjenta, bo NFZ im nie zwraca. Właśnie jestem świeżo po lekturze kilkudziesięciopostowego wątku, w którym lekarze natrząsają się z kretynów i idiotów, którzy zuchwale dobijaja się, zeby lekarz usunął im kleszcza! Co za brak manier, doprawdy. (Podpowiem: weterynarze usuwają kleszcze, z psów i ludzi, najczęściej za darmo, ze współczuciem i z informacją, żeby dać kleszcza do badania, czego raczej nie usłyszy się od lekarza, który NIE JEST OD TEGO).

O GŁUPIM FILMIE I FAJNYM SERIALU


Film widziałam wczoraj.
O matko.

Film pod tytułem "He’s just not into you", tytuł polski "Kobiety pragna bardziej", oczywiście.

Film jest o tym, że kobieta to cos w rodzaju – bo ja wiem – torbacza, siedzącego na drzewie i czyhającego, az pod drzewem przechodzic będzie niczego nieświadomy facet. Taka kobieta – torbacz skacze facetowi na plecy znienacka i zaciąga go do lokalu. W lokalu facet stawia torbaczowi drinka i czym prędzej spierdala. Następnie torbacz siedzi całymi wieczorami w domu przy telefonie ijest bardzo zdziwiony, że facet a) nie dzwoni, b) nie chce się z torbaczem ożenić, c) ani chociaz przespac.

Zdaniem autora(ów) filmu, wszystkie kobiety to właśnie takie opóźnione w rozwoju torbacze – za wyjątkiem Scarlett Johansson w bujnej blond peruce. Scarlett nie musi skakać na mężczyzn, bo każdy męzczyzna chętnie sam z własnej woli skoczy na Scarlett.

Dodatkowo budujący jest wątek, w którym Ben Affleck nie chce sie ożenic z Jennifer Aniston, więc ona wywala go z chaty. Nastęnie pozwala mu wrócic, bo – w skrócie – nie ma jej kto odtykac rur w łazience. Ale tylko pod warunkiem, że wywali takie jedne swoje portki, na które ona nie może patrzeć. Co robi rzeczony Ben Affleck? Dla świętego spokoju postanawia się z nią ożenić, żeby tylko pozwoliła mu zachowac te portki!!!!!

(Identyczne portki ma N. Tez ich nienawidzę jak zarazy, choć wiem, że jak postawię mu ultimatum "ja albo te spodnie" – wybierze spodnie. Więc przezornie nie stawiam).

Bardzo mnie ten film zasmucił.

Na szczęście miałam cudowny serial o pewnej korporacji, która produkuje bomby z dyń i samorosnąca wołowinę, więc otrząsnęłam się z tego smutku i zapragnęłam byc Veronicą.

Veronica to kobieta, która:
– zadenuncjowała własnego dziadka
– kiedy musi się uśmiechać do swoich pracowników i mówic "thank you" – dostaje ściskoszczęku;
– karmi swoją siostrę przez sen, żeby była grubsza od niej, oraz
– jak się zdenerwowała, to zastrzeliła poduszke na fotelu. Z pistoletu z tłumikiem. Cztery razy!!!!

Veronica niniejszym zostaje moja idolką. Niedoścignioną. A na "Kobiety sa torbaczami" szkoda czasu.

Tako rzekę, zmierzając ku Excelowi.

NOGA, KTÓRA SIĘ NIE MYLI

 

Chodzi oczywiście o moją nogę (jakżeby inaczej!), która się nie myli w sprawach pogody. A konkretnie – deszczu. Bardzo mnie śmieszą te brykające przed mapą panienki, które furt zapowiadają poprawę pogody i słońce, słońce, słońce!!! (Zresztą, im jest chyba wszystko jedno, co mówią, byle w telewizji. Patrząc na nie odnoszę wrażenie, że najchętniej zadarłyby kieckę do pasa, pokazały majtki i zatańczyły kankana. Ta mapa im tylko przeszkadza).

 

Moja noga zapowiada deszcze i nie pomyliła się ani razu. Może dlatego, że perspektywicznie przed laty złamałam ją spiralnie z przemieszczeniem. (Na nartach. Sport to syf). Proponuję utworzyć Fundusz Łamania Nóg z Przemieszczeniem dla pracowników IMiGW (administracyjnych też) – przepowiadam natychmiastową poprawę jakości i sprawdzalności prognoz pogody.

 

Natomiast nie wiem, co się stało, ale mój czajnik z dnia na dzień przestał być atrakcją sezonu dla mrówek. Jednego dnia pielgrzymki, a następnego – pustka, smutek i aż czegoś brak. Musiało się coś wydarzyć! „Gdzie idziesz, stary?” – „Normalnie, wskoczyć do czajnika, jak stryj i sąsiad” – „TO TY NIC NIE WIESZ? Jej czajnik jest już całkowicie passe, teraz chodzimy się topić do sąsiada, rozstawił dmuchany basenik! Błagam cię, nie załamuj mnie, że chcesz iść do czajnika. Czajnik jest sooo last Tuesday!”.

 

(Tiuzdej do końca życia będzie mi się kojarzył z psem. Mikado zresztą tez).

 

A propos deszczu, to znajome mojej mamy z Litwy mylą po polsku słowa „deszczyk” i „nieboszczyk”. Bo nieboszczyk leży na desce, a deszczyk pada z nieba.

 

Ja nie mylę żadnych słów litewskich, bo nie jestem ich sobie w stanie przyswoić. No dobra, może jedno – telefonas (to telefon, jak łatwo wykogitować).

 

Kto czytał kryminały Marthy Grimes i poleca? Bo Tess G. odpuściła sobie Maurę i jest nudnawa jak źle doprawiona kalafiorowa.

 

O PRZEWADZE ŚLIMAKÓW NAD

 

– Nie mam dziś czasu gadać, śpieszę się– oznajmia mi wczoraj Zebra. – Strasznie dużo roboty mam.

– Biedne myszy!…

– Cos ty, nie martw się. Dziś tylko na samcach robie doświadczenia!

 

No chyba, że tak.

 

Pozostając w tematach okołopłciowych.

 

Czyściłam wczoraj malwy ze ślimaków. Trochę je nawet podziwiam – mi by się nie chciało w taki upał wdrapywać na piechotę, bez windy, na taras Pałacu Kultury, na przykład. A one lezą na te malwy, w dodatku niektóre z nich dźwigają na plecach małe ślimaczki. Takie zupełnie malutkie, prawie przezroczyste. To jakaś akcja „Chodź, tatuś / mamusia pokaże ci świat, żebyś wiedział, dokąd pełznąć”?…

 

W dodatku dosłownie „tatuś / mamusia”, bo ślimaki z tego co pamiętam nie są skrępowane jedną płcią i mogą sobie wybierać stosownie do humoru.

 

Może to byłoby nieźle mieć tak jak ślimaki? Idę rano do pracy jako facet – więc zamiast zapierdzielać cały dzień z rozwianym włosem, to siedzę sobie w klimatyzowanej konferencyjnej, piję kawę, dyskutuje z dziewiętnastoma innymi facetami o meczu, jak mi się skończy kawa, to sekretarka robi następną, i to się nazywa, że mam bardzo ważne spotkanie strategiczne. Jak mi się kawa znudzi, to jebnę notatnik na biurko sekretarki, każę spisać minutki na jutro na ósmą rano i wychodzę na obiad. A po południu wracam do domu, zmieniam płeć, zakładam bawełniana tunikę i rozkładam się na leżaku z najnowszym skandynawskim kryminałem. Opcjonalnie idę sprawdzić, co nowego rzucili w Seforze.

 

Oraz nadal kocham upały, ale od paru dni przemieszczam się metoda miękkiej szmatki flanelowej – pokładam się i zwisam na meblach. Cos z ciśnieniem chyba, nie?…

 

O ROZRYWCE (SZEROKO POJĘTEJ)

 

(Bardzo mi się podoba ta belka z reklamami na blogaskach. „Schudnij 7 kilo w 14 dni” oraz „Sprawdź, kiedy umrzesz” – po tej diecie? A może żeby wiedzieć, czy jest sens się odchudzać?)

 

Rada z Espritem była bezcenna.

 

Naprawdę mają BARDZO przyjazna kobietom rozmiarówkę. Rozmiar dżinsów – jak na studiach. Byłam bliska rzucenia się na szyję chłopcu przymierzalnianemu, ale miał dość przerażone oczy i trzymał w rękach jakiś taki aluminiowy pręt. Może tam takie rozradowane klientki to norma i trzeba się opędzać od nich kijem, bo naprawdę, ile można dziennie znieść radosnych uścisków.

 

(Ja tu Excel, a przez okno nabożeństwo).

 

Jedzie do mnie paczka z Merlina z tyloma thrillerami Tess Gerritsen, że nie wiem, kiedy je zdążę wchłonąć. Znowu będą mi się śniły sekcje zwłok, pogonie po cmentarzach, psychopaci z nożami i temu podobne Muminki. (Całkiem niedawno dostałam schizy, że mieszka z nami jakiś Szpilman, który – kiedy wracamy – chowa się w pustym pokoju albo garderobie, a jak nas nie ma, to grasuje po całym domu. Przysięgam, że słyszałam jakieś skradanie się i szczękanie klamkami w sypialniach. Dobrze, że nie sprawdziłam, czy on tam FAKTYCZNIE jest, bo dopiero by były jaja, gdyby się okazało, że owszem, JEST).

 

Ale lato obliguje do czytania literatury rozrywkowej, jakkolwiek by nie rozumieć terminu „rozrywka”. W końcu np. telewizja polska też dość dziwnie definiuje termin „rozrywka”.

 

Tymczasem z rozrywek pozostaje mi kefir do Excela. Mogło być gorzej.

 

LATO Z JANKIEM

 

Mówiłam już, że weekendy to ZŁOOOOOOOOO? Powtarzam się? Być może. Jestem stara jak Telewizja Polska, która przecież bez przerwy się powtarza. Łzy wzruszenia mi do oczu napływają, jak w sobotę przy śniadaniu lecą „Czterej pancerni”, zupełnie jak wtedy, kiedy chodziłam do podstawówki i zaczynały się wakacje. Janek forever, po prostu.

 

Tak w ogóle to (upadłam na głowę i) zrobiłam pierogi z jagodami. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że wałkuję ciasto butelką po winie, a wykrawam szklaną do whisky. Tak mnie to rozśmieszyło, ze nie wiem (patrz: definicja psychopaty). Trochę, nie ukrywam, miałam wizję siebie w roli Matry Stewart prowadzącą programy kulinarne dla alkoholików i rodzin patologicznych; tytuł serii „1001 zakąsek do żyta”.

 

Zebra twierdzi, że jej pies to jamnik. Ma rodowód i gustowny tatuaż z numerkiem, jak z Ravensbruck. Jeśli o mnie chodzi, to wątpię coraz bardziej. Na przykład, kilka dni temu Fuga wyszła na taras i zobaczyła kota. A kot ją. I tak sobie siedzieli i kontemplowali się nawzajem.

 

I TO JEST JAMNIK, JA SIĘ PYTAM????????????

 

W przypadku JAMNIKA mają prawo zostać po kocie dwie rzeczy: ogon kota w psim pysku oraz resztki futra na płocie, zostawione podczas panicznej ucieczki. Dobrze, że Szczypawka tego nie widziała, bo tak by Fudze powiedziała, że zostałoby jej tylko seppuku. Albo podcięcie żył miską.

 

Wstyd i hańba. Naprawdę.

 

Znalazłam hotel na wakacje. Spośród wszystkich musiałam wybrać właśnie ten. Proszę zgadnąć, jaki wpływ na decyzję miał opis „Napoje serwowane do śniadania: kawa, herbata, woda, soki, szampan”.

O HOMARZE

 

Jesteśmy na diecie.

 

Bo to jest tak, że ja sobie popiskuję o grubej dupie i od czasu do czasu zjem jakiś Aplefit czy inne cóś, a później zapominam i zażeram się pachnącymi kanapeczkami na białym chlebku, a później znowu desperuję. I tak w koło Macieju (lub – jak kto woli – dookoła Wojtek)… Generalnie jestem żałosna. Ale N. nie. Nie. O NIE NIE. On podchodzi SYSTEMOWO.

 

W ogóle N. zarządza swoim życiem jak wielka korporacją „Zycie Odpowiedzialnego Człowieka GMBH Sp. z o.o., kapitał zakładowy wpłacony w całości, z normami ISO i ładem korporacyjnym”, a ja… Ja wiecie, prowadzę sobie takie chałupnicze skręcanie długopisów na taborecie w kuchni. I tak to wygląda ze wszystkim w zasadzie. Z dietą też.

 

No więc, w odróżnieniu do mojej chałupniczej diety, pojawiła się dieta N. Z musli na śniadanie (MUSLI! NA ŚNIADANIE! MUSLI!!!!!! To debiut musli w naszym gospodarstwie domowym), w mundurku zapiętym pod szyję i godzinami posiłków. Profeska. Kolacje wyłącznie lekkostrawne. W tym celu został nabyty na kolacje HOMAR.

 

Najpierw staliśmy przy kasie 25 minut, bo homar „nie wchodził” (ja mu się nie dziwię), a pani w kasie nie znała na pamięć kodu homara. No naprawdę! Dlaczego kasjerki w Żyrardowie nie znają na pamięć kodów mrożonych homarów?… Trochę uważam, że jest to skandal.

 

Następnie homar przeszedł skomplikowana procedurę odmrażania i gotowania. W momencie kluczowym okazało się, że nie dorobiliśmy się szczypiec (szczypców?…) do gruchotania homarzego pancerza. El wstyd, no naprawdę. Nie mam również noża do otwierania ostryg (ani kurna śniadaniowych miseczek do musli!!!!!!!!).

 

Homar został zjedzony, ale wymagało to dużego nakładu entuzjazmu, dobrej woli i siły mięśni własnych. N. biedactwo tak się uszarpał z tym draniem, że normalnie jak tylko odsapnął, to musiał zjeść kolację.

 

Podobno strawienie jajka na twardo też wymaga więcej kalorii, niż jajko dostarcza. To dobrze, lubię jajka na twardo. Mogę się nimi odchudzać.

 

Ale homarom mówię stanowcze nie!… Mają zielone bebechy i wymagają samozaparcia. I użycia siły fizycznej.

 

Od dwóch dni jem sałatki. I niby żyję, ale co to za życie!…