NIEKTORZY MAJĄ DŁUGI WEEKEND

 

Mam urlop, więc sprzątam chałupę, logiczne, prawda?

Więc przepis na mało stresu jest taki: portugalska ceramika i różowy domestos. Wtedy jakoś to idzie.

 

Czułam, że ta Piękna Pogoda to jest większa ściema i nie przeliczyłam się.

 

A wczoraj jeździłam z Zebrą po urzędach, żeby nie czuła się jak Ta Ostatnia – w tym celu wzięła mnie, i ja robiłam za Tę Ostatnią, a ona była Przedostatnia i znacząco odbiło się to na jej asertywności. ZAŁATWIŁA WSZYSTKO.

 

Po drodze wymieniałyśmy swoje opinie na temat ludzi, a w szczególności kierowców i urzędników.

 

– Wchodzimy do takiego jednego urzędu w małym mieście, podchodzimy do okienka. W okienku oczywiście nikogo, pindy sobie spacerują w oddali, zezują kątem oka, ale do okienka żadna nie podejdzie. W końcu któraś łaskawie się zniżyła i podeszła do klienta, ale z taką miną, jakbyśmy jej zabili ojca, matkę i w dodatku śmierdzieli jak Szczypawka, kiedy się wytarza w kupie.

 

Oraz skończył mi się dr House i już za nim tęsknię.

 

LEKKA PRZYPOWIASTKA O BOBRZE NA PIĄTEK

 

Ten bóbr, o którym wspominałam, to on się stał maskotką wyjazdu niejako per procura, fizycznie bobra nie odnotowaliśmy, ale pewna wizualizacja odebrała nam z Zebrą oddech na dobre kilkanaście minut, a później śmiałyśmy się co chwilę jak wściekłe norki, jak nam się przypomniało.

 

Zaczęło się od niewinnego pytania „A ciekawe, czy robią spływy kajakowe Biebrzą”.

 

Oczywiście, że robią. Acz nie sądziłam, że w osobie mojej siostry znajdę zwolenniczke tego wyczynowego sportu.

 

Ona się upierała, że to jest fun. Się wsiada w kajak, się opala nogi, się bierze osiłka na tył do machania wiosłem i jest miło.

 

Na co ja podzieliłam się historia z jedynego spływu kajakowego, w którym brałam udział, w dodatku PRZEZ POMYŁKĘ. No tak. Na jakimś wyjeździe kilkudniowym służbowym w planach były KAJAKI. Ośrodek był nad pięknym jeziorem, więc wizualizowałam sobie siebie bujającą się na środku jeziora na kajaku, opalającą golenie i wymieniająca leniwe komentarze z innymi kajakistami.

 

Więc poszłam na te kajaki.

 

OKAZAŁO SIĘ, że to był regularny, 26-kilometrowy SPŁYW! I to taki WYCZYNOWY! Taki, że trzeba było wysiać z kajaków i je przenosić (no, harcerze przenosili), chodzić bosa stopa po żwirze (aua!), przepływać pod kłodami drzew, przełazić przez kłody, sporo osób powypadało, no po prostu masakra. Normalnie sport. A ja od sportu, jak wiemy, trzymam się na odległość wyciągniętego ramienia z drinkiem. A tu taka wtopa!

 

Ale NAPRAWDE najgorsze było to, ze NIE MIAŁAM WYBORU. Musiałam popierniczać w tym kajaku, no bo co? Co miałam zrobić? Rozpłakać się i obrazić? Na rzece w środku lasu?

 

– Dobrze, że żaden bóbr łebka nie wychylił, bo by mu się dostało! – zauważył Szwagier.

 

No i w tym momencie Zebra roztoczyła wizję, jak – taka wściekła i zmęczona – zauważam tego hipotetycznego bobra i zaczynam prac go po łbie wiosłem, wrzeszcząc: „Pod wodę!… Pod wodę, ty skurwysynu!…”

 

Po czym, na widok zdumionych min moich towarzyszy, odrzucam włosy z czoła, siadam wyprostowana i rzucam lekkim tonem:

– Nie lubię bobrów.

   

Dobra. Może w zapisie to nie jest AŻ TAKIE SMIESZNE, ale o mało nie dostałyśmy zapalenia otrzewnej.

 

(W dodatku zrobiła się piękna pogoda, co niejako koliduje z moim wrodzonym malkontentyzmem i wkurwizmemm, i na co teraz mam narzekać?…)

PS. Ajmsory, muszę. Pudel pudlem, ale ja najbardziej na świecie kocham Super Express i jak dorosne, to chce byc dziennikarzem Super Expressu, a dziś to po prostu PERŁA – "Szczur wyskoczył mi z sedesu"!!! Dawno nie było tak pieknego kawałka literatury: "Rozszalała bestia za nic jednak nie chciała wrócić z powrotem rurami. Zamiast tego wściekły gryzoń zaczął z całym impetem atakować deskę. Nieszczęsna kobieta bała się, że bestia zaraz się uwolni i znów ruszy prosto na nią. "

MODNE TEMATY WIOSENNE

 

Popylam sobie dziś w miarę bezboleśnie do roboty, a tu nagle na słupie „ZAŁAMANIE NERWOWE – drzwi do przemiany duchowej”. Seminarium takie. Bezpłatne. Idzie któraś ze mną?…

 

Oraz tak, też chcę wejść w tę Pu-erh na wiosnę. Właśnie zaparzyłam i cierpię. Bo ona jednak śmierdzi koniem. Żeby nie było – ja bardzo konie lubię. Przepadam wręcz.

 

Ale nie w herbacie. Umówmy się.

 

A, i czytałam sobie wczoraj to.

 Włosy nieco dęba stają.

Acz znam ludzi, którzy do ostatniej kropli krwi będą dowodzic swoich racji, że takie soki z najniższej półki NICZYM SIĘ NIE RÓZNIA od Hortexu czy Tymbarka, są przepyszne i to oni są cwaniutcy jak liski, bo NIE PRZEPŁACAJĄ ZA MARKĘ.

 

No ale to nie mój problem i nie moje dzieci będą się później leczyć z cukrzycy.

 

(fleeeeeeeeee, aż mi język drętwieje od tego puerha)


 

SYNDROM CHOREGO BUDYNKU

 

Siedziałam pod jakims cholera nawiewem i ręce mi się trzęsły z zimna, że ledwo mogłam notować.

 

W dodatku o 13.00 WIG 20 runął w dół i zniknął z tablicy, dopiero około 14 pokazał się nędzny dziobek. Musieli zmienić skalę, żeby pokazać całe notowanie.

 

Texas Whooper bdb (acz ma półtora metra średnicy, ostrzegam). Oraz tak czuje pod skóra, że czas, czas na, czas na nowe buty.

 

FLACZKI A LA ŁOSOŚ

 

W sobotę była grana PRZYRODA.

 

Trzeba było wstać rano, spakować kiełbasę na piknik i szybko wyjechać, żeby ominąc korki. Nienawidzę wcześnie wstawać w sobotę.

No i było zimno.

 

Przy pierwszym pomoście zielony ludek pobrał od nas po 4 zyle za wstęp i chodzenie po parku nad Biebrzą (zezował na mnie z Zebrą i próbował sprzedać nam taniej JAKO MŁODZIEŻY UCZĄCEJ SIĘ. AAAAAAAAAHHHHAHHA. Podryw na zniżkę).

 

Polazłyśmy z Zebrą tym pomostem w jedną stronę, wyskoczyło nam po drodze kilka pająków, z prawej bagno, z lewej bagno, na końcu na platforemce – para mieszana, ale ubrana w takie same spodenki, butki i kurteczki (uwielbiam! U WIEL BIAM takie pary), z lornetami – „Widziałeś tę czajkę?”. O nie. Wracamy.

 

Wracamy i tak komentujemy, że pffff, troche bagna i pare pająków, i za to cztery zyle?… Dwa pięćdziesiąt maks byśmy dały.

 

No to za kilkaset metrów nasze cztery zyle nam się zamortyzowały, bo w krzakach przy drodze stał nie kto inny, a ŁOŚ.

Prawdziwy ŁOŚ.

Parę metrów od drogi. Żarł sobie gałązki.

Na widok mojego męża się zsikał.

(Szwagier twierdzi, że to była ona, ten łoś, i że jak zobaczyła N. to pomyślała „O Jezu! Jaki piekny!” i się zsikała z wrażenia).

 

Wysiadaliśmy z samochodu cichuteńko, żeby trzasnąć temu łosiu pare fotek, stał tam już jedne facet z wypasionym sprzętem i tez łosia namierzał. Skradamy się tak, a w pewnym momencie Zebra mówi do mnie:

– Ty, a chodź teraz podbiegniemy, zaczniemy skakać, klaskać i piszczeć „MISIU MISIU JENY JENY ŁOŚ! SZYBKO SKOCZ PO KAMERĘ!” i zobaczymy, czy ten facet dostanie wylewu, czy nas zabije!

 

Nie zrobiłyśmy tak mimo wszystko i dzięki temu mamy piękne zdjęcie „Dwie klempy i łoś”.

 

Następnie były jakieś czaple siwe, jakieś dudki, jakaś kiełbasa nad rzeka wciągana naprędce, generalnie nudy, dopóki nie wpadliśmy po osie w bagno na podmokłej łące.

 

HEJ! Wesoło było. Ofrołd po pachy. Chłopaki całe w błocie, błoto wszędzie, nawet na dachu, pnie drzew podkładane pod koła, co dało tyle, że samochód zakopał się po podłogę. My z Zebrą spokojnie spacerowałyśmy po okolicy, nawet trochę żałowałyśmy, ze nie leje deszcz, bo więcej wrażeń by było, a tak to pfff, słonko swieci, samochód rzęzi, my sobie spacerujemy. W dodatku za chwile podjechał chłop traktorem, dostał na flaszke i rozrywka się skończyła. Szwagier twierdzi, że mijaliśmy tego faceta we wsi, siedział na ławce, ale poleciał po traktor, jak zobaczył, gdzie skręcamy. Wiedział, że jak za nami pojedzie, to mu flaszka wpadnie jak nic.

 

Generalnie jednak bohaterem wyjazdu był bóbr.

Ale to zupełnie inna historia.


 

RECENZJA DZIS BĘDZIE. KOMPREHENSYWNA.

 

Mój mąż słabo znosi moje gusta filmowe. Nie wiem, dlaczego. Nie lubi South Parku, po siódmym z rzędu Dr Housie nie lubi także doktora i jego tajemniczych diagnoz. Tedy, aby mnie nie rzucił dla młodszej, albo dla flądry z naszej-klasy, bo wiadomo, że drugi mi się nie trafi, i tak cud, że w ogóle się trafił, oglądamy to, co on chce.

 

(Zazwyczaj jest to skandynawskie kino moralnego niepokoju typu „KRUCJATA BOURNE’A”).

 

No dobra. Kupiłam film o UFO.

Z trzech powodów.

Po pierwsze – był o UFO.

Po drugie – z Davidem Craigiem.

Po trzecie – z Nicole Kidman.

 

I jedziemy.

 

Pierwszy zgrzyt był taki, ze boski Bond miał idiotyczną fryzurę z grzywka a la zaczes ze strąkiem. Wyglądał jak nie powiem co, a nie jak Bond.

Kontastuję jednak, że pieniądze Nicole wydane na botoks to była znakomita inwestycja.

 

Fabuła prosta, UFO się człowiekowi przykleja do palca i go KŁI! KŁI! KŁI! ZMIENIA!!!! Zmienia go w O MATKO BOSKA człowieka POZBAWIONEGO UCZUĆ – w sensie, grzecznego, spokojnego, opanowanego i stojącego w kolejce bez przepychania się. Jak rozumiem, dla amerykańskiego widza NIE MA WIĘKSZEJ TRAGEDII jak to, że wszyscy zostaną przemienieni przez UFO w Skandynawów, dzieci będą ładnie jadły przy stole i nikt więcej do końca świata nie włoży kota do mikrofalówki ani nie wytoczy procesu za 300 milionów baksów McDonaldowi za to, że podał gorącą kawę.

 

Dobra. Jedziemy dalej.

Dowiadujemy się, że klu jest takie, ze jak cię UFO opluło, to nie możesz iść spać. Bo kiedy zasypiasz, pokrywają cię parchy i budzisz się już PRZEMIENIONY.

 

Docieramy do sceny w której Nicole miota się po opuszczonej aptece, łyka wszystkie prochy jakie jej wpadną do ślicznej raczki, popija Mountain Dew i każe swojemu ślicznemu blond synkowi zrobic jej ZASTRZYK W SERCE gdyby przypadkiem zasnęła. Zasypia, dziecko robi jej zastrzyk. W serce.

 

Niestety nie wiem, co było dalej, gdyż obydwoje z N. zasnęliśmy i nie było komu nam zrobić zastrzyku w serce.

 

Ale nie, serio. Zakończenie na pewno będzie mega fascynujące. Spoko. Można jeszcze uratować ten film. Wystarczy, że Nicole Kidman cos zaśpiewa, a David Craig włoży te swoje niebieskie majteczki i wyjdzie z oceanu.

 

I ja wtedy uznam, że zwróciła mi się każda złotówka, wydana na tę produkcję.

 

ZWISAJĄCY ŁABĄDŹ POŁOŻYŁ ŁEB NA KLAWIATURZE

 

W taki dzien jak dziś, kiedy dzwoni budzik, to mam ochotę wypowiedzieć owo znamienne porzekadło ludowe o całowaniu i o wójcie (z anatomicznym wskazaniem, w którą część ciała wzmiankowany wójt miałby uskutecznić wzmiankowane całowanie), następnie przekręcić się na drugi bok i naciągnąć kołdrę na łeb. I spac dalej.

 

Ja bardzo lubię deszcz.

Szumiący na dachu nad moim łózkiem.

Natomiast NIEKONIECZNIE SZUMIĄCY O MOJA PARASOLKE NA PRZYSTANKU.

 

Nie, żebym narzekała na transport publiczny, nie. Dziś w menu – „Aniol z Missisipi” od Hanki, bardzo mniam, od razu na wejściu – rzeka przyniosła w swym wartkim nurcie ciało zamordowanej 17-latki, która tak się składa, że miała romans z lekarzem starszym od niej o 25 lat. Żonatym oczywiście, chyba nie musze dodawać.

 

Chodzi mi o to, że…

(O co mi właściwie chodzi? Najbardziej o to, że musiałam WSTAĆ Z ŁÓZKA, a przecież moim naturalnym habitatem jest flanelowa piżama, puszysta kołderka, herbata i horror).

… że N. nie może pojechać na delegację, jak jest ciepło, świeci słońce, jest piękna pogoda i ja idę sobie dumnie na przystanek w nowych butach, nowych okularach słonecznych, rozpiętej kurtce i wdycham wiosnę pełna piersią. Nie. On musi pojechać, kiedy z nieba leci grad / ulewa / zaby, wieje jakby się powiesił cygański tabor, ja jak zmokły spaniel przemykam się wzdłuż zabudowań, starając się przylepić do ściany plecami jak kisiel, bo o rozłożeniu parasolki nie ma mowy, a pierwsze 15 minut w pociągu spędzam na wyżymaniu odzieży z wody i masowaniu odmrożonych kończyn.

 

W dodatku Zebra na mnie wrzeszczy od rana, żebym NATYCHMIAST przestała oglądać South Park, bo wszystko mi się kojarzy z antena UFO w dupie Cartmana.

Wcale nie wszystko!

Raptem jedna meduza mi się skojarzyła.

 

Bez sensu.

Ide po herbatę.

(Bardzo dobra herbata, ta Dilmah – wylałam na klawiaturę i nic! Działa jak złoto. Ale nie wiem, czy to normalne, ze człowiek pije TYLE HERBAT DZIENNIE, podejrzewamy z Hanką, że dodają do niej czegoś UZALEŻNIAJĄCEGO. Prawdopodobnie kocie siki – see South Park).

POWIEDZ KOCHAM JEŚLI KOCHASZ… EETAM

 

Widziałam na (świeżo pomalowanej) kamienicy taki oto napis: „WERONIKA TO FRAJERKA”, skreślone „frajerka” i pod spodem dopisane „KURWA”.

 

No to jak to jest z ta Weroniką?…

 

Mój mąz wrócił ze służbowego wyjazdu („Kochanie, baby jednak sa walnięte. Wszyscy faceci w dżinsach i podkoszulkach, a baby w wieczorowych sukniach i na obcasach”) – ja się bardzo cieszę, że on był na służbowym wyjeździe, ba! Wolałabym nawet, żeby poszedł do baru go-go, byle tylko nie na spotkanie NASZEJ-KLASY. Bo z tego co wszyscy opowiadają, wynika, że na spotkaniach NASZEJ-KLASY dochodzi do konfrontacji osób, które nie widziały się co prawda lat 30, ale na tym oto spotkaniu niejednokrotnie była koleżanka z klasy dochodzi do wniosku, że TAK! WŁASNIE TAK! SA SOBIE PRZEZNACZENI! Chodzili ze soba dwa tygodnie na dużej przerwie w szóstej klasie, więc oczywiście TO JEST MIŁOŚC JEJ ZYCIA. Jedyna. Prawdziwa. Ten właśnie kolega Łukaszek z podstawówki. Oto od dzis będą razem forewer i żadne przeszkody typu – jej mąz, jego żona, ich dzieci NIE STANĄ IM NA DRODZE DO SZCZĘŚCIA, na które przecież ZASŁUGUJĄ.

 

Tak więc puszczę mojego męża na koło podbiegunowe, pozwole mu pływac z rekinami, z krokodylami, a nawet przywieźc jednego do domu i pozwolić mu spać w nogach łózka – ALE NIE NA SPOTKANIE NASZEJ-KLASY.

 

Co to ja chciałam.

 

A! Że wrócił!

Wrócił i jął się nade mną znęcać.

 

W sobotę wieczorem rozplątywaliśmy zyłkę. Odwinięta z kołowrotka, zrzucona na podłogę w postaci bezkształtnej kupy i zaplątana na śmierć. Myslicie, że mi odpuścił?… A skąd. Po trzech godzinach zyłka była rozplątana i nawinięta na ten sam kołowrotek. ODWROTNIE. NA DRUGA RĘKĘ. Nie pytajcie.

 

A w niedzielę kazał mi porządkować akty notarialne i szukac PIT-ów.

 

To już dziękuję. Wolałam tę zyłkę.

 

ALE ZNALAZŁAM WSZYSTKIE MOJE PITY z zeszłego roku!… Koniec swiata idzie.

 

Z CYKLU SNY


 
YOU GUYS!!!! 
JAKI MIALAM SEN!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! 
Po pierwsze – szalenie RZECZYWISTY. Czułam zapachy w tym śnie. 

Najpierw siedziałyśmy we 3 na jakimś tarasie. Ciepło, pięknie.
I Ewa mówi:
– UFF NO NARESZCIE! Skończyliśmy ten dom! Boże, jakie to było straszne, mowie wam jaka jestem zmęczona! Ledwo zyje! No ale skończyliśmy i jest piękny, musicie to zobaczyć.

W tym momencie podchodzi do nas Ewy mąż i mówi:
– IMPREZE ROBIMY DZIS!!! OTO LISTA GOSCI!!! CHODZ SIE UBIERAJ. 

Ewa taka biedna,  zmęczona, mówi:
– KURWA MAC ON ZAWSZE TAK! Jak ja jestem najbardziej zmęczona, to zaprasza gości na parapetówkę! I TO KOGO ZOBACZCIE! SAMYCH WYSOKICH ZAPROSIŁ I MADONNĘ! 

I pokazuje nam listę gości na kartce wydartej z moleskina w jedną linię.
Okazało się, ze Madonna to Ewy męża koleżanka z pracy jest i ją zaprosił. 

Nana nana… jest to przyjęcie. Faktycznie – sami wysocy faceci, Ewka wystrojona, drinki, palmy (palmy???).
 
W pewnym momencie Ewka do nas podchodzi i mówi:
– WEZCIE JĄ ODE MNIE!!! Ta Madonna cały czas za mną chodzi! Mówi, ze to piękny dom i ze mi tak zazdrości, bo ona zawsze taki chciała! Niech ona mnie nie wkurwia! Mówi, ze chce go kupić ode mnie – niech spada, dopiero co powiesiłam firanki!!! A poza tym pfffff – pamiętacie jak SPIEWAŁA NA KRZYZU? Nie sprzedam jej domu, o nie! 

I faktycznie podeszła do nas Madonna. W różowym gorsecie i czarnych kozakach.
Próbowała być dla nas bardzo miła, ale miała takie ZYLASTE RĘCE.
W związku z tym doszłyśmy do wniosku, że nie będziemy się z nią kumplować.  

Hanka twierdzi, że ona miała gorszy sen, bo biegała w maratonach.

No ja nie wiem. Moim zdaniem, dziś NAJGORSZY MIAŁA EWA.