O GALERII W MIEJSCU DO TEGO NIEPRZEZNACZONYM

Żeby nie było tak pięknie i optymistycznie, to przy promenadzie budują jakiegoś kilkupiętrowego bydlaka. Według informacji z tablicy budowy – galerię handlową. Może jestem jakaś dziwna, ale urzędników którzy dali pozwolenie na galerię handlową na wydmach, przy spacerowej promenadzie rozebrałabym do gaci, przywiązała w centralnym punkcie miasta i pozwoliła obywatelom polewać ich zimną wodą i obrzucać zgniłymi pomidorami. A byłam pełna optymizmu, kiedy zaczęli rozbierać wstrętne prowizoryczne budy z sidingu i stawiać przeszklone, chińskie pawilony. Ale nie, zawsze się musi trafić jakiś ambitny przedsiębiorczy esteta i jebnąć galerię handlową, bo przecież Polak bez galerii handlowej jest jak chleb bez pleśni.

No dobra, miałam nie kląć przed świętami. To pokażę obrazki.

Krewetka bałtycka. Yum! (Prawda, że dość ohydna?)

krewetabaltycka

 

A oto sześć kilogramów bieżących psa morskiego na falochronie obok wiatraka:

szesckilopsamorskiego

 

Na piasku prezentuje się jeszcze ładniej. Tu z pańcią.

dwienadmorzem

 

A z tymi oknami to nie przesadzacie? Miał być eksperyment i co, sama tak zostanę z brudnymi?…

O DZIURACH W ŚCIANACH I KREWETCE BAŁTYCKIEJ

 

Udało się! Udało się urwać na trzy dni i pojechać odwiedzić chałupę nad morzem. Przy czym oczywiście do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy nie zadzwoni telefon i pracowicie spakowane bagaże będą pracowicie odpakowywane. Poza tym, jechaliśmy ze Szczypawką, a Szczypawka z budą na tylnym siedzeniu – bardzo było zabawnie, bo wchodziła do tej budy i nie mogła się nadziwić, że buda jedzie 140 kilometrów na godzinę.

Postanowiłam, że musimy założyć w mieszkaniu odbojniki. Bo wszystkie ściany na wysokości klamek – z dziurami (oczywiście, nikt się nie przyzna do dziury w ścianie, same się robią pomiędzy jednymi a drugimi gośćmi, takie wyrafinowane). I wysłałam N. z moim ojcem do Niemca po odbojniki, bo JA JUŻ NIE MOGĘ NA TO PATRZEĆ i wezmę i kogoś w końcu zabiję. Pojechali, pół dnia ich nie było, przywieźli. Nawet ładne, ale PRZYKRĘCANE śrubami.

Powiadam Państwu… Ja naprawdę nie jestem pierwsza do powielania stereotypów i twierdzenia, że WSZYSCY FACECI TO BEZMÓZGIE KROCIONOGI BEZ WYOBRAŹNI ŻADNEJ! Ale czasem – coś w tym jest. Mieszkanie jest wyłożone ślicznymi płytkami, z połyskiem, a te odbojniki by wypadły przy samym brzegu płytki przecież. Każdy przykręcany na dwie śruby. Nawet jeśli przyjmiemy, że jakimś cudem płytka nie popęka przy wierceniu, to przy użytkowaniu – na sto procent. Poza tym – ALE DLACZEGO dziury w ładnej podłodze?… Zrobiłam zatem niewielką awanturę i koncepcja wyewoluowała, że w takim razie, jak pani kierowniczka się stawia, to się kupi KLEJ i te metalowe odbojniki do płytki przyklei. Łatwo nie będzie, bo to musi być super specjalny klej, ale jak baba ma fanaberię, to przecież się nie poradzi.

Po klej jechałam już osobiście, N. zaprowadził mnie do alejki z odbojnikami i co? Nad tymi metalowymi wisiały cale rzędy, ale to CAŁE RZĘDY ślicznych, tanich, okrągłych silikonowych odbojników. Przyklejanych do podłogi. W różnych kolorach. N. się podrapał po głowie i stwierdził, że ich NIE ZAUWAŻYLI. Za to pokazał mi jeden odbojnik, nad którym się zastanawiali, bo był taki malowniczy. Wielkości rondla, w którym gotuję jajka. Mógłby robić za dodatkowy stolik do kawy.

Szczypawce bardzo się plaża podobała, oczywiście chciała zabić mewy, zamoczyła łapki w morzu, a my spotkaliśmy tych samych facetów, co rok temu – łowiących krewetki bałtyckie. W gumowych ubrankach po szyję, brodzą w zimnej wodzie i łowią w specjalne sieci te malutkie bidule, co wyglądają bardziej jak dafnie, a nie jak krewetki. No ale podobno w hodowli ryb to rarytas, karmi się samice w trakcie tarła i ikra po nich jest, że ho ho! N. się naturalnie zaprzyjaźnił z panem od krewetek, a ten powiedział, patrząc na Szczypawkę:

– A psy to je bardzo lubią.

Więc N. wyciągnął jedną krewetkę i podał Szczypie, która natychmiast ją pożarła bez mrugnięcia okiem. A pan od krewetek dokończył zdanie:

– …tylko później często zwracają. Ale to jak ich za dużo zjedzą! – dodał szybciutko, widząc moje nieco mordercze spojrzenie.

Objadłam się ryb, wciągnęłam pysznego gofra z musem jabłkowym w kawiarni “Czuć miętą” i było fajnie, a jakby tak nie wiało i było o te kilka stopni więcej, to już w ogóle. Ale to by się pewnie człowiekowi w dupie poprzewracało z dobrobytu, a przecież nie o to chodzi, prawda.

A poza tym, chciałam zauważyć, iż jakkolwiek Szczecin nie ma zbytniego szczęścia do pięknych nazw dzielnic (Podjuchy na przykład; albo Gumieńce, no litości, jakiś sadysta to wymyślał czy jak?), to płynie przez niego rzeczka o najpiękniejszej nazwie dla rzeczki, jaką znam: Chełszcząca. Latem musi być fantastycznie, pójść sobie na spacer brzegiem Chełszczącej.

O ZDECYDOWANIE NICZYM

 

Zawsze, ale to ZAWSZE dobre uczynki na tym świecie są ukarane. Na przykład – wydarłam się na N. bo znowu jarał wstrętną śmierdzącą ohydną cygaretkę. Wydarłam się DLA JEGO DOBRA, bo raz że od cygaretów się zdrowie psuje, a dwa – że ja go mogę niechcący zabić, jak będzie mi przychodził do chałupy i tak śmierdział. Czyli to było absolutnie z troski. I co? I OKROPNIE mnie teraz boli gardło od tego darcia.

Natomiast N. gra teraz wieczorami w te quizy i jest to kolejny przyczynek do ukręcenia łba. Bo ON gra, ale odpowiedzi domaga się ODE MNIE, szczególnie jak już leżę w wyrze z książeczką, a moja świadomość buja zgoła gdzie indziej. A tu nagle mam w trzy sekundy wiedzieć, gatunkiem jakiego zwierzęcia są skakuny (oczywiście pająka, co N. skomentował – „Ty zawsze wiesz takie świństwa”).

Ale ten samolot wczoraj…. Uwielbiam latać i raczej nie miewam głupich myśli na lotnisku (to już prędzej na autostradzie, jak np. jedzie za nami przemiły osobnik w czarnym audi 3 cm za zderzakiem i mruga długimi), ale aż mi się słabo zrobiło, jak o tym przeczytałam.

 

O KROGULCU, WIELBŁĄDACH I NIE TYLKO

 

Byłyśmy w weekend na obcięciu pazurów u ciotki Zebry. Szczypawka, pies idealny, dała sobie zrobić mani – pedi i dopiero po wszystkim dała odczuć, co ona o tym wszystkim sądzi i zrobiła piękną kupę centralnie na wprost zejścia z tarasu. N. pękał z dumy, ja się śmiałam, a Zebra popatrzyła na mnie ciężko i wręczyła mi osprzęt do zebrania kupuchny. Bardzo profesjonalny, muszę sobie taki kupić. Taka szczęka, że nawet się nie trzeba schylać, wielkości ogrodowego szpadelka. Na spacery za duża, ale do porządków ogrodowych – idealna.

Dookoła naszego karmnika niestety znowu kręci się krogulec. Oczywiście przepędzam go i wrzeszczę, ale jest przepiękny. Żal mi go, bo w końcu to też głodny ptaszek, N. nawet chciał mu wywieszać indycze udo. Ale przeczytałam o nim takie zdanko: “Upolowanego ptaka przenoszą w ustronne miejsca, tzw. skubalnie”. SKUBALNIE!… Ja mu dam, moje śliczne sikorki i sójki wlec do SKUBALNI. Jesteś bardzo piękny, mister Krogulec, ale idź sobie urządzać KFC gdzie indziej.

Natomiast prawdziwy horror mam dziś od rana, próbuję rozkminić roczne rozliczenie lokalu i nie udaje mi się to NIJAK. A przysięgam, że z czytaniem tabelek nigdy nie miałam problemów. Poddałam się po czterdziestu minutach – skoro nigdzie nie widnieje słowo – klucz NIEDOPŁATA, nic się nie świeci na czerwono i wszystkie wartości są dodatnie, a zwłaszcza saldo, to uznajmy, że nie eksmitują nas w najbliższym czasie.

Czytałam zajawkę książki o modzie w PRL-u, która ma się ukazać – “To nie są moje wielbłądy”. Książkę zdecydowanie kupię, natomiast jeśli chodzi o sukienki w wielbłądy – OCZYWIŚCIE! Moja matka miała dresową bawełnianą kieckę w wielbłądy. Ciemnozieloną. Moja ciotka – ciemnoróżową. Uwielbiałam te wielbłądy i do dziś mam słabość do kiecek drukowanych w zwierzątka.

O OGÓRKOWEJ (!) I KŁODACH POD NOGI

 

No i przez Was gotuję dziś ogórkową! Roznosicie jakąś ogórkową wściekliznę.

Natomiast również dzisiaj rodzina mi uświadomiła, że Wielkanoc nie jest za tydzień, tylko za dwa. Bo ja byłam święcie przekonana, że za tydzień i już żyłam żurem i zamawianiem bab (zamawianiem, tak? boję się drożdżowego ciasta prawie jak mojego ducha). Znowu się rozminęłam z kalendarzem, ostatnio często mi się to zdarza. Mój mąż utrzymuje, że to dlatego, że pędzę radosny i niespecjalnie obciążony obowiązkami żywot szczęśliwej ostrygi (czytaj: opierdalam się koncertowo). Boli mię, iż muszę przyznać, że trochę racji ma. Cholera jasna.

Szczypawka jest taka słodka i śliczna, że zaproponowałam, żebyśmy w tym roku kupili większy koszyczek i niech wystąpi w roli baranka wielkanocnego. Na co N., że proszę bardzo, ale żebym miała świadomość, że po święceniu będziemy zmuszeni wysłuchać wielu uwag w stylu “Przepraszam bardzo, ale państwa baranek opierniczył kiełbasę z mojego koszyczka” – “I z mojego, i z mojego!”.

Całe życie kłody pod nogi.

PS. No oczywiście, że słodka. Psie selfie z łapki:

szczypiselfie

 

O SOKU I ZAĆMIENIU

 

Wrócił wczoraj z tej Transylwanii i jako, że witały go żona i suka, to mam zagadkę:

– którą dłużej całował, oraz

– którą nosił na rękach, a której wcale nie.

OK, ja to rozumiem. ROZUMIEM! Jest młodsza, ma mniejszy tyłek i osiem cycków. No i ja nie sikam na jego widok.

Dziś rano przed szóstą znowu śmignął – tym razem w Polskę – ale nie to jest najgorsze, że przed szóstą. Najgorsze jest to, że on pije rano na pusty żołądek (NADCZO, jak piszą panie na jednym forum) sok wyciskany z pomarańczy. Wyciskam osobiście, bo uwielbiam wyciskarkę, ale jak on to pije, to we mnie się wszystko marszczy i szczypie mnie za uszami. W ogóle nie lubię soków owocowych (ani owoców), bo są za kwaśne dla mojego organizmu (uwielbiającego morcillę), ale taki chlust o szóstej rano, na pusty żołądek to jest jakieś BOHATERSTWO kulinarne. W każdym razie – BRRR!…

Co robicie spektakularnego podczas zaćmienia Słońca? Ja np. zamierzam zapłacić podatek od nieruchomości.

O TYM, ŻE MORZA BRAK

 

Tego Sylwestra nad morzem, na którego nie pojechaliśmy, bo Szczypawka była taka biedna i pokaleczona, to już mieliśmy jechać ze trzy razy i za każdym razem jakaś cholera wypada w ostatniej chwili. Na przykład teraz wypadła Rumunia – N. spożywa kiełbasę z mamałygą w Transylwanii i dzwoni to mnie “Ty byś tu nie usnęła”, a w tle coś wyje. Po powrocie idzie na badanie krwi na boreliozę, wampiry i syfilis (a wiadomo, co się do niego w nocy przyssało i w którym miejscu?).

Z tej rozpaczy, że znowu nam plaża przeszła koło nosa wzięłam się wczoraj za porządki w papierach, bo sterta kartek “do uporządkowania kiedyś tam” niebezpiecznie się przechyliła na jeden bok, poza tym zapłacone faktury to jedno, a księgi wieczyste to całkiem inna historia i raczej trzeba pilnować, więc zakasałam rękawy i… Okazało się, że w CAŁYM DOMU nie mam ANI JEDNEJ żółtej karteczki! Co jest po prostu NIEMOŻLIWE, ponieważ ja nie funkcjonuję bez żółtych przylepnych karteczek. Jajecznicy nie umiem zrobić bez żółtej karteczki. Żółte bloczki miałam poupychane jak sójka w różnych miejscach i ktoś mi je WSZYSTKIE PODPIEPRZYŁ! Poratowałam się jakimś zestawem karteczek z Avonu, ale to jest bardzo, ale to bardzo zagadkowa sprawa.

Od rana dostałam bardzo miłego maila, że nowa powieść Gibsona “Peripheral” już do mnie jedzie. Chociaż tyle. Czyli nie ma na weekend morza, jest “Peripheral” (nigdy go nie czytałam w oryginale, ale nie mam siły czekać na tłumaczenie).

Jaka piękna pogoda, aż się normalnie żyć chce! Ale za okna się nie wezmę, mowy nie ma. Czytałam o badaniach, z których wynika, że po przekroczeniu pewnej granicy brud odpada sam pod wpływem własnego ciężaru. Liczę na ten efekt.

O GULASZU NAD GULASZE

 

Wczoraj – N. paraduje w koszulce termicznej, białej. Białej, czujecie. To znaczy – białej z kolekcją licznych a zagadkowych plam w różnych kolorach i odcieniach na przodku. Tak zupełnie niezobowiązująco zapytałam się go, wskazując palcem na plamy, CO TO JEST.

– To? – mówi N. – To są NAJPIĘKNIEJSZE CHWILE MOJEGO ŻYCIA.

No naprawdę, gdybym miała pałkę do ubijania ziemniaków, to bym go chyba zdzieliła. Ale nie mam – prześladuje mnie pech, jeśli chodzi o narzędzia do ubijania ziemniaków. Wykombinowałam sobie kiedyś, że ubijanie ich pałką wymaga siły i jest upierdliwe i kupiłam taką specjalną nowoczesną ubijaczko – przeciskarkę. Która przy pierwszym ubijaniu ziemniaków podzieliła się na dwie części – jedna została w ziemniakach, a druga mi w ręku. Kupiłam drugą z dziurkami – ta z kolei się zgięła. Trzecia się nie rozlatuje, nie zgina, za to poniewiera ziemniaki w ogóle ich nie ubijając i dostaję garnek pełen ziemniaczanych grud zamiast gładkiego puree (i jak mam podać pjure z dżemem? jak nie mam pjure?…).

Pozostając w tematyce gastronomicznej – popełniłam taki gulasz, że powinnam napisać sagę skandynawską oraz pieśń dziadowską, żeby pamięć o nim nie zaginęła. Moja zasługa niestety jest żadna albo bardzo nędzna, bo po prostu użyłam papryki, którą kupiliśmy kiedyś na lotnisku w Madrycie i stała sobie. Wczoraj ją otworzyłam… W życiu, powtarzam – W ŻYCIU nie używaliśmy lepszej papryki. Aromat wędzenia, kolor, smak – nie do przebicia. Poniżej zdjęcie – pudełko kosztowało około pięciu euro – pewnie w normalnych supermarketach będzie taniej, niż na lotnisku. Teraz już zawsze będę wypatrywała tej marki.

pimiento

 

A propos gulasz: śniło mi się, że piję herbatę z Hannibalem Lecterem.

O WIOŚNIE I KOZIOŁKACH

No więc.

(Matko, azaliż to wiosna czy co? N. dalej smarcze, ale jakoś weselej, a Szczypawka przyniosła wielkiego, niemrawego żuka i była BARDZO zdziwiona, że nie chcemy go wziąć go gęby i pożuć i powypluwać, jak ona – przecież dobry żuk!… Pierwszy wiosenny).

No więc, Fortitude bardzo dobre i coraz lepsze. Innym okiem od razu człowiek patrzy na obieraczkę do warzyw. Chociaż i tak uważam, że najstraszniejsze co tam do tej pory pokazali, to lutefisk. Przeczytałam przepis na tego lutefiska, zaczynający się od ostrzeżenia, że ryba w ten sposób przyrządzona ma zapach, konsystencję i smak zwłok, które długi czas spędziły w wodzie. Solonego sztokfisza się odsala, a następnie kilka dni moczy w ługu, stąd wspaniały stęchło – mydlany posmak i galaretowato – trupiowoskowa struktura. To już chyba chętniej bym zjadła tego szwedzkiego zaśmiardłego śledzia z puszki z bombażem, którą trzeba otwierać w wiadrze z wodą, żeby upiorny sosik nikogo nie pobrudził, bo zapach jest NIE DO POZBYCIA się. Skandynawowie ogólnie mają coś z głową, jeśli chodzi o kulinaria (te wszystkie ryby na słodko, za to na deser salmiakki), czy to taki ich sposób na podkreślenie, jacy są TWARDZI?

Ale jak to słońce wychodzi, to prawie, PRAWIE przestaję tak bardzo żałować, że nie mamy czasu na wizytę w Madrycie, gdzie są dwadzieścia trzy stopnie i todos siedzą w koszulkach z krótkim rękawkiem przy stolikach na zewnątrz i żłopią winko. Ale bym też usiadła!… Przy winku, z gazetą o torreadorach. Tak, wydają tam – chyba – miesięcznik w całości poświęcony torreadorstwu, w tym wywiady z młodymi obiecującymi kandydatami na torreadorów (mają pryszcze i na oko jakieś trzynaście lat) i za każdym razem obiecuję sobie, że go kupię. (A później nie mam czasu albo jestem zbyt pijana żeby o tym pamiętać).

Oglądam sobie ostatnio filmy Woody Allena i mam dwie refleksje. Po pierwsze, chyba się trochę kocham w Diane Keaton. A po drugie – nie wiem, dlaczego kiedyś uważałam je za nadęte i przeintelektualizowane. Przecież to są strasznie, strasznie śmieszne komedie (za wyjątkiem „Snu Kasandry” oraz „Wszystko gra”, które nie wiem o czym są, bo kończą się w środku).

Jak to mówią – jedna jaskółka nie zwiastuje wiosny, ale Niektórzy mają koziołki zamiast jaskółek i to od razu dwa! Więc to chyba JUŻ – na poważnie (no, jeszcze tradycyjna śnieżyca w Wielkanoc, jak wszyscy będą zasuwać z koszyczkami).