No i tak. Ponieważ, jak wiadomo, prawa Wszechświata są takie, że jak jest miło i dobrze, to natentychmiast dla równowagi musi się coś spierdolić, bo taka jest natura przyciągająco – odpychającego pola uniwersalnego, to właśnie wylizuję sobie przydatki po zawale serca. Łeb mi pęka (a solpadeina cała wyżarta!) i nie wiem, co spakować (oczywiście, sandałki z grzywką – są kochane, kudłate i super wygodne – ale jeszcze parę rzeczy by się przydało chyba?…). W pionie trzyma mnie wizualizacja jutrzejszego natrąbywania się w kolejnych barach. Aha, jeszcze oczywiście muszę przeżyć wyrzut we wzroku Szczypawki, kiedy ją będziemy zostawiać u ciotki (wino, wino, pamiętaj, różowe lodowate wino i krewetki).
Ponieważ i tak już mi wszystko jedno, to powiem to na głos:
Drugi sezon “Detektywa” podobał mi się bardziej, niż pierwszy.
Intryga mnie bardziej wciągnęła, a także bardzo mi przykro, ale nie umiem w sobie wzbudzić podziwu i uwielbienia dla odkrytego na nowo Matthew Mcconaughey (a już w “Interstellar” to bym mu przerobiła kiszki na podwiązki, tak mnie te jego miny denerwowały). Serio, w pierwszym “Detektywie” jak zaczynał swoje filozoficzne wywody, to szłam rozpakować zmywarkę albo umyć wannę, wracałam, a ten dalej przeżywa.
Najbardziej mi się podobały zarzuty, że zbyt skomplikowana intryga w drugiej części. No chyba dla widzów reality show o Kardashianach.
Oraz – od kilku dni reklama kontekstowa chce mi opchnąć olej kokosowy. A to nie jest jakieś przemysłowe świństwo? (A może mi się pomyliło z palmowym). Różne rzeczy już mi gugiel wciskał, żyrandole, czepki chirurgiczne, ale olej kokosowy? Ciekawe, skąd taki pomysł.