Rozwaliłam sobie palec o psią puszkę. Oczywiście, kiedy brocząc krwią szukałam plastra, moja ukochana Szczypawka postanowiła wyrzygać część obiadu, bo za szybko jadła – mają z Mufką zawody, która pierwsza. Zwykle Mufka pierwsza, ale mała jest ambitna i się nie poddaje i przez to wszystko musiało się biedactwo zapowietrzyć. Więc tu krew kapie, tu psie rzygi do szybkiego sprzątnięcia – normalnie jak niezły odcinek „Ostrego dyżuru”, za którym tęsknie, bo nikt nie robi już takich fajnych, realistycznych seriali medycznych. W związku z powyższym – jakbym się nie odzywała, to umarłam na tężec. Albo pałeczkę ropy błękitnej.
Poskarżyłam się N., ale nie wiem czy do niego dotarło; MOŻE by zauważył, gdyby mi upierdzieliło całą rękę przy samym barku i jeszcze stopę do kompletu, bo jest bardzo zajęty i nieistotne drobiazgi są poza jego spektrum postrzegania. Poza tym umówmy się – dopóki się poruszam, wydaję dźwięki i mogę rozpakować zmywarkę, to nie jest ze mną tak źle, prawda?
Dobrze, że przynajmniej dostałam od Mikołaja piżamę z leniwcem. Trochę za wcześnie, ale oj tam.
Nadal szukam jakiegoś sposobu na przetrwanie listopadowo – grudniowej chandry łamane na smutki związane z przemijaniem. Jakieś pomysły?… Oprócz alkoholu, bo to jest oczywiste rozwiązanie, które przychodzi na myśl jako pierwsze, ale jednak kac w MOIM WIEKU to nie jest takie hop siup i wolałabym mieć więcej opcji.
Przeczytałam, że na poziomie kwantowym możliwe jest istnienie dwóch rzeczywistości w tym samym czasie. Trochę to podnoszące na duchu, ale trochę jednak przeszły mnie ciarki.