O ROZRYWKACH WYNIKAJĄCYCH Z PSA I ŚWIETLE

 

Ludzie, wódki… Nie, wódki nie – od wódki puchnę i na drugi dzień chodzę jak zombie; jakiejś innej używki, dużo! (Tylko nie żabę – kolejny narkotyk z serii „co się dzieje z tym światem” – wciera się żabę, dwanaście godzin rzyga, a niektórzy umierają, i to wszystko w pokątnych siłowniach – naprawdę, brzmi jak niezła zabawa). Nie dość, że spadł inauguracyjny śnieg, to ukochany piesunio przez pół nocy miał inauguracyjną sraczkę w krótkometrażowych odcinkach i teraz od rana nadal jej coś jeździ po kiszkach. Oczywiście podałam odgazowaną kokakolę; N. ma gorzej, bo po nocy z cyklu „schodami w górę – schodami w dół” musiał wdziać lakierki i udać się pomnażać PKB / odbywać spotkania na szczeblach.

Po kilku dniach w Świnoujściu doceniam, że pieskowi się rozluźniło w kiszeczkach dopiero u nas, w domu, kiedy wypuszcza się ją przez drzwi tarasowe jedną ręką, w piżamie, bez uczesanej fryzury, jednocześnie ziewając i drapiąc się gdzie tam kto lubi się podrapać. Bardzo miło jest mieć pieska, ale w blokach jest to jednak bardziej uciążliwe – nawet, kiedy pies uwielbia windę (Szczypawka biegnie do windy jak do wesołego miasteczka). Do każdego siurnięcia trzeba się na przykład ubrać i postarać nie wyglądać jak ten upiór, chociażby przez szacunek dla własnego psa! Respekt dla wszystkich psiarzy z mieszkań w blokach i kamienicach.

Co mi jeszcze w tych blokach trochę deprymuje, to to, że w nocy w mieszkaniu jest tak JASNO. Przez całą noc wszędzie coś się świeci – i od strony dziedzińca, i od ulicy; normalnie można czytać bez lampki (toteż przeczytałam „Na tropie zła” i „Schodów się nie pali”, bardzo, bardzo mi się podoba styl pisania pana Tochmana, który ogólnie chyba jest humanistą w szerokim tego słowa znaczeniu, czyli po prostu szanuje ludzi, co można poznać choćby po doborze słów – czyli jest sto razy lepszym człowiekiem niż ja, bo ja zdecydowanie mam czarne podniebienie i ostatnio fantazjuję na przykład o serwowaniu zrazów zawijanych nadziewanych naparstnicą, i.e. digitalis). No, u nas na wsi też już przeprowadzono elektryfikację i jest lampa na ulicy jedna z drugą, ale noc zdecydowanie ciemniejsza. Mnie wszystko jedno, mogę  usnąć w tartaku pod reflektorem, ale na dłuższą metę to chyba nie jest zbyt zdrowe.

Do kompletu popsułam pralkę (urwałam tę klapkę do otwierania drzwiczek). Idę na pocieszenie poczytać jakieś zjawiskowe wąteczki na moim ulubionym forum (uprzedzałam, że mam czarne podniebienie i zły ze mnie człowiek).

 

O KRÓTKIEJ BYTNOŚCI W BALNEARIUM

 

W międzyczasie tak nam się życie ułożyło, że byliśmy nad morzem, cała trójka. Jechaliśmy w piątek w TAKIEJ mgle, że ze cztery razy pytałam N., czy aby na pewno dobrze skręcił na autostradzie, żebyśmy nie wyjechali pod Giewontem! Na szczęście (uff, uff!) dojechaliśmy do bramek pobierających myto i po znacząco zawyżonych kwotach poznałam, że jedziemy w dobrym kierunku.

W Świnoujściu jak zwykle bardzo fajnie. Całe miasto obsadzone taką… rośliną, bo to chyba nie są kwiaty?

IMG_0439

W porcie stał wycieczkowy „Chateaubriand”; jakoś tak synchronicznie doszliśmy na głos do wniosku, że obok powinien stać jeszcze „De Volaille”, żeby było ładnie i w komplecie.

Nad morzem średnio upalnie, ale spaceruje się bardzo przyjemnie, bo piasek mokry i ubity. Szczypawka była bardzo dumna, bo pogoniła łabędzia do wody. I wyrzuciło śmieci glonowo – patyczkowe, więc sporo jest grzebiących poszukiwaczy bursztynów (N. przez cały czas syczał jak ten łabędź, że TU NIE MA BURSZTYNU, ale ja uważam, że ludziom nie powinno się psuć rozrywki).

IMG_0434

Oprócz plaży Szczypawka była jeszcze w kawiarni „El Papa – Cafe Hemingway”, gdzie zapraszają z psami, a na widok domowych ciast w gablocie można zemdleć. Kiedy jest cieplej i knajpy mają powystawiane ogródki, to nie ma problemu, żeby zakotwiczyć z pieskiem; teraz już trzeba poszukać takiego miejsca. Do Hemingwaya na pewno wrócimy z małym kudłaczem (na tartę bezową z owocami!).

Za to dla prawdziwego konesera, miejsce na kanapki z rybą i kotlety rybne jest tylko jedno – na promenadzie, zaraz naprzeciwko muszli koncertowej:

IMG_0440

Kotleciki rybne – re – we – la – cja. A smaczny, nietłusty, niewypełniony na maksa tartą bułą rybny kotlet wcale nie jest łatwy do dostania w dzisiejszych czasach. Te są znakomite i delikatne – sama rybka i koperek.

I do domu. Coś ostatnio krótkie te nasze kanikuły – bo że po sezonie, to mi wcale nie przeszkadza. W dodatku w Świnoujściu chyba nigdy nie ma tak całkiem PO SEZONIE.

A wczoraj na obiad jedliśmy pizzę, dobrą, ale dużą i jeden kawałek został i wieczorem tak koło niego chodziłam, chodziłam… Niby nie chciało mi się jeść wcale, ale on tak leżał samotny, zimny, sztywny, z zakrzepniętym serem… czyli MÓJ ULUBIONY – więc go zeżarłam i gorzko pożałowałam. Bo miałam koszmarne sny – nie dość, że wyjazd do jakiejś bazy sportowej w górach (HELOŁ?), to jeszcze TOMASZ LIS. Na skórzanej kanapie! Matko Boska, co za masakra. Stanowczo nie powinnam była jeść tego ostatniego kawałka.

 

O SKŁADZIE PIŻAM I MALARSTWIE UŻYTKOWYM

 

Noc niezbyt. Śniło mi się, że na jakimś przyjęciu siedzę obok teściowej; obudziłam się ze zdrętwiałą lewą połową ciała – widocznie przyklapnęłam sobie przez sen jakąś żyłkę czy nerwik. Oto, jak mój mózg przetwarza sygnały: paraliż = teściowa. Coś w tym jest, zaprawdę. Coś w tym jest.

Tymczasem w Oysho jest PIŻAMA W JAMNIKI, na którą już się miałam rzucić, ale okazało się, że jest z mieszanki z modalem! No nie, w modalu to ja spać nie będę. Szkoda, chociaż z drugiej strony-  jest sporo Snoopy’ego w wersji flanelowej, więc jest o co ząb zaczepić. W każdym razie, kreację Sylwestrową mam z głowy.

Ze znajomym N. jakoś ostatnio zeszło się na malarstwo Chełmońskiego i on powiedział, ze akurat Chełmońskiego bardzo dobrze zna. Z takiego mianowicie powodu, iż w domu rodzinnym rzucał rzutkami Polsportu w wiszący na ścianie obraz „Bociany”. Za trafienie w chłopa było mniej punktów, w bociana – więcej.

A horoskop na dziś mam zasadniczo do dupy.

Czyli bez zmian.

O MĘSKIEJ ODZIEŻY I POWROCIE JACKA BAUERA

Najpierw kącik niedzielnej poezji:

„Poszłam z psem na spacer do lasu.

Poślizgnęłam się na gównie.

Dobrze,

że miałam kalosze.”

I to by było na tyle, jeśli chodzi o moje wychodzenie z domu w celach zdrowotno – kondycyjnych. Przysięgam, że nie był to pierwszy raz – za każdym razem, jak przezwyciężę lenistwo (co nie jest łatwe), jak się już wygrzebię, wyczołgam z mojej nory, to dostaję takie PLASK! z liścia od Wszechświata, że szybciutko wracam z podkulonym ogonem i ładuję się pod puchaty kocyk w celu spędzenia pod nim najbliższych stu lat. To żart oczywiście, umrę z głodu po drugim miesiącu na emeryturze (bo w pierwszym będę jeszcze mieć resztki w lodówce).

Powinnam iść do fryzjera, bo na głowie mam coś równie ponurego, jak pogoda za oknem i wnętrze Sejmu i Senatu, a przecież nie o to chodzi w życiu. Ale jakoś tak nie mogę się zebrać, a że większość życia spędzam z psem, a pies nie zgłasza obiekcji, to mam niezbyt mocną motywację.

W dodatku N. znalazł jedną taką koszulę…

Jest taki głupi film, nawet kiedyś o nim pisałam, chyba „Czego pragną kobiety” – wkurzył mnie, bo tam baby ciągle chodzą za facetami i coś im jęczą, a faceci się od nich opędzają jak od końskich much (z tego, co pamiętam). W każdym razie, Jennifer Aniston jest tam związana z Benem Affleckiem i już, już prawie mają się pobrać, ale on ma takie jedne spodnie, których ona NIENAWIDZI i mówi do niego „albo ja, albo te spodnie”. Nie jest to jej najszczęśliwszy pomysł, gdyż Ben bierze spodnie pod pachę i się wyprowadza. Założę się, że większość facetów MA takie elementy garderoby; N. jak najbardziej MA. Tu kilka ciepłych słów do producentów odzieży tzw. „taktycznej” – najchętniej bym was wypatroszyła nożycami do drobiu, na żywca, jak w American Horror Story – żeby rozwiesić wywleczone z brzucha jelita na okolicznych krzakach.

No i od kilku dni chodził i szukał takiej jednej koszuli cholernej TAKTYCZNEJ. Nie wiem, dlaczego mu się przypomniała po ładnych kilku latach. Cały czas mu tłumaczyłam, że od dawna jej nie widziałam, prawdopodobnie gdzieś zaginęła przy przeprowadzce, a może była poplamiona i ją wyrzuciliśmy. Nie – uparł się i rył jak borsuk po wszystkich możliwych szufladach i szafkach, nawet takich, co od czasu malowania były sklejone farbą i nawet pająki tam nie zaglądały. I co? ZNALAZŁ tę cholerę.

ZNALAZŁ, czujecie? Mój mąż, który potrafi nie znaleźć tabasco, chociaż stoi centralnie przed jego nosem w pudełku z napisem „Tabasco”. A tego łacha znalazł, chociaż musiał przewrócić pół domu do góry nogami! Przytulał się do tej koszuli, ale śmierdziała szafką i dał mi do uprania i będzie w niej teraz chodził codziennie i żyli długo i szczęśliwie.

A ja sobie dla równowagi (bo nie mam takiej koszuli) znalazłam nowy serial „Designated Survivor”, w którym Jack Bauer nareszcie został prezydentem USA! Wcale się nie zmienił, może taki trochę bardziej frasobliwy jest i jeszcze nikomu w ryj nie dał. Ma nową żonę z wyłupiastymi oczami (on ma słabość do wyłupiastookich, z tego co pamiętam), łapią terrorystów, grzebią w ruinach Kapitolu i byłoby nieźle, gdyby w tle przez cały czas nie grała taka wkurwiająca, typowo amerykańska muzyczka mocno patriotyczna (znaczy z założenia patriotyczna, mnie wkurwia). No ale co zrobisz, nic nie zrobisz – w ostateczności można oglądać bez dźwięku z napisami.

A dziś Światowy Dzień Życzliwości i Pozdrowień – a zatem pozdrawiam życzliwie! (za wyjątkiem tych od taktycznej odzieży, ma się rozumieć).

 

PS. A w horoskopie mam dziś “Musisz zadbać o siebie bardziej serdecznie”. Znaczy się, konkretnie jak to jest zadbać o siebie SERDECZNIE? Jak ja nie nadążam za tym światem…

O SPANIU (TAK JAKOŚ WYSZŁO)

 

Obudziło mnie w nocy głębokie, basowe chrapanie jakiegoś obcego faceta w MOIM ŁÓŻKU. Gdybym miała sporządzić portret pamięciowy na podstawie tego chrapania, to bym powiedziała, że to koleś wyglądający jak ten grubszy z „Flipa i Flapa” (czy ktoś wie, który był który?). Przerażona zerwałam się, żeby stwierdzić, że to chrapie moja śliczna, delikatna, malutka Szczypawka. JAK STARY PRZEPITY BOSMAN.

Muszę coś z tym zrobić, bo ona tak chrapie, bo jest za gruba. Ja też jestem za gruba. To może uszyję nam jednakowe gorsety, w których się zasznurujemy i będziemy spacerować? Albo takie opaski na szyję, jak się zakłada łabędziom? A może jedno i drugie?…

Ostatnio mam dość mroczne, ciężkie sny, za co winię najnowszy sezon „American Horror Story” – oglądam z miłości, ale od siódmego odcinka to nuda. Krwawa nuda. No bo ile można oglądać bohaterów kolejno szatkowanych jak kapustę? Będzie jakiś morał albo zwrot akcji, czy po prostu tak mnie (czyli widza) zostawią z tym surowcem na kaszankę? Nikt mnie nie musi przekonywać, że współczesna telewizja, a zwłaszcza reality TV, to kaszanka. Wolałabym jakieś zaskoczenie.

Jakby było mało, to dołożyłam sobie jeszcze „Channel Zero: Candle Cove” – gdzie z kolei szatkują się (i wszystkich dookoła) dzieci, które obejrzały przeklętą kreskówkę z piratem. Podoba mi się jego oniryczny klimat i takie wolne tempo, jakby się brodziło w wodzie. Fajny.

I później mam koszmary i boję się iść w nocy do łazienki. Tak.

W dodatku odezwały się u mnie geny niedźwiedzia brunatnego i najchętniej bym przespała ten cały syf do końca marca. Nawet za cenę koszmarów sennych. Idę się zapoznać z ofertą flanelowych piżam na Oysho.

O LEKKIEJ OHYDZIE SPOŻYWCZEJ I MILCZENIU BIEDRONEK

Jak kto wrażliwy, to niech lepiej nie czyta.

No więc wybrałam się z moimi koleżankami na tetatet do lokalnej pizzerii. Dawno się nie widziałyśmy, a było parę spraw do omówienia, no to przecież nie będziemy kłapać o suchym pysku i zamówiłyśmy napoje. Miałam ochotę na wino, ale w karcie win na półce widniały jedynie butelki w kolorze różowego borygo z napisem na nalepce „Medium Dry”, czyli lepiej tego nie tykać nawet kijem od mopa (do medium to można iść z pytaniem o numery totolotka, a nie pić). Zdecydowałam się nie histeryzować, tylko zamówić wódkę z tonikiem, bo tonik ma chininę, a jak pamiętamy z „W pustyni i w puszczy” – gdyby nie chinina, to Nel by wyciągnęła kopytka i biedaczysko Staś zostałby kawalerem.

Niestety – mimo zażycia chininy, wódka mi nie służy. Następnego dnia byłam zatem nieco rozbita. Niby wstałam, zjedliśmy śniadanie, zrobiliśmy zakupy, ale cały czas jakoś coś nie ten. Ponieważ szczególne sytuacje wymagają szczególnych środków, a mnie ssało, to w końcu wyciągnęłam z lodówki i zeżarłam na zimno, bo nie chciało mi się odgrzewać, pierogi z kapustą.

NA TO WCHODZI N. (cały na biało) i jak mnie zobaczył, to o mało nie zemdlał.

Od tamtej pory kilka razy dziennie wypomina mi, że ŻARŁAM ZIMNE PIEROGI garmażeryjne PALCAMI z foliowej torebki – i się otrząsa. Tak jakby sam nigdy nie zjadł na kacu czegoś niezbyt atrakcyjnego! W Santiago de Compostela zajada świńskie uszy i świński żołądek i to się nazywa haute couisine, a ja nie mogę sobie wciągnąć na kacu zimnego pieroga?… Ja sobie lubię od czasu do czasu zjeść coś obrzydliwego, a już na zimno to nawet często (zimna wczorajsza pizza, albo zimne stripsy z KFC – ach!…). Nie samym organicznym bezglutenowym krupnikiem człowiek żyje, cholera jasna.

A w Biedronkach zabrakło Świeżaków! Dzieci płaczą, a Biedronka milczy.

To i ja pomilczę. Razem z Biedronką.

O FILOZOFII PŁYNĄCEJ Z PIECA I OJCU PRADZIADKA

 

Spadł pierwszy śnieg (niech go jasna cholera) i dokładnie w tej samej chwili piec odpalił kaloryfery. Więc może nie jest popsuty, tylko to była część większego planu, której ja nie widzę, bo jestem jego częścią (jak w fizyce kwantowej). I może po prostu nie trzeba się szarpać i spinać, tylko poczekać, aż życie samo przyniesie rozwiązanie – wszystko się ułoży (no chyba, że po drodze się umrze, ale to też jest jakieś wyjście z sytuacji). A może w ogóle powinnam napisać filozoficzno – psychologiczny poradnik „Piec – twój duchowy przewodnik” w stylu Pawlikowskiej – Coelho. A może ciśnienie się waha, i dlatego tak mi dziś wali na czapkę.

Jakoś ostatnio przybył do nas mój tatuś i oglądali z N. na Allegro mnóstwo kluczy i nakrętek, a mój ojciec ma to do siebie, że przez cały czas brzęczy jak radio na różne tematy. No i jakoś przy zestawie kluczy z grzechotką dowiedzieliśmy się, że ojciec mojego pradziadka był analfabetą i miał osiemnaścioro dzieci.

– Ale z jedną kobietą? – pyta N. – Czy z połową wsi?

Mój ojciec się obruszył, że oczywiście Z ŻONĄ (chociaż dla mnie to nie jest takie oczywiste, że na pewno z jedną – jakoś przy dwunastym by przecież pękła!), a wie to z paszportu, który się gdzieś uchował, bo wszystkie te dzieci miał wpisane do paszportu. Moim zdaniem, kluczem do posiadania osiemnaściorga dzieci był jego analfabetyzm: te dzieci to z nudów, bo co innego miał robić po pracy? Nie to co dziś – każdy się obłoży nowościami czytelniczymi i przyrost naturalny jest ujemny.

A ja się nauczyłam robić paellę, jakiś czas temu kupiliśmy patelnię do paelli, a jak się powiedziało „A”, to trzeba powiedzieć ciąg dalszy. Myślałam, że to jakaś straszliwa filozofia, ale nie – pierwsza mi się lekutko przyswędziła od spodu, bo ryż za wcześnie wychlał cały bulion, ale i tak wyszła smaczna. Druga to już całkiem pyszna, bardzo lubię obiady, które się same robią. Tylko nie miałam szafranu, żeby ufarbować ryż. Tym samym zdjęłam z nas paellowe przekleństwo, bo poszliśmy dawno temu na paellę w Madrycie i podali nam coś tak ohydnego, ALE TO TAK OHYDNEGO, że przez te wszystkie lata nie chciałam nawet słyszeć o paelli, mimo że mnóstwo ludzi się nią zajada.

Na moim ulubionym forum przeczytałam wytrawny post o tym, jak po 22 latach małżeństwa jeden pan pocałował rano żonę i wyszedł do pracy, z której już nie wrócił. Przysłał tylko SMS-a, że się wypalił w małżeństwie i żona zobaczyła go dopiero na drugiej sprawie rozwodowej. Przeczytałam to N. na głos – był pełen podziwu dla tego faceta. Hm. HM.

O MOCNOJESIENNYCH NASTROJACH I WSTRĘTNYM JEDZENIU

 

Dziś rano – samochód już warczy, N. energicznie skrobie szybę, a ja niezwykle mało energicznie zapinam psu szelki w przedpokoju. Za chwile wpada N:

– Nie ubieraj się jeszcze, bo nie wiem, gdzie położyłem kluczyki od samochodu.

– No ale samochód już warczy.

– No tak, czyli są gdzieś niedaleko – i wybiegł szukać.

Kiedyś świat był prostszy – kluczyk to był kluczyk i trzeba go było wetknąć do stacyjki. A teraz kluczyk to jest nie wiadomo co i można go zgubić nawet jadąc samochodem, co nam się przytrafiło już nie raz – odnajdywał się w kieszeni albo pod fotelem. Że nie wspomnę, ile razy mnie kusiło, żeby je wywalić przez okno w trakcie jazdy i zobaczyć, co się stanie.

Ostatecznie niekluczyki znalazły się na tylnym siedzeniu.

Tak ogólnie to jestem tłusta, ciągle śpiąca i całkowicie gotowa, żeby zapaść w zimowy sen. „AHS Roanoke” do 7 odcinka ładnie trzymało w napięciu (bardzo się bałam iść w nocy do łazienki) i jakoś klapnęło. Mam nadzieję, że wymyślą jeszcze jakiś twist akcji, bo ile można się bać kolesia ze świńskim łbem.

Mieliśmy w weekend jechać nad morze, ale ponieważ ma być zimno i nikomu się nie chce, bo zapieprz w robocie, to N. będzie wędził boczek. Nie dość, że wszystkie wędliny śmierdzą i są śliskie od razu na drugi dzień po kupieniu, to jeszcze ostatnio boczek na jajecznicę najpierw puścił brzydko pachnącą, słoną wodę, a później przykleił się do patelni i zaczął przypalać. N. trafił szlag, wypowiedział na głos opinię na temat polskiego przemysłu spożywczego z mięsnym na czele, no i będziemy mieli boczek własny. I niech ta CETA już wejdzie, może z przynajmniej tej Kanady przywiozą jakieś jedzenie, które nie będzie nafaszerowane solą drogową, nie będzie śmierdziało, ser nie będzie wyprodukowany z pominięciem mleka, sok malinowy – z pominięciem soku z malin… Bo jak słuchałam ostatnio pana z PSL-u, któremu CETA bardzo przeszkadza, bo w Europie jest przecież taaaaaaaaaka wysoka jakość żywności, a wstrętna Kanada to popsuje, to najchętniej bym mu kazała zjeść kilogram śmierdzących parówek z bezmlecznym serem i jogurtem o smaku domestosa z cukrem. Przecież ja nawet chipsy przestałam jeść, bo one już w ogóle nie mają smaku ziemniaka! Myślałam, że może gust mi się zmienił i po prostu przestałam je lubić – ale nie, kupuję je w Hiszpanii i nadal smakują ziemniakami, oliwa i solą.

A w USA mają nowego seryjnego mordercę – to naprawdę jest kraj wielkich możliwości (no i wybory prezydenckie, ale kto by się tam wyborami przejmował, jak ma do wyboru mordercę!).

 

O FRAZACH Z WYSZUKIWARKI ORAZ HORROR

 

Frazy z wyszukiwarki, które doprowadziły do mojego bloga w ostatnich dniach:

– nie da się odkisić ogórka;

– opierdolić nietoperza;

– wódka z czekoladą na gorąco;

– zmarzłam.

Tak, dokładnie tak – to jest właśnie taki blog, nie inaczej. Bardzo dobre i trafne wyszukania. I moje życie też mniej więcej tak wygląda.

(Tylko tego nietoperza jakby żal, ale czy nietoperze się przejmują jakimś opierdolem? Wyglądają na dość wyluzowane).

My tu gadu gadu, a tu szósty sezon „American Horror Story” leci, a ja w czarnej dupie! No więc dziś po południu szybciutko nadrabiając zaczęłam pierwszy odcinek i już trzy razy wrzeszczałam – no moi państwo, prawie jak moje przygody ze Szpilmanową! Tylko taką bardziej energiczną. Piękny klasyk, kupmy podejrzanie tani dom w środku lasu, a następnie mąż niech wyjedzie w delegację, a żona zostanie sama – CO MOŻE PÓJŚĆ NIE TAK?… Idę oglądać, nie ma jak mały zawał przed weekendem.

 

O TRZĘSIENIACH ZIEMI I MIŁOŚCI MIĘDZYGATUNKOWEJ

 

Wpadł mi w ręce… hm, ręce? W przeglądarkę internetową artykulik o trzęsieniach ziemi we Włoszech, rozpoczynający się pytaniem, czy można się spodziewać, że one w najbliższym czasie się skończą. Otóż, te trzęsienia ziemi biorą się z tego, że dwie płyty tektoniczne – afrykańska i eurazjatycka – zachodzą na siebie dokładnie na linii Apeninów. To wjeżdżanie jednej płyty na drugą odbywa się w tempie dwóch centymetrów na rok. DWÓCH CENTYMETRÓW NA ROK. Oczywiście, wiedziałam ze szkoły i tak dalej, że one cały czas się poruszają, ale nie spodziewałam się, że tak PĘDZĄ – raczej obstawiałam jakieś milimetry na stulecie czy coś. Konkluzja artykułu jest taka, że nie, w najbliższym czasie te trzęsienia ziemi nie ustaną, góry będą się nadal przekształcać, a przez „najbliższy czas” rozumiemy kilka milionów lat.

Kolejny powód, żeby owinąć się polarowym kocykiem na kanapie – póki jeszcze ją mamy, zanim płyty tektoniczne pod naszą kanapą na siebie nie wpadną albo się nie rozlecą. Celebrujmy nasze kanapy!…

Tymczasem kolega poinformował mnie (znając moje niezdrowe zainteresowania w tym obszarze) o nowym narkotyku pod nazwą „krokodyl”. Podobno fantastyczny – człowiek go zażywa, po czym zaczyna gnić od środka oraz schodzi z niego skóra. Japierdzielę, co się dzieje z tym światem? Gdzie te czasy, kiedy zażywało się narkotyki dla przyjemności – opium, LSD, kokainę, żeby mieć odlot, poszerzyć percepcję, poczuć się zajebiście, nawiązać łączność z Wszechświatem? Teraz w ofercie – kołatanie serca, zatrzymanie krążenia, odwodnienie, wpadanie w szał i zjadanie zwłok, gnicie od środka i tym podobne atrakcje. Czy naprawdę wszystko na świecie musi iść w złym kierunku? Zamiast już dawno wydestylować jakiś supernarkotyk bez skutków ubocznych, to ludzkość produkuje krokodyle.

A pobór moczu dziękuję, świetnie. Wczoraj kicałam za psem z przeciętą wzdłuż na pół małą butelką po wodzie mineralnej, przy czym Szczypawka od razu po podetknięciu uciekała albo przestawała sikać, a ja się przewracałam nosem do przodu, więc było naprawdę bardzo zabawnie. Udało mi się w końcu złapać coś około tych wspomnianych dwóch mililitrów. Pan doktor przyjął, więc teraz to już jego zmartwienie, co z tego wyciśnie. Jak tak szurałam w kucki z tą butelką w ślad za psim tyłkiem, to miałam filozoficzne przemyślenia na temat ludzko psiej miłości, którą te małe kudłacze nas oplątują, żeby następnie całkowicie wejść nam na głowę. A już jamniki są w tym absolutnymi mistrzami.

Chociaż ja przecież uwielbiam chodzić z jamnikiem na głowie.