O NIETRAFIONYM HOROSKOPIE

W horoskopie na dziś mam „energię i zapał do działania”. I GDZIE one są, ja się pytam? No – w horoskopie, bo nie u mnie. Energetycznie jestem na poziomie minus siedemnaście i winda jedzie w dół (a światła ledwo się żarzą).

Chociaż nie mogę się nie pochwalić, że PODJĘŁAM działanie – jak na mnie, to wręcz rewolucyjne. Plecy mnie już tak napierdalały, że złamałam wszystkie swoje zasady i postanowienia i puściłam sobie instruktaż couch potato yoga. Ośmiominutowy zestaw, do wykonywania w pozycji siedzącej na kanapie. Szło mi świetnie i już miałam pęknąć z dumy, kiedy to pani zapodała ćwiczenie pod tytułem „skłon do wyprostowanej nogi wyciągniętej do przodu”. Oczywiście – musiałam się poddać. NIE MA TAKIEJ MOŻLIWOŚCI, żebym zrobiła skłon do wyprostowanej nogi. Nie wiem, jak ludzie potrafią zmusić swój układ kostny, żeby się wyginał bardziej – mój tak nie działa. W ten oto sposób okazało się, że jestem formą życia niższą nawet od kanapowego kartofla (czyli czym? Kanapową pleśnią?…). A plecy mnie rypią nadal.

Natomiast przeczytałam kolejną już książkę z serii skandynawskiej prozy współczesnej i znowu trafiłam na motyw – jedna siostra przyjeżdża do drugiej do wakacyjnego domku na wybrzeżu i ma romans z jej mężem (partnerem, whatever). Nawet zastanawiałam się, czy ja już tego nie czytałam – ale nie, to była inna książka z tym samym wątkiem, chyba już trzecia czy czwarta! Czy przelatywanie mężów (partnerów) sióstr podczas wakacji na szwedzkim wybrzeżu jest szczególnie popularną dyscypliną? Bo nie wiem, co o tym myśleć. Kobiety czasem są zastanawiające (o facetach nawet nie chce mi się gadać).

O, inflacja wzrosła. Kto by się spodziewał (oprócz wszyscy logicznie myślący).

O TYM, ŻE ZBLIŻA SIĘ JESIENNY DÓŁ

No to dziś ostatni dzień upału, co uważam że to i dobrze, i źle. Dobrze dla Szczypawki – i chyba większości psów, tak myślę. W ogóle zwierząt, ptaki w te upały siedzą cicho, pochowane w krzakach, wieczorem dopiero przychodzą się napić (i umoczyć dupę w świeżo nalanej wodzie – ZA KAŻDYM RAZEM). A źle i smutno – bo już koniec lata, koniec klapeczek, opalania nóg na tarasie, chodzenia ubranym w zasadzie w chustkę do nosa i jedzenia pomidora na śniadanie, obiad i kolację. Od teraz już tylko coraz zimniej, ciemniej, skarpety, barchany, dresy, braki w dostawach prądu i gazu, a na koniec WSZYSCY UMRZEMY. Takie przesłanie bym miała na dziś dla świata (tak, już chwilami mi się włącza depresja przedurodzinowa, a w sklepach już same jesienne ciepłe łachy, co też NIE POMAGA).

Natomiast TYLU PAJĄKÓW co w tym roku – a większość to krzyżaki własnego chowu, poznaję po łapkach – to chyba nie było jeszcze w moich skromnych progach i poza nimi. N. nie nadąża wynosić w zakręcanym kubku po lodach z Lidla (bardzo praktyczny, a do wynoszenia pająków i innego robactwa – IDEALNY w zasadzie).

Jeszcze z wyjazdu, to przypomniało mi się – wszyscy zostali pogryzieni przez komary oprócz ja. Ani jeden, ANI JEDEN komar mnie nie użarł. Nie wiem co o tym myśleć. Najwyraźniej już całkiem skisłam na stare lata.

Jednego dnia mieliśmy rozmowę dotyczącą puszkowanych rybek, konkretnie szprotki kontra sardynki. I powiedziałam, że moim zdaniem sardynki mają dłuższą nutę głowy i dostało mi się, że pieprzę głupoty. A ja naprawdę tak uważam – chodzi mi o to, że szprotka może w pierwszym momencie ma wyraźniejszy smak, ale sardynka zostaje na dłużej w kubkach smakowych. No to jak to nazwać? Hę? 

W związku z powyższym kupiłam sobie torbę w Desigualu, bo dali mi kod zniżkowy. Tylko niech nikt nie mówi mojemu mężowi, chociaż w sumie nie wiem dlaczego, bo on sobie kupuje tysiąc czterysta osiemdziesiątą siódmą wędkę i w ogóle nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. No ale może wędki się zaliczają do środków produkcji, a kolejne torebki to rozpasanie i nadmierny konsumpcjonizm. No trudno, przecież jej nie odeślę, bo to by z kolei była nadprodukcja CO2. 

Uważam, że lato jest – było – stanowczo za krótkie.

O MAZURACH I RECENZJA

Na wakacjach byłam – cały tydzień na Mazurach i TYLKO RAZ PADAŁO! No – dwa razy, jeśli liczyć dzień wyjazdu. Nie wiem jak to skomentować w zasadzie. Chyba się starzeję. To znaczy – NA PEWNO się starzeję, ale na dodatek zepsuła się moja magiczna moc sprowadzania opadów atmosferycznych. Trochę mi smutno z tego powodu, ale tylko trochę – bo co się nabujałam w basenie na wielkim, nadmuchiwanym pawiu, to moje! A nie pamiętam, kiedy poprzednio miałam na sobie kostium kąpielowy na terenie ojczyzny; tylko na Kanarach odważałam się na takie wyuzdane ekstrawagancje. 

Owszem, mieliśmy przy domku basen, chociaż to może zbyt szumna nazwa dla takiej większej wanny. Ale dla mnie (z pawiem) wystarczyło. Kilka żab też było zadowolonych, chociaż jeden kolega (który nie lubi wspólnej kąpieli z żabami) nieco mniej. A poza tym luksus domku był z kategorii „Zenek Martyniuk”, jak to genialnie ujęła koleżanka. Na przykład – jak się człowiek kąpał w łazience na górze, to się lało z sufitu, za to na dole dla urozmaicenia była ogromna wanna z hydromasażem i zdechłą muchą na wyposażeniu. A jak się zakłada kryształowe żyrandole z fioletowych kwiatuszków w stylu boho, to jednak kurde WYPADAŁOBY z nich usunąć kurz i pajęczyny przynajmniej raz na kilka lat. 

A obok też mieliśmy luksus w postaci towarzystwa non – stop siedzącego w dżakuzi i puszczającego disco polo. Japierdolę, nie wiem dlaczego, ale jakoś nigdy nie trafiłam na ludzi, którzy by molestowali otoczenie Brahmsem z głośników. Albo smooth jazzem. To zawsze jest disco polo. W dodatku takie, że nie wiemy, jak wykonawcy się nie wstydzili tego śpiewać (śpiewać?…), a słuchacze – słuchać. No więc nie dość że się nie wstydzili, to jeszcze wszyscy dookoła musieli też, na przykład do trzeciej w nocy. I teraz zagadka – pomyślmy, dlaczego nie poważam ludzi gustujących w disco polo. 

Zwiedziliśmy dawny ołtarz ofiarny Jaćwingów i było to bardzo dziwne, źle oznakowane i niepokojące miejsce w lesie. Sam kamień jak kamień, ale pozawieszane na drzewach dookoła kokony z włóczki w stylu Blair Witch, czy też owinięte włóczką kamienie (o co chodzi z tą włóczką?) dodają jakiejś upiornej aury, na dodatek był upał i duszno, wcale bym się nie zdziwiła, jakbyśmy odkryli świeżą krew i flaki na kamieniu albo obok. 

A poza tym, to w czwartek już dostawałam gęsiej skóry jak tylko spojrzałam na wino, a w piątek strułam się babką ziemniaczaną – więc czas był najwyższy kończyć imprezę i oto wróciliśmy. Nadal jest upał i duszno, a rozmaite prognozy pogody obiecują burze i opady i nic, tak zwana dupa zbita. 

I przeczytałam recenzję najnowszego odcinka ekranizacji prozy pani Blanki Lipińskiej (nie wiem który to odcinek, bo nie śledzę, ale najnowszy): „Gdyby dialogi zastąpić odgłosami pierdów, a zamiast scen seksu bohaterowie obieraliby ziemniaki, to byłoby 2/10.” Ba – wtedy to niewykluczone, że nawet ja bym obejrzała!

PS. Pani Premier Finlandii – uwielbiam cię, dziewczyno!

O TYM, ŻE MAM STRASZNE ZALEGŁOŚCI

Dear Diary, wiem że mam okropne zaległości, ale jestem tak przeżarta marazmem ostatnio, że kilka dni temu o mało sobie nie wpuściłam do oczu psich kropli do uszu. Byłoby bardzo zabawnie, bo z tego co się orientuję – raczej by mi oczy zdążyły zgnić, niż dostałabym się do okulisty.

Zmarła Olivia – Newton John, co mnie zasmuciło podwójnie. Po pierwsze dlatego, że na raka piersi. Z wiadomych powodów to jest moje czułe miejsce, które nigdy się nie zabliźni. A po drugie – ponieważ była moją absolutną idolką, dzięki której uwierzyłam, że wystarczy czarny tiszert z obniżonymi ramionami i można dać czadu. I sprawdziło się! (Wiadomo – były inne czasy i wtedy obnażone ramiona robiły jeszcze wrażenie; teraz nie bardzo sobie wyobrażam, CO musiałabym obnażyć, żeby pies z kulawą nogą się zainteresował – są plusy spędzania młodości w prehistorii).

Ponadto przeczytałam książkę kolesia od teorii pętli i raczej jestem dość konkretnie zaintrygowana – do tej pory kibicowałam (i chyba nadal kibicuję) teorii strun, ale przyznać trzeba, że kwantowa teoria grawitacji niektóre zagadnienia kusząco upraszcza. Koleś nazywa się Rovelli i trochę mnie denerwuje jego styl (za bardzo egzaltowany, jak na moje skromne potrzeby), ale jest oczywiście genialny. Widziałam porównania z Hawkingiem i wręcz Feynmanem, chociaż ja najbardziej lubię książki Michio Kaku, a on jest team struny. No nie wiem. Będziemy w kontakcie, Mr Rovelli – proszę nie odkładać pętli.

Oraz – z drugiej strony uniwersum – odkryłam, że świat wyszedł naprzeciw moim potrzebom i proponuje mi pralkę, do której można DOKŁADAĆ rzeczy w trakcie prania. To była główna przewaga zmywarki nad pralką – że do zmywarki zawsze można coś dołożyć, a do pralki już nie, a ja zawsze po uruchomieniu pralki znajdowałam albo przypominałam sobie, że czegoś nie dorzuciłam. Absolutnie moja następna pralka będzie z tą funkcją (dla sklerotyków – TAKA PRAWDA).

Zebra mi kazała oglądać „Biały Lotos” koniecznie – no oglądam, ale trochę nie wiem, o co kaman. To ma być śmieszne? Dla mnie w kategorii „każdego z bohaterów zabiłabym łopatą” – dobrze, że przynajmniej jest krótki. Zdecydowanie wolę „Parki i rekreację”, każdy odcinek mnie doprowadza do łez (zwłaszcza jeśli pojawia się Druga Tammy, hej!).

PS. To jest ciekawy temat do zbadania – dlaczego niektórzy ludzie nienawidzą drzew. Wychodzi na to, że zwłaszcza ci na posadach samorządowych.

O BARDZO UPALNYM WEEKENDZIE

W Madrycie byliśmy. Pierwszy raz od dwóch i pół roku.

Nie powiem, pogoda sprzyjała – od razu po przyjeździe walnęło nas 37 stopni; jakoś dawało radę, kiedy człowiek szedł a) ocienioną stroną ulicy, oraz b) od czasu do czasu nurkując w klimatyzowanych lokalach. Ale nie jest to moja wymarzona temperatura, umówmy się. Lubię ciepło, ale nie AŻ TAKIE CIEPŁO.

W związku z tym – cóż było robić, SPROWADZIŁAM BURZĘ. Serio. Na rozpalony do czerwoności Madryt spadł deszcz i ochłodziło się do miłych 29 stopni o dziewiątej wieczorem. Ludzie OSZALELI, a na ulicach i w knajpach nagle zrobił się tłok. Bo tak w ogóle, to już taksówkarz co wiózł nas z lotniska powiedział, że mało ludzi; że to nie to, co kiedyś. I faktycznie – nawet w knajpach, gdzie kiedyś o miejscu przy stoliku czy bardzo można było sobie pomarzyć – teraz były miejsca do wyboru, do koloru. Nie, żeby zupełnie pusto – ale widać różnicę. Na Mercado San Miguel też mniej ludzi, bez problemu się spaceruje z kieliszkiem i można było dorwać miejsce siedzące. 

W każdym razie – w związku z cudownym wieczorem włączył mi się tryb nieśmiertelności i następnego dnia byłam ŻYWYM TRUPEM. A nawet bardziej trupem, niż żywym. Takiego kaca nie miałam od bardzo, bardzo, bardzo dawna. Nie pomógł prysznic, aspiryna, spacer. Co pięć minut żegnałam się z N., bo miałam wrażenie, że właśnie umieram. Nie wiem JAKIM CUDEM udało mi się dobrnąć do Plaza de Espana, bo ziemia mi falowała pod stopami – w dodatku to, co zrobili z tym placem, z tym cudownym pomnikiem, to naprawdę decydenci powinni zgnić w lochach przykuci łańcuchami do ściany i do picia dostawać tylko mocz (w dodatku nie swój, tylko sąsiada z prawej strony). Rozpieprzyli piękny park ze starymi drzewami, zlikwidowali fontannę i lustro wody, w którym przeglądał się Don Quijote, pierdolnęli jakieś chwasty pod pomnikiem i nie ma już trawników pod drzewami, na których siedziały papugi i się darły. W ogóle nie ma żadnych papug (ani prawie żadnych drzew). Za to jest wielki ekran, kilkaset zasranych plastikowych krzesełek, czyli KINO LETNIE. Powodzenia. Ciekawe, ile osób przychodzi do tego cholernego kina na środku rozpalonej patelni w takie upały. Czy naprawdę wszystko na tym świecie musi się zmieniać na gorsze?…

Dużo fajnych miejsc się zamknęło. Niektóre stoją puste, w niektórych jest coś innego (ale to akurat norma w Madrycie, że knajpy się zmieniają jak pory roku – ale pustych jest o wiele więcej, i to w samym centrum). Ale otworzyło się kilka nowych, fajnych miejsc – oby im się wiodło jak najlepiej. Żałuję, że przez własną głupotę nie byłam się w stanie obeżreć różnymi pysznościami, ba – ledwo wbiłam w siebie kilka krewetek u Abuelo w niedzielę wieczorem. N. mi teraz wypomina, do ilu miejsc przeze mnie nie poszliśmy, bo zamiast spacerować i zwiedzać, to on holował zwłoki. No – tak było, TAK BYŁO, nie ma co chować głowy w piasek (ani innych części ciała).

Właśnie przed chwilą wyszłam na taras, wlazłam w pajęczynę i tak się wydarłam, że wszystkie psy w okolicy zaczęły wyć. 

Oraz – oczywiście – nie piję alkoholu do końca życia. 

PS. Przepraszam za to, że włączyłam zatwierdzanie (pierwszego) komentarza – wszystko przez atak ruskich botów, jednego dnia palce mnie rozbolały od klikania ikonki z koszem. Całuski w rybie łuski.