O MOIM WŚCIEKU – C.D.

 

No więc, podsumowując, Ciotka Dobra Rada ma dla wszystkich wiewióreczek spostrzeżenie: KUPUJCIE PIEC Z JEDNYM GUZIKIEM WŁ/WYŁ – może być w obcym języku, ale żeby był jeden guzik. JEDEN. No dobra, ewentualnie – jeden guzik i jeden pokręcieł do temperatury. Niech nikogo nie skusi rozdzielnia z przyciskami jak na statku ENTERPRISE oraz zapewnienia subiekta, że OHO HO! Czego ten piec nie robi – śpiewa, tańczy, jodłuje, stawia bańki, prasuje obrusy, uczy japońskiego, wyrabia ciasto na obwarzanki kaliskie, strzyże owce i wyciąga pierwiastek trzeciego stopnia z jajka na miękko. Nigdy. Więcej. Viessmana. Z. Milionem. Czujników. Albo od razu niech dorzucają polisę ubezpieczeniową z zagwarantowanym leczeniem nerwów na Kanarach.

 

Wspominałam niejednokrotnie, że na uspokojenie robię na szydełku, a jak jestem wściekła, to zasuwam trzy razy szybciej. W wyniku zmagań z pomarańczowym sukinsynem uwiłam o taki:

bezniczek

Nazwę go “Owoc Mojego Wkurwienia”. Prawda, że to brzmi muy Almodovar?…

O PRZEKLINANIU… GŁÓWNIE

 

Podobno każdy człowiek rodzi się z workiem słów, jakie wypowie przez całe życie. Ciekawa jestem, czy również z workiem przekleństw, bo jeśli tak, to po wczorajszym dniu w MOIM worku z przekleństwami została ledwo garsteczka na dnie. Grzechoczą tam sobie cichutko i zastanawiają się, dokąd poszli ich koledzy i koleżanki.

Gdyż albowiem PROSZĘ ZGADNĄĆ, co się wczoraj popsuło! Zaczyna się na literę P, kończy na literę C i jest wielkim śmierdzącym pomarańczowym skurwysynem. Och, jak klęłam, kiedy myłam głowę w coraz zimniejszej wodzie. Z ręcznikiem na łbie poszłam go później zresetować – NIC. Kopałam go, wrzeszczałam i klęłam -nic. Wrócił N. z delegacji i dwie godziny w nim dłubał – NIC (on dłubał, ja klęłam). Żeby jakoś przeżyć noc, N. napalił w kominku (a ja klęłam). W sumie nie wiem, czy spałam w nocy, bo byłam tak zajęta przeklinaniem i sprawdzaniem, czy nie dostałam wylewu z wściekłości, że ledwo się obejrzałam, a już było rano.

Pojechałam do biura się ugrzać, a wezwany fachowiec naprawił sukinsyna w dziesięć minut… Co się okazało! ŻE JA GO ZEPSUŁAM! Moją własną rączką (prawą). Albowiem tą rączką włączyłam guziczek z OFF na ON po nalaniu paliwa do zbiornika. Natychmiast po nalaniu paliwa do zbiornika. A tak się nie robi. Trzeba odczekać z godzinę, żeby się nie dostał do dyszy paproszek albo bąbelek powietrza!… No kurwa WZRUSZYŁAM SIĘ, bo myślałam, że mam w domu PIEC. A nie wagę laboratoryjną albo kruchą frezję z chorobą dwubiegunową! (Wróć – o chorobie dwubiegunowej i schizofrenii mojego pieca wiem od dawna). A CZOŁG? Też musi godzinkę odstać po zatankowaniu? I w tym czasie go wysadzą i zbombardują?

Nikt mi nie powiedział o tym czekaniu i mam propozycję, żeby producent pieców mnie pocałował w… Albo nie, bo jeszcze się rozpędzi, spodoba mu się i będzie chciał co chwilę.

Teraz ja jestem WZBURZONA i muszę się odleżeć (najlepiej ze trzy dni). W uszach mi dzwoni do dziś. W dodatku z tego zimna się postanowiłam pocieszyć żurawinowym kisielkiem błyskawicznym… Obawiam się, że producent nigdy nie jadł żurawiny, bo to nawet nie stało obok żurawiny. Jego matka, ojciec i dziadkowie z obu stron też nie jedli żurawiny. W sumie oprócz cukru nie smakowało to niczym konkretnym – czerwony mdławy krochmal. Mogli pierdolnąć na opakowaniu cokolwiek, cegłę, flaminga, może tę żurawinę wylosowali po prostu z dużego koszyka.

Oni mnie chcą wykończyć (N. i piec). Ewidentnie są w zmowie. A teraz jeszcze dołączył do nich producent kisielu.

 

To może na koniec rozładuję napięcie żarcikiem. Mąż do żony:

– Ty do mnie mowisz, jak do idioty.

– Mówię tak, żebyś zrozumiał.

 

Ha ha.

Gardło mnie boli (z zimna i od przeklinania).

O SPOKOJNYM (?) WEEKENDZIE

 

Całkiem niezły weekend, po dość obłąkanym tygodniu. W zasadzie przebąblowany, chociaż niby N. sprzątał garaż, a ja zrobiłam rosół z liściem laurowym z Gomery (ale pachniało!). Poza tym okropnie zmarzły mi ręce na cmentarzu, a jak zadzwonił nasz znajomy z Madrytu i rzucił LEKKIM tonem, że u nich słoneczko i 27 stopni, to chyba usłyszał ten KLIK, z jakim mi się otworzył w kieszeni nóż sprężynowy (metaforyczny NATURALNIE, przecież damy nie miewają noży sprężynowych, tylko eleganckie – i ostre – scyzoryki i nie w kieszeni, tylko w torebce) i zgrzytanie zębami. Znowu mnie dopadła refleksja na temat rozsądku i pomyślunku naszych przodków Słowian (za słabe głowy, za dużo destylatów, za mało zdolności negocjacyjnych przy podziale terytorium – tak się ląduje na wieki w klimatycznej dupie).

Podejrzewałam, że N. był zmęczony, bo naprawdę, nawet z JEGO energią, po takim zaiwanianiu każdy by się zmęczył, no i chyba miałam rację, bo – uwaga – USIADŁ I OBEJRZAŁ ze mną “Masz wiadomość”, którą sobie puściłam do herbaty ku pokrzepieniu serc i innych podrobów. Obejrzał i nawet nie ziewał! Na koniec doszedł do wniosku, że wszystko pięknie, ale film byłby o wiele bardziej wzruszający, gdyby Kathleen Kelly zamiast księgarni miała sklep wędkarski.

Oraz odkryłam, że ja tę Kate Atkinson przecież znam (“Zagadki przeszłości” też zachwycające) – to jest autorka “Za obrazami w muzeum”, jednej z moich ulubionych powieści! Jak mogłam zapomnieć? Chyba naprawdę powinnam zainwestować w żeńszeń czy co tam się używa na dziury w głowie, albo N. mnie będzie odwiedzał niedługo w przytułku, śpiewającą piosenki partyzanckie albo i gorzej. Śmichy chichy, ręcznik w lodówce, czajnik na pralce, a to się tak zaczyna.

O ZASTOSOWANIU MLEKA I DOLE W ZIEMI

 

No dobrze, może faktycznie przeoczyłam, że dzieci piją mleko. Umknęło to mojej uwadze. Pewnie dlatego, że ja od urodzenia wolałam jeść gwoździe, niż pić mleko i do dziś zapach dwóch rzeczy powoduje u mnie pawia bez ostrzeżenia, za to o promieniu dwóch metrów: mleka i ampicyliny. Wypiłam ich w dzieciństwie podobne ilości i zawdzięczałam im nienaganną figurę kościotrupa.

Poza dziećmi, Hiszpanie potrzebują przecież mleka do beszamelu, czyli bazy do krokietów, zapiekania warzyw i tak dalej, no i desery! Przecież oni mają prawie wszystkie desery na mleku: flan to mleko, cukier i jajka. Nie wierzyłam, że mi się zsiądzie ta breja, ale się zsiadła. Crema catalana, czyli ichni creme brulee, tylko lepszy. Natillas, czyli taki rzadki budyniokrem, którym się zalewa w pucharku okrągłe ciasteczko. Ryż na mleku, którego nigdy nie próbowałam z wiadomych względów. No i słynne leche frita, czyli smażone mleko. Też mnie jakoś nie kusiło spróbować, bo to są – z przepisu sądząc – kawałki budyniowatego tworu, opanierowane i usmażone na głębokim tłuszczu, a smażony budyń to za dużo szczęścia nawet dla mnie. Jednak kura w panierce przemawia do mnie bardziej, niż budyń w tejże.

Od kilku dni nastrój mam ponury i myśli plugawe bardziej niż zwykle, bo mi zimno. W dodatku jakbym miała kogoś zamordować na pocieszenie, to muszę szybko, póki ziemia nie zamarzła i da się wykopać dół.

 

PS. Na dowód – crema catalana (nadgryziony, bo nie umiem się powstrzymać od dziabnięcia w karmelową skorupkę NATYCHMIAST):

cremacatalana

 

PSPS. Kawy też nie piję, a z mlekiem to już w ogóle, ale jeśli, czasem, bardzo rzadko, to tylko cafe bombon ze skondensowanym:

cafebombon

 

O KURCZĘ BLADE

 

Miałam poczekać, aż będzie więcej odcinków, ale niestety nie wytrzymałam i wsiąkłam w “American Horror Story: Freak Show”. Chyba dostałam gorączki z miłości, a jak Jessica zaśpiewała “Life on Mars”, to już w ogóle. Sarah Paulson ma dwie głowy! A KLAUN?… Matko jedyna.

W międzyczasie skonsumowałam “Jej wszystkie życia” Kate Atkinson – przepiękna książka, dziękuję Zuzance za zapoznanie z autorką, już sobie zamówiłam jej następny kryminał.

Tylko nie wiem, co będzie jak N. wyjedzie na kilka dni – chyba wynajmę gdzieś na mieście pokój tak zwany “przy rodzinie”, bo sama na noc nie zostanę. Nie z klaunem z American Horror Story.

 

PS. Zapomniałam się pożalić na ekonomię – mianowicie wczoraj zrobiliśmy zakupy i kiedy na parkingu opróżniliśmy wózek ze świeżo nabytych dóbr*, to się obejrzałam za miejscowym żulem… znaczy, alternatywnie trzeźwym i alternatywnie zatrudnionym obywatelem, który zazwyczaj kwitł przy samochodzie i prawił komplementy już przy wypakowywaniu, aby następnie zniknąć z wózkiem na horyzoncie zdarzeń za tę złotóweczkę w dziurze i wszyscy byli zadowoleni. Tymczasem wczoraj? ANI JEDNEGO! czyżby przez pogodę? No nie wiem, nie sądzę, nie była aż taka zła, a może Zyrardów NAGLE z dnia na dzień rozwiązał problem bezrobocia (nie konsultując z obywatelami)? A może wszyscy już zasuwają w sztabie wyborczym JEDYNIE SLUSZNEJ pani kandydat na prezydenta i roznoszą ulotki, baloniki i grawerują napisy na długopisikach? A człowiek musi sam odprowadzać wózek!

* – zawsze przy kasie mam wrażenie, że przegrałam w jakiejś dość istotnej grze pt. “ZAPELNIJ WOZEK” – wszyscy mają po brzegi i z czubkiem, a u nas ledwo dno zakryte, ale to i tak nic w porównaniu z marketami w Hiszpanii, gdzie każda, KAZDA gospodyni domowa ma w wózku STO LITROW MLEKA – po co im tyle mleka? Co oni robią z tym mlekiem? A na Teneryfie przed nami w Mercadonii stało małżenstwo z obowiązkowymi trzema zgrzewkami mleka po 24 litry każda ORAZ w dodatku mieli STO KILO MARCHWI. “Może mają króliki” – stwierdził N. Po co ludziom tyle mleka, Droga Redakcjo?

O PRZEKŁAMYWANIU RZECZYWISTOŚCI

 

Z człowiekiem to jest tak, że jest o czymś przekonany na kamień, na sto procent, dopóki tak zwane szeroko rozumiane ŻYCIE nie tego nie zweryfikuje. Nie inaczej ze mną: żyłam sobie niemało lat całkowicie pewna, że mam lejek. Wszak każdy ma lejek, w końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek.

Nagle WTEM (uwaga: będzie zwrot akcji) N. kupił pięciolitrowy baniak oliwy i choć najchętniej bym się w niej wykąpała, to jednak rozsądek zwyciężył, bo jestem spod Panny, więc umówiłam się z Zebrą, że rozporządzimy baniakiem po bratersku. Przyszedł szwagier z butelkami I OKAZAŁO SIĘ, że moja granitowa pewność co do lejka była złudą jedynie! Przewaliłam kuchenne wnętrzności i lejka ani słychu, ani dychu. Tyle lat żyłam w zaprzeczeniu rzeczywistości! Gdyby np. akurat wypadł spis ludności i przyszedł GUS z ankietą i pytał o wyposażenie gospodarstwa, to w rubryce “lejek” bym odhaczyła TAK, czyli tym samym zafałszowała statystyki narodowe, poziom dobrobytu gospodarstw domowych (mierzony lejkami) oraz wysłała fałszywy sygnał gospodarce, że w najbliższym czasie nie ma się z mojej strony spodziewać popytu na lejek i może ulokować wolne zasoby w innej gałęzi.

Tak się zdenerwowałam, że w amoku przelałam z baniaka do butelek BEZ lejka. Szwagier stał z boku i podziwiał, jaką mam pewną rękę do oliwy i w związku z powyższym powinnam natychmiast zostać prezesem ORLENU (mam nadzieję, że tego bloga czytają odpowiednie środowiska i wyciągną wnioski).

Teraz muszę ten numer powtórzyć z moimi butelkami. Albo kupić lejek i zerwać z wieloletnim zakłamaniem.

Oraz: uwielbiam, kiedy N. przynosi mi o 22.00 spodnie od garnituru wymagające zszycia kilku centymetrów na szwie z boku, bo on jutro od rana jedzie oddawać do użytku stadion i potrzebuje być elegancki. Kocham szyć czarne portki czarną nicią o dziesiątej w nocy.

PRYWATA – DO MCDALENKI: Moja Droga, postaram się zrobić takie zdjęcie w poniedziałek (bo poduszka została w biurze, w końcu jest przeznaczona do spania w pracy), ale nie wiem jak wyjdzie, bo jak raz obcięłam wczoraj włosy pierwszy raz w życiu na tak krótko:

Photo on 2014-10-17 at 18.33

 

O DOMOWYCH SPOSOBACH NA KRĄŻENIE

 

N. ostatnio (tj. od zawsze, ale ostatnio jakoś tak mu to wychodzi mimochodem i z dużym wdziękiem) stosuje naturalne metody przeciwdziałania mojemu niskiemu ciśnieniu. Wiadomo, że naturalne są najlepsze i człowiek nie przepłaca i nie bierze udziału w światowym spisku farmaceutycznym dwugłowych jaszczurów… czy jakoś tak. Na przykład przedwczoraj (o, jaka ładna fraza do dyktanda na r-z: “na przykład przedwczoraj”). O cholera, o czym to ja miałam, bo znowu się zgubiłam?…

Przedwczoraj dzwoni z delegacji, pytam się o której wraca, a on “A jeszcze spotkanie… No i na policję muszę iść”. Dobra. Jak musi to musi, nic nie poradzę. Godzina stawienia się na policji nadeszła i minęła, a za nią następna godzina i następna… i następna… Nie dzwoniłam, bo wiadomo, że to bez sensu, albowiem człowiekowi na policji zabierają telefon – ogląda się te seriale i się wie. Telefon i sznurowadła i pasek i sadzają w samych gaciach na krześle przyspawanym do podłogi i skuwają łańcuchami ręce i nogi… STOP! Ale to chyba tylko, jak się jest podejrzanym o morderstwo, a N. raczej chyba nie jest?… Z nas dwojga to już prędzej ja.

Po czterech godzinach wizualizowania mojego męża wleczonego w pomarańczowym drelichu ze skutymi kończynami przez środek zakładu karnego o obostrzonym rygorze, podczas gdy dwa tysiące więźniów stoi przy kratach i tłucze w nie metalowymi miskami – TELEFON. Że właśnie wyjeżdża z budowy. Aaaa!… z BUDOWY? A policja? No był na policji – wszedł, załatwił co ma załatwić i wyszedł, a później już normalnie siedział z chłopakami na budowie. Po informacji, że ja go ZABIJĘ, bo cztery godziny siedzę z ciśnieniem jak parowóz Latający Szkot i się kurwa o niego MARTWIĘ – bardzo się zdziwił, że mogłam pomyśleć, że coś mu zrobią na policji, bo przecież on jest uczciwym człowiekiem.

Serio?… Nie wpadłam na to, że jak człowiek jest uczciwy, to nic mu nie zrobią. Może za dużo czytam różnych historii w prasie.

Natomiast w tak zwanym międzyczasie problem nadmiaru winogron rozwiązał się sam. Już dawno temu zauważyłam, że w stosunku do problemów warto przyjąć taktykę Napoleona: poczekać. Większość rozwiązuje się sama albo znika (uwaga: nie dotyczy np. ciąży) (chociaż, jak by nie patrzeć, ciąża też się w pewnym momencie rozwiązuje sama). W tym konkretnym przypadku – przyleciały kosy i zabrały się za przetwórstwo winogron w kosi metabolizm. Bardzo się cieszę, bo wyszło ekologicznie i nie muszę stać nad garami.

Coś bryndza owcza na moim ulubionym forum. Dawno żadnej konkretnej, tłustej jateczki nie było. Ech… Jesień.

O PEFRUMACH I PIEGACH

 

Oddycham od rana na pół gwizdka, bo się wyperfumowałam nowymi perfumami i nie wiadomo, czy się przyjmą, czy dostanę gigamigreny ze srebrnymi wężami. Dałam się namówić na te perfumy N. i pani w drogerii, która zapewniała, że ten zapach jest „muy, muy elegante”, czym trafiła w dziesiątkę, bo ja dramatycznie chciałabym kiedyś chociaż przez chwilę być elegante!… Mimo, że zupełnie, ale to zupełnie mi to nie wychodzi. Na razie elegante to jest Szczypawka, bo była u fryzjera, a ja jeszcze się nie zebrałam. Ale muszę iść, bo psina się będzie wstydziła ze mną na dzielni pokazać, gdyż wyglądam jak chupacabra (ale chupacabra pachnąca Angelem Schlesserem).

Czy poniedziałek trzynastego jest gorszy od piątku trzynastego? O ile?

„Piegi na dupie, piegi na dupie, piegi na dupie jak w serce noża cios” (Wiesław Dymny).

 

 

PS. A w sumie to po co mi fryzjer.

ostrichpill

 

 

O JAJKACH

 

(Zaraz napisze notkę, tylko zabiję męża. Momencik).

Z powodu, że dziś Światowy Dzień Jajka, to przypomniał mi się program o Casa Lucio. Albowiem w Hiszpanii oglądam telewizję. Jak w Polsce nie mogę – zaraz po włączeniu rzucam słowami powszechnie uznawanymi oraz przedmiotami – to tam mi się podoba. Być może dlatego, że niewiele rozumiem i wydaje mi się ciekawsza, niż w rzeczywistości jest, jak te średniowieczne przydymione obrazy, które po odnowieniu okazały się jarmarcznymi landszaftami. Na pewno też, chociaż lubię tamtejszą bezpretensjonalność.

Był na przykład program o gwiazdorze rocka, niejakim Raphaelu. Trochę się zdziwiłam, dlaczego gwiazdor Raphael przyjmuje ekipę telewizyjną w hurtowni dywanów, ale okazało się, że to jego salon (po co jednemu człowiekowi tyle dywanów i to w jednym pokoju? Dude Lebowski miał jeden dywan, który nadawał wnętrzu charakter i wystarczyło; ja nie mam żadnego i żyję). Prezenter cały czas mówił do Raphaela per „legenda” i porównywał z Mickiem Jaggerem, a Raphael skromnie spuszczał oczka spod świeżo transplantowanej czupryny i wyprowadził ekipę z hurtowni dywanów nad basen. Prezenter zadawał pytania w stylu „Co pan czuje, kiedy na koncert przychodzą razem babcia, mama i wnuczka?”, a Raphael może i czuł, ale nie mógł tego po sobie pokazać, bo twarz miał jakby z ceraty. Ale do brzegu -miało być o jajkach!

NO WIĘC.

Pokazali reportaż o sympatycznym starszym panu o imieniu Lucio. Ten Lucio od ponad czterdziestu lat prowadzi w Madrycie knajpę „Casa Lucio” (przechodziliśmy obok niej, bo jest na Cava Baja). U Lucia aktualnie jada cały hiszpański bonmond z królem na czele; trudno tam się dostać, bo rezerwacja na stoliki schodzi jak ciepłe flaki po madrycku. Lucio wyciągał z wielkiej teczki zdjęcia z Cloneyem, Shwarzennegerem, jakąś bardzo słynna hiszpańską tancerką o imieniu Lola (nie znam, ale miała fantastyczną kieckę) i mówił, że wszyscy sobie z nim robią zdjęcia. Że codziennie ludzie robią sobie z nim sto zdjęć! Codziennie!

I ten pan Lucio twierdzi, że to on wynalazł jajka na frytkach. To jest sztandarowe danie „Casa Lucio” – cztery jajka na domowych frytkach kosztują 12 euro i zamawia je prawie każdy. Teraz wszyscy robią te jajka – mówi pan Lucio – i stały się bardzo popularne, ale to ja je wymyśliłem i tylko u mnie smakują tak, jak powinny. Pokazano wywiad z kucharzem, który od czterdziestu lat jedną ręką rozbija u Lucia po cztery jajka na patelnię z oliwą – potwierdził, że prawdziwe jajka na frytkach tylko u nich.

No cóż. Spróbować jajek u Lucio pewnie nie będzie łatwo (chyba, że nasi madryccy znajomi pomogą z rezerwacją), ale powiem od siebie, że odkąd spróbowałam sadzonego jajka na oliwie, to już ich nie robię inaczej. W ogóle, jajko jest fantastycznym daniem, które nigdy się nie nudzi i zawsze smakuje. Niech żyją jajka i niech żyje Lucio i je smaży przez następne czterdzieści lat!

A Kartaginę należy zburzyć, a N. uduszę własnoręcznie.

O KACU, KTÓRY NIE JEST DLA STARYCH LUDZI

 

No i tak. Główka wirusa Ebola wygląda pod mikroskopem jak Myszka Miki. A w Madrycie jest pierwszy przypadek zarażenia – pielęgniarka, która opiekowała się chorym, przywiezionym do szpitala. Jak mi ktoś logicznie wytłumaczy, po co celowo przywozi się chorych na Ebolę do jednego z najgęściej zaludnionych miast w samym środku Europy… bo mi się to nie mieści w głowie. Tym bardziej, że szpital w Madrycie był zupełnie nieprzygotowany do opieki nad pacjentem, który wymaga ścisłej izolacji – nie mieli nawet odpowiednich kombinezonów. A jeśli chodzi o ogólny stan służby zdrowia w Hiszpanii, to przytoczę taką – ha, ha -ANEGDOTKĘ – żona jednego z “naszych” Hiszpanów wylądowała u nas na ostrym dyżurze i musiała mieć operację. Byliśmy na bieżąco pod telefonem, gdyby było coś trzeba. No więc, on był POD WRAŻENIEM, jaki znakomity szpital, jak świetnie jest wszystko zorganizowane i jak bardzo chciałby, żeby hiszpańskie szpitale były na takim poziomie. Nie, nie mieli dodatkowego ubezpieczenia, a wręcz nieaktualną kartę EKUZ.

Żeby było ciutkę optymistyczniej – bardzo podobała mi się “Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka”. Jak to u Sue Townsend, zaczyna się zupełnie zwyczajnie i realistycznie – Eva – zwykła żona z przedmieść, która posłała dzieci na studia, jej mąż ma romans, a ona poczuła, że powinna coś zmienić w swoim życiu. I kładzie się do łóżka, żeby sobie przemyśleć. Od tego momentu akcja zatacza coraz szersze kręgi absurdu i abstrakcji (chociaż właściwie to nie, bo ludzie tacy są). Wielka szkoda, że to ostatnia powieść Sue i więcej nie będzie, bo bardzo lubię jej sposób opisywania rzeczywistości.

Mam też zupełnie nowiutki (chociaż stary) serial na pocieszenie – Hanka mi kiedyś kazała oglądać, a ja wtedy zapomniałam albo miałam nadmiar, ale teraz jak znalazł – “Saving Grace”. Malutka i śliczniutka (Hanka mówi, że żylasta – no dobra, jest trochę żylasta) i całkowicie szalona Holly Hunter gra panią detektyw Grace Hanadarko. Oprócz tego, że jest panią detektyw, to jeszcze okrutnie chleje oraz bzyka się z nieprawdopodobną ilością facetów. Niemniej jednak, Bóg ma wobec niej swoje plany i zsyła jej anioła, który ma za zadanie ją nawrócić. Anioł ma na imię Earl i nie ma łatwej roboty, bo oprócz Grace opiekuje się jeszcze np. zbrodniarzem czekającym na wykonanie kary śmierci. Akcja dzieje się w Oklahomie, więc chleją i bzykają się raczej wszyscy, poza tym noszą kapelusze nawet wewnątrz budynków, robią sobie bardzo wkurzające kawały oraz jeżdżą konno na golasa. Oraz nadal żyją w cieniu zamachu z 1995 roku. Grace jest, jaka jest, bo MA PRZESZŁOŚĆ. Najbardziej lubię Rhettę, panią technik kryminalny, bo jest bardzo piękna i chyba jako jedyna w miarę normalna (chociaż w jednym odcinku przebrana za kaczkę tańczyła na barze – cóż, Oklahoma). Holly Hunter cały czas nosi przepiękne buty i ma ogromnego psa, z którym W OGÓLE NIE WYCHODZI, jak to jest możliwe, ja się pytam!

Niemniej, bardzo przyjemnie się ogląda, z jednym malutkim wyjątkiem – kiedy Grace ma kaca, to mnie wszystko boli. A kaca miewa często. Podziwiam ją, bo nie jest już taka znowu MŁODZIUTKA – ja bym nie dała rady. Co innego, jak człowiek jet młody, wtedy tak. Wtedy się przeżyje wszystko (nawet śliwowicę po winie i delegację do Katowic o piątej rano następnego dnia), ale teraz?… Za nic na świecie już bym tak nie mogła.

 

PS. Zapomniałam o muzyce. Muzyka jest dobra w “Saving Grace”.