O NADZIEI NA LEPSZE JUTRO, WŁAŚCIWIE DZIŚ

Wczoraj po raz pierwszy w tym roku wyszłam z domu.

WYSZŁAM, a nie WYCZOŁGAŁAM się ruchem robaczkowym, jak zdychający tasiemiec z organizmu żywiciela (wiadomo, którym otworem). Wyszłam jak człowiek dwunożny, chociaż jeszcze trochę zgarbiony, i nawet okulary słoneczne przydały się w ciągu dnia dłużej niż przez cztery sekundy. Więc może ma mi się na życie jednak.

A jak jeszcze dotarło do mnie, że nie muszę w tym roku myć okien, faszerować jajek ani martwić się, czy mrówki opierniczą zakupiony mazurek (chociaż i tak nikt później tego mazurka nie je), gdyż pierwszy raz w życiu święta spędzę w hiszpańskich knajpach (z których N. będzie mnie wynosił kompletnie pijaną, przerzuconą przez ramię – już ma zapowiedziane), to tym bardziej doszłam do wniosku, że jest po co żyć. Oczywiście świąteczny termin wypadł nam kompletnie przez pomyłkę, świadomie nigdy bym się nie zdecydowała, bo jakoś mam wpojone, że święta to w domu i w ogóle, ale widocznie los zdecydował za nas. Zamiast wielkanocnej babki z lukrem będą smażone kalmary z wineczkiem.

Przeczytałam „W rzeczy samej” – kupiliśmy dawno temu, ale N. zakitrał na swoim stoliku nocnym pod pretekstem, że będzie czytał, oczywiście ledwo zaczął, więc w końcu mu zabrałam. Przyjemna lektura, nawet jeśli momentami nie jakaś bardzo odkrywcza – nasze pokolenie jednak jeszcze uczyło się czegoś w szkole i informacja, że Rzymianie znali beton jakoś nie przewróciła mojego świata do góry nogami – to jednak bardzo porządkująca i można wyłuskać mnóstwo fajnych ciekawostek. Na przykład – aby powstała czekolada, ziarno kakaowca musi zgnić. O pardą, sfermentować.

I znowu nie mam co czytać, Zuzanka namawia na Kate Morton, ale ja kiedyś coś jej zaczęłam i chyba mnie nie porwało. A może po prostu zaczęłyśmy ze złej nogi i powinnam dać drugą szansę?… No nie wiem, może się skuszę (tylko przeraża mnie określenie „baśniowy” w recenzjach). Bo potrzebuję kawałka dobrego kryminału, najlepiej angielskiego – wiadomo. Bo znowu zacznę czytać Agatę Christie (dzięki mojej sklerozie nawet za n-tym razem są zaskakujące, a już warstwa obyczajowa to paluszki lizać).

A nagłówek z dzisiejszego Onetu: „Znów opady i niższe temperatury” – czyli co, mam się z powrotem wczołgać pod kanapę?…

O INDIAŃSKIM ZODIAKU I PORADACH DLA KOBIET

 

Zgodnie z indiańskim zodiakiem jestem niedźwiedziem, okazało się kilka dni temu. I to by wiele wyjaśniało! NIedźwiedzie zimą nie są specjalnie ruchliwe albo życzliwie nastawione do świata. Natomiast N. wyszło, że jest łososiem i to też się zgadza – on się cały czas rusza (moim zdaniem bez sensu, no ale SKORO LUBI). Non stop gdzieś go nosi. To teraz muszę jeszcze popracować nad tym, żeby się mnie BAŁ. I może to jest ten zaginiony sens życia? Sprawić, żeby mąż – łosoś bał się żony – niedźwiedzia. No nie wiem. Lepsze to, niż nic?…

W piątek łosoś jechał gdzieś w Polskę, a niedźwiedź nigdzie nie jechał, za to obydwoje wstali o czwartej rano. Jak człowiek wstaje o czwartej rano (i musi natychmiast podać śniadanie psu, który o tej godzinie umiera z głodu i słania się na nogach), to wiele różnych przemyśleń go nawiedza. I przypomniał mi się taki artykuł z bardzo starego numeru jakiejś gazety dla kobiet – końcówka `80 albo początek `90. To nie wiem, Twój Styl już wychodził? Pamiętam, że to jeszcze nie był kredowy papier, tylko taki niby grubszy, ale szarawy, zdjęcia miały dziwnie kolory (jak człowiek jest stary, to coraz częściej mu się przypomina dawna przeszłość). No i tam był taki artykuł żeby kobiety o siebie dbały i jedną poradę pamietam do dziś: „Umaluj się, nawet jeśli nie wychodzisz z domu”. I zdjęcie pani z ustami pomalowanymi amarantową szminką i niebieskimi powiekami pod same brwi.

No i dostałam ataku głupawki, bo sobie zwizualizowałam, jak N. wraca wieczorem, ledwo widzi na oczy po przejechaniu tysiąca kilometrów, a drzwi mu otwieram JA – umalowana, chociaż nie wychodziłam z domu. Z amarantowymi ustami i niebieskimi powiekami pod same brwi. Ciekawe, co by zrobił – a) krzyknął i uciekł, b) w ogóle nie zwrócił uwagi, bo on chyba już nie ma złudzeń co do mnie. Tu oczywiście przypomniała mi się jeszcze Katy Bates w „Smażonych zielonych pomidorach”, jak otwierała mężowi drzwi owinięta w folię i zaczęłam dywagować nad dodaniem do makijażu kreacji z folii spożywczej.

Ech, N. ma naprawdę DUŻO SZCZĘŚCIA, że jestem mega leniwa i nie chce mi się odwalać takich practical jokes. Wniosek z tego taki, że kto nadmiernie rano wstaje, temu się lęgną kiełbie.

Oraz chyba mam strasznego PMS-a, bo zaczęłam oglądać „The Crown” i pierwsze dwa odcinki całe przepłakałam.

O PRZEDŁUŻAJĄCYM SIĘ BEZSENSIE

 

Od jakiegoś tygodnia pies śpi mi na głowie. A jak niesie mądrość ludowa, zwierzęta przytulają się do chorych miejsc. Czyli NIE JEST DOBRZE (to znaczy, nie jest dobrze już od dawna, ale chyba mamy jakieś nasilenie). Łeb mnie boli jak zwykle codziennie – ale to norma, wystraszyłabym się, gdyby przestał boleć w taką pogodę.

Znakomity humor jeszcze mi podkręcają codzienne wiadomości. Przysięgam, że jak już te kosmiczne Alieny wylądują na Ziemi, żeby zniszczyć ludzkość, to pierwsza się zgłoszę do pomocy na ochotnika, bo już nie mogę na to wszystko patrzeć.

Codziennie oglądam prognozy pogody i cóż, najpierw klnę, a później dochodzę do smutnego wniosku, że nawet się zabić nie mam jak, bo nie dość że piekarnik mam elektryczny, to jeszcze wysuwany (chociaż Hanka mówi, że dzisiejszy gaz już nie jest trujący, więc i tak na nic). Na dodatek zlew mam z jasnego kompozytu, więc ewentualne plamy z krwi po myciu narzędzi które posłużyły poćwiartowaniu kogoś niemiłego może być widać całymi dniami.  Człowiek to jest taki NIEPERSPEKTYWICZNY w momencie wybierania sprzętów kuchennych.

W dodatku lodówka zaczęła do mnie mówić ludzkim głosem nader głośno i często, bo że sobie pomrukuje, to byłam przyzwyczajona, ale teraz wygłasza długie przemówienia w różnych tonacjach. Jak się zepsuje i trzeba będzie tego grzmota wymieniać, to ja nie wiem. Nie dość, że pralka mi spaceruje po łazience, to jeszcze lodówka wyje.

No i co będzie z tym sensem życia?…

O MIETELNIKU, KOMEDII I PENISIE NAPOLEONA

W związku z rozpoczęciem wiosny dokonałam zakupu nasion onętka i takiego śmiesznego zielonego czegoś, co mi się kojarzy z miotłą do odkurzania i tak też się nazywa – mietelnik (i od razu wyświetlił mi się link – „sprawdź, co lubi mietelnik” – niech zgadnę, drinki, hazard, hasz, dziwki, drogie zegarki i szybkie samochody). Teraz jeszcze tylko ziemia musi rozmarznąć, ha, ha, ha. No i nie zapominajmy, że teraz sianie i sadzenie czegokolwiek zielonego jest antyrządową działalnością wywrotową.

Fajną komedię obejrzałam, i to z N., który słysząc hiszpański język dał się posadzić na kanapie („Julietę” też obejrzał) – „Hiszpański temperament”. Panna z Kraju Basków zostaje wystawiona przez narzeczonego przed samym ślubem, w dodatku z długami, a tu zjawia się tatuś i chce dać jej kasę na wesele, zatem postanawia skombinować narzeczonego – figuranta. Jedyny chwilowo dostępny pochodzi z Sevilli, nie mówi w Euskera i używa żelu do włosów. Oczywiście, przez cały czas jadą na stereotypach – Andaluzyjczycy to fircyki w kolorowych portkach, a Baskowie dużo jedzą, są silni, w każdej dostępnej butelce robią koktajl Mołotowa i nie znoszą hiszpańskiej monarchii – ale widoki są przepiękne (Getaria – nadmorski cukiereczek), a baskijska trawa bardziej zielona nawet od irlandzkiej daje wspaniałe tło. Humor prosty, chociaż N. się śmiał częściej, ponieważ  a) lubi beznadziejne dowcipy, oraz b) jednak niektóre żarty są skrojone pod Hiszpanów, na przykład scena w które podejrzliwy tatuś przesłuchuje narzeczonego i każe mu wymienić jego osiem nazwisk rodzinnych, czy aby wszystkie są baskijskie (tytuł filmy w oryginale to właśnie „Ocho apellidos vascos”, czyli osiem baskijskich nazwisk). Ten zaczyna wymieniać, N. ryczy ze śmiechu a ja nie wiem, o co chodzi – zrozumiałam tylko Arguinano, bardzo sławnego kucharza; okazało się, że wymieniał nazwiska piłkarzy, zięcia króla i tym podobne, a na końcu jedynego trenera Athletic Bilbao, który Baskiem nie był (Clemente). No ale to N. mi musiał wytłumaczyć. Ale raczej humor jest ogólnodostępny, łącznie ze słynnym duetem z Sevilli, Los del Rio (tych od „Macareny”) (tak, ONI NADAL ŚPIEWAJĄ). Główna aktorka jest bardzo, ale to bardzo zgrabna, dwa razy pokazana w majtkach i obie pary majtek ma prześliczne. Poza tym biega po mieście w podkasanej sukni ślubnej – a każda komedia, gdzie dziewczyna biega w sukni ślubnej, jest dobra.

W ramach poszerzania horyzontów trafiłam wczoraj na stronę z tak zwaną wiedzą bezużyteczną. Wiedzieliście, że amerykański urolog kupił penis Napoleona Bonaparte za 40 tysięcy dolarów? Ciekawe, co z nim później zrobił – wystawił w poczekalni jako reklamę swojego gabinetu, czy raczej pokazywał znajomym na przyjęciach (między zupą a głównym daniem). Obstawiam, że jego żona była zachwycona.

 

O TYM, JAK SIĘ ZAWIODŁAM NA NAUKOWCACH

 

No to mamy za sobą odwiedziny pierwszego wiosennego pająka w sypialni, wczoraj N. go zgarniał z sufitu („Możesz się tak nie drzeć? On wszystko słyszy i cały podskakuje!” – no ludzie, żeby już człowiek we własnej sypialni nie mógł się wydrzeć! Do czego to doszło!). A w ogóle to ja bym tego pająka nie zauważyła, bo bez szkieł słabo widzę i musiałby mieć jakiś metr średnicy, gdyby Szczypawka mi go nie wystawiła. Jamniki jednak mają bardzo silny instynkt myśliwski, nawet jeśli zwierzyna znajduje się na suficie i jest wielkości pinezki.

Dotarło do mnie, jak bardzo zdziczałam przez tę zimę. Od kilku miesięcy odzywam się głównie do a) męża, b) psa oraz c) siebie. Przy czym mąż, wiadomo, raczej nie słucha i bardzo rzadko odpowiada. Pies odpowiada, ale jakimś sposobem wszystkie dyskusje zmierzają do tematyki jedzenia. Ja to wiadomo – nie lubię dużo gadać po próżnicy. Efekt jest taki, że większość narracji odbywa się w mojej głowie i kiedy nagle znajdę się w sytuacji towarzyskiej, z innym człowiekiem z krwi i kości, to nie chce mi się uruchamiać aparatu gębowego.

No i tak. Niedługo zgniję i zapleśnieję. Śnił mi się nasz przyjaciel z Galicji, jak na słonecznym tarasie polewał nam białe wino. Chciało mi się później płakać przez pół dnia (wcale nie dlatego, że nie lubię białego wina, zresztą w ściśle określonych okolicznościach czasem lubię).

A dziś przed szóstą rano włączamy radio, a tam jakaś panienka uroczyście informuje, że powiększyła sobie dzięki środkom z Unii Europejskiej. Ja wiem, że od wielu lat środki z Unii Europejskiej są wykorzystywane kompletnie bez sensu, ale żeby do tego stopnia? Chociaż, czy w dzisiejszych czasach jeszcze COKOLWIEK powinno człowieka dziwić?

Właśnie przeczytałam, że naukowcy studiują tylko te gatunki zwierząt, które są ładne, a brzydkich nie chcą. To straszne; zupełnie jak na dyskotece w liceum. Ale po naukowcach spodziewałabym się bardziej otwartego umysłu! Widocznie nie są prawdziwymi naukowcami, tylko jakimiś dupkami z awansu politycznego, jak wszyscy teraz.

O SMUTKACH TRZYNASTEGO

 

Nooo, trzynasty w tym miesiącu postanowił udowodnić, że stereotypy nie biorą się z niczego i zaczął już w nocy z niedzieli na poniedziałek Szczypawki niedyspozycją żołądkową, znowu jakieś przepyszne, śmierdzące, ociekające ścierwo musiała znaleźć w krzakach. A więc poranek powitał nas wściekłych, niewyspanych i z sińcami pod oczami do samych kolan – to ja. Faceci nie dość, że nie mają cellulitu, to jeszcze nie robią im się sińce pod oczami (chyba, że się pobiją gdzieś na mieście – wtedy im się robią sińce, ale nie od niewyspania, cholera jasna).

Następnie musiałam zapłacić ZUS-y i podatki i zrobiło mi się bardzo przykro, jak co miesiąc. Zawsze przeliczam bezpowrotnie utracone pieniądze na rozmaite artykuły pierwszej potrzeby – np. butelki wina, paczki z książkami, miękkie sweterki albo wyjścia z koleżankami w tak zwane miasto – i smutek ogarnia mnie bezbrzeżny przynajmniej na kilka godzin. Sińce pod oczami jeszcze mi się pogłębiły.

Jako wisienka na torcie – przyśniła mi się teściowa.

(Jaka jest różnica między dramatem a tragedią? Dramat jest wtedy, jak teściowa wpadnie do studni, a tragedia – kiedy ją stamtąd wyciągną).

Nie wiem, czemu tak nagle, bez zapowiedzi i racjonalnego powodu wdarła się w moje sny, bo nic się nie wydarzyło specjalnego, a zobaczymy się prawdopodobnie dopiero pod koniec maja na weselu (kolejny powód do małych wybuchów paniczki – bo młodzi co prawda bardzo mili i w ogóle, ale wesele dla socjopaty… wiadomo). No ale trzynasty rządzi się swoimi prawami.

A jeszcze wdałam się w dywagacje na temat piłki nożnej, a nie powinnam była. Okazało się, że Deportivo La Coruna wygrało z Barcą, ale nasz znajomy z Galicji, chociaż jest z LA Coruna, wcale się z tego nie cieszy. Bo Deportivo trzyma sztamę z Realem Madryt, a Królewskich się w tej części Galicji NIE POWAŻA, a z lokalnych klubów kibicować należy Celta Vigo. A nie mówiłam, że sport jest bez sensu, a piłka nożna to już w ogóle? Masakra; ciekawe, czy we wszystkich ligach sportowych są machloje, na przykład w takim curlingu. Słyszał ktoś o jakimś skandalu w curlingu? (Podpiłowane szczotki albo wyszczerbione te czajniki do szurania po lodzie).

A nie, jest jedna dobra wiadomość: „Julieta” wyszła na DVD i „Nowy początek” za dwa dni.

Czy w zeszłym roku o tej porze też było tak zimno i obrzydliwie? Bo mam nieśmiałe wrażenie, że nosiłam już nieco lżejszą odzież. Ale z moją sklerozą mogę się mylić.

O MOJEJ SYMPATII DO WĘDKARZY

 

Przeczytałam wczoraj, że we wsi pod Gostyninem zatrzymali jednego faceta, który chodził po wsi z zakrwawioną siekierą. Nieskromnie powiem, że za kilka dni mogę podzielić jego los – za każdym razem, jak wychodzę z domu, słyszę jak gdzieś w okolicy wyje PIŁA SPALINOWA. Po prostu któregoś dnia nie wytrzymam, wezmę największą siekierę z garażu i pójdę się zemścić za wszystkie zamordowane drzewa.

W dodatku N. podsyca moją wewnętrzną miłość do świata, bo zaczął się rozkładać ze sprzętem wędkarskim – przewija żyłki, układa woblery, a nawet zaczął wywijać wędką w okolicy mojego ulubionego żyrandola. Kilka razy dziennie odpalam przemówienie o tym, jak wędkarze będą się smażyć w piekle w kotle odrobinę tylko chłodniejszym, niż ten przeznaczony dla myśliwych, bo to tacy sami zwyrodniali mordercy padalcy ciemiężcy, a w dodatku pijacy. Na co N., że dlaczego ja się go czepiam, przecież on płaci składki na koło wędkarskie, po czym niczego nie łapie, bo nic mu nie bierze, więc w sumie płaci tylko za zarybianie, czyli przyczynia się do przyrostu naturalnego. Ryb przyrostu. I czy chcę, żeby kupił humanitarną pałkę do ogłuszania ryb. Niech kupi, przyda mi się – niekoniecznie do ryb. Od razu mi się przypomniało, jak kiedyś kupił w wędkarskim kilka pudełek ŻYWYCH ROBAKÓW na przynętę, po czym zostawił mnie z nimi i wyjechał na delegację na kilka dni. Nie glizdy, glizd się nie brzydzę i bym wypuściła, tylko larwy much, kurwa jego mać. NIGDY. WIĘCEJ.

A i jeszcze jest nowość wśród tych plastikowych przynęt – do tej pory moimi ulubieńcami były „duży teodor” albo „odwrotny francuz”, ale uwaga, jest coś lepszego: GŁÓWKA DO MARTWEJ RYBKI. Sztuczna główka (w wielu jasnych, optymistycznych kolorach do wyboru!), do której doczepia się mięso martwej ryby, żeby imitowało rybkę. CZY TO NIE CUDOWNE? Jak w filmie o tym mordercy seryjnym, co zszywał sobie ludzi z kawałków.

W prognozie pogody zapowiadają śnieg z deszczem na nadchodzący tydzień. Wypatrujcie baby z zakrwawioną siekierą.

O TYM, ŻE MARUDZĘ, ALE JEST OPTYMISTYCZNY AKCENT

 

W weekend przewiesiłam bliżej zasięgu wiosenne okrycia, po czym przez cały tydzień zerkałam na nie ponuro, wbijając się w nadal zimową kurtkę na misiu. I wnioskując z prognozy pogody, jeszcze sobie popatrzę przez tydzień, albo i dłużej. Zakup okularów przeciwsłonecznych był z mojej strony aktem niebywałego optymizmu, ale dostałam bon zniżkowy przy szkłach kontaktowych i co, miałam pozwolić, żeby zgnił?…

W środę, w Dzień Kobiet oznajmiłam N., że dziś strajkuję, na co on: „Aha, to znaczy, że CO KONKRETNIE będziesz robiła inaczej, niż zwykle?”. Naprawdę, było to SŁABE z jego strony, akurat w TEN DZIEŃ nie musiał mi przypominać / sugerować, że jestem patentowanym leniem i Naczelnym Kartoflem Kanapowym Kraju, bo na przykład mogłoby mi się zrobić przykro (szybko się pocieszyłam kanapką z jajkiem, ale i tak!).

Na odtrutkę po wspaniałej książce od Hanki (miałam ochotę co drugą stronę wbijać sobie paznokcie w gałki oczne – dobrze, że mam krótkie – i jęczeć CO JA CZYTAM!) mam teraz „Braci Burgess”. Dla odmiany – przepięknie napisana książka, z wyrazistymi bohaterami, współczesnymi problemami i rodzinnym sekretem z przeszłości. Lubię Elizabeth Strout, czytanie jej książek to jak leżenie w hamaku albo na pomoście nad jeziorem w letni wieczór. I ani słowa o wydzielinach, uff.

W międzyczasie nabyłam wiedzę o wypożyczaniu łóżek ortopedycznych, zakupie materacy przeciwodleżynowych i dostosowaniu łazienki do potrzeb osób niepełnosprawnych. Firmy są fantastyczne i bardzo pomocne, a na rynku jest mnóstwo sprzętu, o jakim człowiekowi się nawet nie śniło, i to nawet w rozsądnych cenach, ale powiem uczciwie – dobrze mi się żyło bez tej wiedzy i świadomości, że złamane biodro w wieku ponad 90 lat to nie jest hop siup. Ech, powiadam państwu…

Ale wczoraj był dobry dzień. Nawet z deszczem.

O BARDZO DZIWNEJ KSIĄŻCE

 

Dobre wiadomości: przyszła pierwsza mrówka, na razie pojedyncza i bardzo mała, ale przyszła do przedpokoju się przywitać. Zresztą w kościach czuję jakieś przełamanie pogodowe, a nawet zrobiłam na śniadanie wiosenny twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem, tydzień temu nie do pomyślenia. Raczej kilogram masła, niż rzodkiewka. W dodatku weekend był naprawdę denerwująco ładny, N. mnie próbował musztrować „Twoja siostra sadzi kwiatki, a ty co?”. No już bez przesady, że pójdę sadzić kwiatki, ale przynajmniej zaczynają mi się POWOLI rozwiewać czarne szmaty nad głową. To już coś.

Natomiast dostałam od Hanki książkę. Z komentarzem „Ja nie wiem, co to jest, weź przeczytaj i mi powiedz, czy to z bohaterką jest coś nie halo, czy ze mną”. Wzięłam i czytam, i OMATKOBOSKA. Książka się nazywa „Dziewczyna do wszystkiego” i napisana jest z punktu widzenia bohaterki, w pierwszej osobie – młoda dziewczyna ma męża, dziecko, dom, a teraz jeszcze pomoc domową, którą zamierza uwieść. Dziewczynę uwieść. Więc już jest nieźle, prawda? Ale naprawdę nie chodzi tu o akcję, ponieważ treść to jest swobodny i niczym nie skrępowany strumień myśli bohaterki, spisywany na bieżąco. Bohaterka robi wrażenie osoby, która kompletnie nie panuje nad swoim życiem, prawie nie wychodzi z domu, ale przez cały czas ma jakieś problemy, chociaż głównie pije i śpi. Ja też sporo śpię, ale bez przesady. W dodatku ma małe dziecko, którym kompletnie się nie interesuje, nawet jak jest z nią sama w domu. Nie mam zielonego pojęcia, co o tej książce myślec (ale nie pizgnęłam nią w ścianę, więc jest coś wciągającego w tym bezsensownym słowotoku bez motywu przewodniego). A może to nie jest beletrystyka, tylko książka z kluczem do szyfru, chodziło tylko o to, żeby na konkretnych stronach były konkretne wyrazy w określonym miejscu, a resztę wypełniono byle czym. Nie wiem. Jestem zdumiona. Czytam z podniesionymi brwiami, jakie mają celebrytki po botoksie.

A jeśli chodzi o seriale – tak się ucieszyłam ze spin offu „Dobrej żony” – „The good fight”, z Diane w roli głównej, a tu ci masz – trzeci odcinek mocno, mocno taki sobie. By nie rzec, że cienki jak dupa węża. Diane, zrób tam z nimi porządek!…

O DOPPELGANGERZE RYBIKA I JEDNAK NADZIEI

 

Mam tego rybika cukrowego w łazience. Hanka mówi, że one nie mają mózgu, bo jeśli jedzą cukier, to PO CHOLERĘ siedzą w łazience? Ale ja go lubię, jest miły, nienarzucający się ale towarzyski, zwykle wychodzi mi na spotkanie, zamiast uciekać, to bardzo sympatyczne. Nie hałasuje, nie trzeba po nim sprzątać, no same zalety. No i któregoś popołudnia wchodzę, a tam DWA RYBIKI. No dobrze, mi to bez różnicy, a on (ona) ma towarzystwo i z kim pogadać. Ale tak na nie zezuję, a one DZIWNIE CHODZĄ – jakby w zaprzęgu. Jeden skręca i drugi też, idealnie równiutko w tej samej chwili. Jak ruski balet. Czy rybiki ćwiczą ruski balet? Zamrugałam oczami i okazało się, że rybik jest nadal JEDEN, a ja zaczynam widzieć podwójnie.

CUDOWNIE. Zaczynam WIDZIEĆ PODWÓJNIE i to kurwa zupełnie NA TRZEŹWO.

Nie, tak dalej być nie może, to przedwiośnie mnie wykończy.

(Chociaż w sumie to się ucieszyłam, że rybik nadal jest jeden, a nie dwa. Dwóch mogłabym w moim stanie ducha NIE OGARNĄĆ).

Natomiast nie wiem dlaczego zakwitły mi w łazience dwa ministorczyki. Byłam już przyzwyczajona do myśli, że zdechną, bo mi wszystkie kwiatki zdychają prędzej czy później, a one się zawzięły i kwitną. Twarde bestie. Więc może jest jakaś nadzieja nawet, jak się człowiekowi wydaje, że żadnej nie ma.

I burza była, z grzmotami, piorunami i całym zestawem obowiązkowym. A jak burza, to już wiosna, nie?