O POTRZEBIE SPONSORA

 

Przed Szczypawki wizytą u doktora nerwy mną targały (narkoza i trzeba podpisywać papier o komplikacjach – można sobie wyobrazić, co to za pożywka dla mojej wyuzdanej wyobraźni), więc zabrałam się za kompulsywne porządki w szafie. No chyba nikt normalny nie bierze się za porządki w szafie TAK PO PROSTU, jak mu żaden stresor nad łbem nie wisi. Wniosek mam jeden: potrzebuję sponsora. Nie takiego z kasą, żeby mnie zabrał na zakupy, wprost przeciwnie. Takiego jak w amerykańskich filmach, do którego dzwonią alkoholicy “Dżon? Właśnie nalałem sobie kielona po dziesięciu latach abstynencji, potrzebuję wsparcia!” i Dżon wspiera. No więc ja potrzebuję sponsora, żeby mi nie pozwolił kupić ANI JEDNEJ SUKIENKI, dopóki nie założę tych z nieobciętymi metkami. Czyli w skrócie – pół szafy, bo kiecki owszem kupuję, a chodzę w dżinsach i podkoszulkach.

Jestem wielką entuzjastką sukienek, niestety nieco platoniczną.Oczywiście kupuję prawie wyłącznie przecenione. Czyli jednocześnie oszczędzam i wspieram gospodarkę, na dobrą sprawę prezesi World Banku i MFW powinni do mnie uczęszczać na korepetycje.

Nevertheless (jedno z moich ulubionych angielskich słówek, zaraz za moreover) (however też lubię, ale Quentin Tarantino je zawłaszczył), taki Dżon bardzo by mi się przydał w chwilach słabości – “Dżon, zrób coś, wiszę na Zalando, zaraz zamknę koszyk i pójdę do kasy!”. Na co Dżon przyjeżdża z piskiem opon i obcina mi łapy w nadgarstkach mieczem samurajskim.

No dobra. Za dużo Quentina.

Sąsiad zaczął doroczne obsypywanie nas pomidorami. Na pierwszą partię mam pomysł, a później to nie wiem. A jeszcze mamy swoje, te malutkie koktajlowe, bardzo słodkie. Może zagramy z N. w tomatinę? (I wtedy już nie będzie odwrotu, trzeba będzie zrobić malowanie i remont łazienki).

O OBYWATELSTWIE UE I NAZWACH KWIATÓW

 

Od wtorku mamy w domu sześć kilo prawomocnego obywatela Unii Europejskiej z ogonem. Zarówno sześć kilo jest z ogonem, jak i obywatel.

IMG_0257

 

Szczypawka przyjęła to, jak zresztą wszystko co ją w życiu spotyka, z niewymuszonym wdziękiem, natomiast do końca dnia słaniała się po narkozie (bo przy okazji miała czyszczone zęby) i nie mogła nic jeść. Wobec czego my tez nie mogliśmy nic jeść, no bo jak, głodnemu psu przed oczami?… Solidarnie kiszki nam grały marsza na trzy głosy.

Następnego dnia rano:

IMG_0254

– Ale dziś już będzie śniadanie?…

Of kors, że było. Nawet z masełkiem. Musimy schudnąć, ale to od jutra.

W międzyczasie kupiliśmy kwiatki do donic ogrodowych. Nie dość że ładne, to w dodatku N. twierdzi, że one chyba specjalnie na mnie tam czekały, bo z nazwy to zupełnie w moim stylu są. A mianowicie NIECIERPKI. No cóż – nie ukrywam, że w jakiś sposób ta nazwa oddaje mój pogląd na otaczającą rzeczywistość. Ale jeśli chodzi o kwiaty ogrodowe, to mam takiego jednego kandydata nie do pobicia – nie dość, że wyglądają ślicznie, to jeszcze nazywają się KOSMOS ONĘTEK. No czy nie absolutny odlot? Niecierpek tez fajny, ale kosmos onętek wygrywa na całej linii. W tym roku oczywiście znowu zapomniałam kupić nasiona, ale w przyszłym już muszę go wysiać.

A poza tym to mam od rana zawał, bo zginął mi komponent do podpisu elektronicznego, ale już się znalazł. Bardzo skomplikowana historia. Zdecydowanie wolę kryminały z trupem (niejednym).

O NIEBYCIU BOHEMĄ I PRZEWAGACH POEZJI

 

Uprzejmie donoszę, bo podobno donos znowu w modzie, że nie nadaję się na bohemę całkowicie. W piątek N. z okazji urodzin zarządził szampana; wypiłam jedną małą lampkę i do końca dnia bolała mnie głowa. Że już nie wspomnę, że wcale nie przepadam smakowo za winem z bąbelkami. Co innego czerwone albo różowe – tych mogę wypić wiadro i nic mnie nie boli, a nawet przestaje boleć wszystko, co ewentualnie bolało wcześniej! Zwłaszcza, kiedy zagryzam czymś pysznym (np. opiekaną świńską skórą o 23.30, jak na ostatnim wyjeździe do Hiszpanii). Najwyżej nazajutrz mam leciutką “migrenę”, ale to oczywiście tylko wtedy, jak któreś wino korkiem przeszło albo kieliszek był brudny. A tak, to samo zdrowie.

Podsumowując – żadna ze mnie Zelda Fitzgerald, która podobno tygodniami żywiła się wyłącznie szampanem i sałatką ze szpinaku o północy. Szampan odpada, a sałatkę ze szpinaku mogę owszem zjeść, ale z grzankami i boczkiem, w końcu bez przesady, nie będę kozom Kanionka robić konkurencji.

Jeszcze chciałam nadmienić, że jest taki trend, że znajomi ofiarują N. na te urodziny alkohole, głównie wódkę. Ja bym na przykład wolała, żeby on dostawał poezję – po pierwsze wydaje mi się, że poezja na dłużej starczy. Po drugie – jednak jest praktyczniejsza, gdyby na przykład chciało się muchę zabić. Znaczy butelką wódki też można, jak się kto uprze, ale na oknie to już ryzykowne. Na ścianie zresztą też. I pod nogę kulawego stolika łatwiej podłożyć poezję, niż flaszkę. I kieliszków po poezji nie trzeba myć… No proszę – im dłużej człowiek się zastanawia, tym więcej wychodzi przewag poezji nad wódką, niesamowite!

A “Stranger Things” – paluszki lizać. I Winonę po rączkach całować. Jak nie zrobią co najmniej dwunastu sezonów tej cudowności, to są trąby.

O PSICH KŁAMSTWACH

 

Wczoraj poszliśmy do weterynarza, zapisać Szczypawkę na usuwanie kamienia z ząbków i po tabletkę na robaki. A raczej nie na, tylko przeciwko. Po zwyczajowym ile piesek waży, a ile powinien (nawet jak zwiążę N. ręce za plecami plastikową opaską zaciskową, to on i tak będzie podnosił zębami jedzenie z talerza i rzucał Szczypawce, bo ona się patrzy!) wpisaliśmy się panu doktorowi w karnecik i wychodzimy, A TAM! W poczekalni na kanapie siedzi dwudziestokilkuletni na oko chłopak z obandażowaną ręką, bez żadnego zwierzęcia. Czeka na swoją kolej. Hm. Czyżby więcej osób popierało mój pogląd, że znacznie chętniej byłabym leczona przez weterynarza, niż przez lekarza? Znowu jakiś przewrót w dostępności do służby zdrowia? No chyba, że miał jakieś zwierzątko wewnętrzne do leczenia. Może tasiemiec się słabiej poczuł albo owsiki kaszlą. A jak przyszedł na szycie, składanie kości albo zmianę opatrunku, to na pewno lepiej trafił, niż do ludzkiego ambulatorium.

A tabletkę psineczka otrzymała owiniętą w masełko, z obietnicą, że jak połknie to dostanie w nagrodę wołowinki. Połknęła patrząc mi w oczy, po czym poszła opierniczyć obiecaną wołowinkę, a ja znalazłam tabletkę na podłodze. JAK i KTÓRĘDY zmora ją wypluła? Przecież trzymałam ją za pysk i patrzyła mi prosto w oczy!… A tabletka się JAKOŚ wymsknęła. Oburzałam się zawsze na powiedzenie “kłamać jak pies”, ale chyba zaczynam rozumieć intencje autora. Może też dawał psu tabletki na robaki. Znaczy przeciwko.

Nadal czekam na upały. Koleżanka znad morza nadaje, że tam już są i że nie mogła wypić rano kawy na balkonie, takie słońce!… Niech no tylko wróci, już ja sobie z nią porozmawiam o bezinteresownym wkurwianiu człowieka przez człowieka.

W międzyczasie udłubałam takąż serwetkę, czy też nawet wręcz nieduży obrusik mi wyszedł.

Serw5

Aha, bo zapomniałam odnotować, że nawet nie ma połowy wakacji, a ja już dostałam maila “ANNA! Wkrótce powrót do szkoły” i chcą mi dać 10% zniżki na tornister. HA HA HA – do żadnej szkoły nie wracam! Ale gdybym wracała, to bym się zdenerwowała. NAWET. NIE. MA. PÓŁMETKA. WAKACJI. To jak z tymi gwiazdkowymi ozdobami w październiku – czy wszyscy poszaleli?…

 

O OPADACH I KINEMATOGRAFII

 

Internet do mnie mówi “Czy jesteś gotowa na upały?”. Po pierwsze, co to za spoufalanie, GÓWNIARZU, grzeczniej proszę – ja już jestem w tym wieku, że masz do mnie pisać “Szanowna Pani”: “Czy Szanowna Pani jest gotowa na upały?” – otóż, szanowna pani JEST. Jestem gotowa na upały mniej więcej od urodzenia. Chociaż w lipcu jestem gotowa również na deszcz, ponieważ lipiec to miesiąc z największą średnią ilością opadów w Polsce – dowiedziałam się tego kilka lat temu, jak nasi milusińscy z budowy napisali list do inżyniera, że no więc nie robili, albowiem na przykład PADAŁO i bardzo proszą o zmianę harmonogramu czy cośtam. Na co inżynier im odpowiedział, że JAK MIAŁO NIE PADAĆ W LIPCU, skoro to jest miesiąc o największej średniej opadów i żeby on im zaraz nie zmienił harmonogramu na bezrobocie strukturalne, jak się nie wezmą do roboty. No. Zawsze powtarzam, że wiedza nabyta w sposób praktyczny zostaje na zawsze, a ta wystukana gdzieś znika.

N. się uaktywnił kulturalnie i po chyba pół roku nieoglądania filmów, obejrzał ze mną dwa. Oczywiście, skoro on wybierał, to WIADOMO jakie, no ale dobra. Najpierw “Sicario”, z którego dowiedziałam się jednej rzeczy: że można zrobić naprawdę dobry film, który się z przyjemnością ogląda, na podstawie beznadziejnego scenariusza z dziurami tak wielkimi, że przechodzi przez nie słoń z podniesioną trąbą. Serio, gdyby spróbować rozgryźć logikę intrygi, to nic tam się nie klei i nie zgadza, w dodatku Emily Blunt zachowuje się jak rozhisteryzowana dziewucha z podstawówki – albo łazi jak zombie, albo nagle zaczyna się rzucać i smarkać, kompletnie nieadekwatnie do sytuacji. A Benicio del Toro jest bardzo kochany, ale przytył. Ale jest bardzo kochany. I dużo strzela. I muzyka jest dobra.

A później oglądaliśmy “Nienawistną ósemkę”, czyli wszystko wiadomo z góry. Jest Samuel Jackson, jest dużo “however”, a następnie dużo krwi i tkanki mózgowej w wielu malowniczych rozbryzgach. Bez zaskoczeń. No dobra – tym razem nie było ani jednej pary obnażonych damskich stóp, będących jak wiemy fetyszem pana Quentina, ale w sumie nie bardzo by się wpisywały w scenariusz, skoro akcja dzieje się w czasach kolonizacji Terytorium, a na dodatek zimą. Chociaż może gdyby wynajęli scenarzystów “Sicario”, to oni daliby radę upchnąć tam gołe  damskie stopy, bez oglądania się na logikę.

A jeszcze w międzyczasie łyknęłam “Gdzie jest Mia” – może być; dobrze napisana i z nieoczywistym rozwojem akcji. Musiałam sobie zrobić małą przerwę w Tudorach, bo nawet po sfabularyzowaniu Tudorowie są ciężkostrawni jak golonka smażona w głębokim tłuszczu. Z kiszoną kapustą.

Dobra. To czekam na te obiecane upały.

O TYM, CZEGO BYŚMY NIE CHCIELI

 

Ponieważ sobota, to na świeżutko umytą podłogę przyszła Szczypawka, ułożyła się jak Kate Winslet pozująca Leosiowi na Titanicu, a następnie wykichała ze swojego ślicznego noseczka garść ziemi (znowu ryła w trawniku). No bo w końcu co, podłoga jest dla psa czy pies dla podłogi? Już abstrahując od tego, że dla psa to jest sofa z kocykiem, a nie tam zimne kafle.

A także, ponieważ nie wiadomo, dokąd ten świat zmierza i ile jeszcze pociągnie, to chyba odpakuję mój imieninowy prezent (który nawiasem mówiąc sama sobie kupiłam, ale nazywa się że jest od męża). Niespecjalnie pasuje do obecnej rzeczywistości, bo jest to piękna, kolorowa, optymistyczna torba, ale co, ma leżeć i się zmarnować?… Kto wie, co będzie za tydzień z górką! MOŻE NIC.

Natomiast przeczytałam (przed zaniesieniem babci) tę książkę o pani prokurator i tak – wywiad jak wywiad. Normalny wywiad z normalną, pracującą, obowiązkową kobietą – nie od dziś wiadomo, że jeśli chcesz mieć niekończące zebrania, delegacje i gadaninę, to zleć to facetom, a jak coś ma być zrobione – to kobiecie. Są wyjątki oczywiście i nawet je osobiście znam, ale taka jest zasada. Ale co mnie chwyciło za moje małe, podłe, czarne serduszko to druga część książki, czyli opisy spraw prowadzonych przez panią prokurator. Bardzo w klimatach moich ukochanych książek Urbana, który prowadził kroniki z sal sądowych i takie na przykład “Jakim prawem” to wspaniała lektura. Żadne fikcyjne powieści tego nie przeskoczą – w tych kryminałkach jest żywa, tętniąca tkanka naszego ukochanego społeczeństwa, moim zdaniem to spora luka na rynku. Bo jakaś tam rubryczka w gazecie “Ukradł jabłka, za co sąsiad odrąbał mu obie ręce” to nie to samo – musi być porządnie nakreślone tło, charakterystyka postaci, okoliczności, przebieg śledztwa. “Polskie morderczynie” Bondy też są pod tym względem prześwietne. Dobrze, że babcia ma niskie ciśnienie (a ja po niej), bo na pewno znowu będzie cała w emocjach.

Bardzo proszę, żeby pogoda mnie nie wkurwiała i szybciutko zrobiło się z powrotem ciepło. Bo jak się robi chłodniej, to nie mam energii N. opieprzać, a wiadomo, że mąż nieopieprzany się psuje, zbacza z wytyczonego kursu i gubi się w świecie jak elektron walencyjny (czyli peryferyjny). A tego byśmy nie chcieli, prawda?

O TYM, CZYM PACHNIE DOM, A CZYM HENIEK ÓSMY

 

Jeśli to środek lata, to oczywiście wszyscy chorują. Na przykład ja – od niedzieli mnie telepie; jak zwykle podejrzewam trupi powiew z klimatyzacji prosto w nos (auuuu!… nie znoszę klimatyzacji). Tylko jak zwykle MÓJ MĄŻ jest niezniszczalny, a raczej ma jakieś kosmiczne owsiki z doładowaniem, przez które nie jest w stanie spędzić w jednym miejscu więcej, niż pięć sekund. No chyba, że akurat stoi przy wielkiej jazgoczącej pile tarczowej i coś piłuje. Wtedy tak. I cała wieś się cieszy!

A dziś w drodze do pracy mijaliśmy na autostradzie trzy samochody przekręcone o 180 stopni. A wew biurze remontują garaż, co skutkuje wiertarami udarowymi non stop i można cholery dostać i jakiegoś otumanienia – na przykład, wczoraj w domu mi pachniało imbirem, a nie miało powodu! Chyba, że to coś w proszku do prania albo żelu pod prysznic, chociaż nie sądzę, bo ostatni żel po prysznic z imbirem miałam jakieś dwa lata temu i niepomiernie mnie wkurwiał zamiast energetyzować, bo był jakiś galaretowaty, ślimakowaty i najpierw się nie chciał rozprowadzić na skórze, a później spłukać. Choć jakby się zastanowić, to wkurwienie JEST pewną formą energetyzacji osobnika, hm. No więc skoro nie kosmetyki, to albo mam złudzenia węchowe, co nie jest pozytywnym objawem, albo duchy manifestują swoja obecność zapachem. Ale żeby imbiru? Jakiś dalekowschodni duch mi się zapętał?…

No i tak. Z rozpaczy kupiłam „Klątwę Tudorów”, bo Philippa Gregory pasuje do letnich klimatów. A ja uwielbiam opisy i wynurzenia o tym, jak Heniek Ósmy śmierdział, bekał i obżerał się w okolicach trzeciej zony i powyżej. Oto, do czego prowadzi władza absolutna.

O TYM, CO DLA ODMIANY POPSUŁAM JA

DZIEN DRUGI: Nic nie popsuł. Może dlatego, że była ładna pogoda i obydwoje ze Szczypawką zniknęli w kącie w ogrodzie, skąd dochodził od czasu do czasu wizg piły i wzbijały się chmury trocin. Trzy czwarte tych trocin przyniosła później na sobie Szczypawka do domu. Prosto na kanapę.

Za to ja popsułam – to takie do krojenia jajek na twardo na plasterki, u nas w domu roboczo zwane jajcokrajco. Zbyt mało delikatnie je potraktowałam przy wpychaniu do zmywarki i pękła mu struna. Nie wiedziałam, że jak pęknie jedna żyłka, to już całe jajcokrajco do niczego, a tu proszę. Zupełnie jak z człowiekiem – jedna żyłka pęknie i adieu…

Na pocieszenie był w Biedronce kocyk w uśmiechnięte arbuzy, który oczywiście natychmiast adoptowałam (mimo ostrzeżeń mojego męża, że nadaję się do zakładu zamkniętego z tymi kocykami). Były jeszcze w ananasy, ale arbuzy mi się bardziej spodobały. Piękny, prawda?

Kocyk

I znowu głupi dowcip słyszałam – że radzieccy naukowcy odkryli, że bimber wyprodukowany z ziemniaków daje o wiele więcej radości, niż frytki. I tu bym się absolutnie, kategorycznie z nimi nie zgodziła – nie ma nic lepszego, co można wyprodukować z ziemniaków, niż frytki. Frytki są mistrzem świata w tak wielu kategoriach, że nawet nie chce mi się ich wymieniać. Bimber, też coś.

Reasumując: szczyt NATO jest mi winien 1 butelkę octu balsamicznego, 1 rolkę ręcznika papierowego (dużą) oraz 1 jajcokrajco.

O KRÓTKOTERMINOWYCH EFEKTACH SZCZYTU

 

Z okazji, że w okolicy naszego biura wyroił się szczyt NATO, N. jest zmuszony spędzić dwa nadprogramowe dni w domu, ze mną.

Nie ma sensu przedzierać się do biura, bo jesteśmy odcięci prawie z każdej strony, na mapach Google wyszło nam, że moglibyśmy dojechać na oko przez Siedlce. Ale i tak mamy dobrze – jak ten pan z Barei, co nie zdążał na pekaes, który był przepełniony i nie zatrzymywał się. My tylko nie mamy jak dojechać, a nasz znajomy ma mieszkanie na Zwycięzców i wczoraj panowie w pełnym rynsztunku przeszukiwali mu budynek. Skomentował to dość zwięźle, bo jest inżynierem, a inżynierowie nie ubierają przesadnie swoich spostrzeżeń w formy literackie, jebnął drzwiami i wyjechał nad morze.

Przy okazji takich nadętych imprez zwykle najlepiej wychodzi na jaw smutna prawda, że najmniej do powiedzenia ma szary podatnik, który za to wszystko zapłacił. Nie dość, że ufundował całą zabawę, to jeszcze ma wypierdalać z piaskownicy.

Tak czy inaczej, N. trochę cierpi. Nie ma się gdzie urwać, a pogoda na dodatek taka sobie i nie zachęca do spędzania czasu na zewnątrz. No bardzo mi go żal. Buaaahahahahahah.

Oho, zaczął przebąkiwać, że koniecznie musi pojechać do stolarza. Jak znam życie, to zaraz się okaże, że stolarz mieszka w Bieszczadach. Czuję, że nie powinnam pozostać bierna i zaproponować jakąś aktywność, coś takiego, co małżeństwa zwykle robią razem. Może na przykład sprzątanie zamrażalnika?…

Na razie z okazji bytności pańcia w domu w tygodniu, Szczypawka dostała dwa śniadania. Znowu mnie weterynarz opierniczy.

Rozwój wydarzeń – DZIEN PIERWSZY

Stłukł butelkę octu balsamicznego (i wlazł w to crocsami). Nowiutką, nienapoczętą. Wycierałam gęsty, lepiący ocet ręcznikami papierowymi jak Penelopa Cruz w “Volver” krew zadźganego męża, mimo wszystko zadowolona, że nie mam jej problemu z przechowaniem trupa, bo przecież nie zdążyliśmy się jeszcze zabrać za ten zamrażalnik! Poza tym – bez poćwiartowania by się w nim nie zmieścił, a to kolejne sprzątanie. Szczyt NATO wisi mi na koniec dzisiejszego dnia butelkę balsamicznego octu (z rozpylaczem) oraz rolkę ręcznika papierowego (dużą, XXL). Ah, Drogi Pamiętniku, co mi przyniosą kolejne dni? Nie mogę się doczekać!

(A echo z przyzwyczajenia: – Mać… mać… mać…)

O PILNOWANIU ZWIERZĄTEK I LEKTURACH

 

W sobotę wykąpałam pieska. Żeby było jej trochę chłodniej, no i żeby była puszysta i pachnąca. Uhm. Efekt – jak nietrudno się domyślić – nie był w stu procentach zgodny z pierwotnym zamierzeniem. Owszem, piesek nieco wypuszyściał i pachniał zdecydowanie lepiej – przez jakieś dziesięć minut. Poszła do pańcia i wytarzała się w piachu i najdrobniejszych, najtrudniejszych do wyczesania trocinach, jakie znalazła – ciągle jeszcze mokra, więc te trociny powbijały jej się wszędzie. Że nie wspomnę, że na mnie jest oczywiście obrażona.

Mój ojciec wpadł z okrzykiem “A coś ty dała babci do czytania!” – otóż, dałam babci do czytania książkę z reportażami Justyny Kopińskiej. I teraz podobno babcia z rumieńcem i błyskiem w oku opowiada ojcu o molestowaniu dzieci przez zakonnice, ale książki sobie odebrać nie da – to jej ulubione klimaty. Jak kiedyś od Hanki miałam książkę o skandalu w zakonie magdalenek, to babcia chyba trzy razy ją przerobiła i rozstać się nie mogła. Bo taka życiowa ta książka, i piękna! Smutna, ale piękna (moim zdaniem – bardziej smutna, skoro opisywano gwałty na workach z praniem). Tylko teraz babcia mi się rozbestwi i skąd wezmę dla niej następne paliwo? Bondy wywiady z morderczyniami już przerobiła. (Żeby wszystko było jasne i klarowne – babcia ma 93 lata).

W dodatku jest bardzo zabawnie, bo z powodu suszy nie ma komarów – oprócz u nas! My mamy energiczne, jędrne i głodne komary; jeden ugryzł mnie w tyłek, a drugi w zgięciu łokcia i wyglądam jak heroinistka. Mamy komary jak byki z powodu niezwykle wydajnego systemu podlewania – N. w tym roku jeszcze go rozszerzył o dodatkowe rurki i wężyki. I teraz mamy zarówno zieloną trawę, jak i bąble na tyłkach. Pan, który instalował tegoroczne rurki i wężyki z kolei ma pszczoły. Mówi, że po robocie uwielbia pojechać na swoją parcelę, na której te pszczoły mieszkają, i sobie na nie popatrzeć godzinkę albo dłużej. No więc – ja nie wiem, czy by mnie pszczoły wyciszały. Z jednej strony, bardzo lubię pszczoły – akurat kwitnie nam lipa i lubię pod nią stanąć, wdychać jeden z najpiękniejszych zapachów świata i słuchać pszczelego buczenia. Z drugiej strony – chyba bym dostała nerwicy, gdyby te pszczoły były moje  – skąd wiadomo, że wszystkie wróciły na noc? Nawet jak jedziemy przez wieś i przez okno widzę, jak kury sobie chodzą luzem, to dręczą mnie niepokoje – jak te kury się nie pogubią, czy one mają świadomość tego, czyje są i czy na pewno będą nocować w domu. Z pszczołami bym chyba zwariowała. Widocznie mam problemy z kontrolą – zdecydowanie wolę zwierzęta pojedynczo i na smyczy. Łatwiej je upilnować.

 

PS. Jest nowy, smaczny wąteczek na moim ulubionym forum: “Napaść przez sprzedawczynię w Biedronce”.

PSPS. O, i dobry dowcip słyszałam:

– Dlaczego oskarżony nie ratował żony, kiedy się topiła?

– A skąd miałem wiedzieć, że się topi? Wrzeszczała jak zwykle.