Jem węglowodany w nadmiarze, a nie powinnam – teraz się jada proteiny i błonnik (i nasiona chia). Ale jak mam nie jeść, skoro N. kupił cztery sznurki obwarzanków na parkingu przed cmentarzem pierwszego listopada? Chciałam jeden, góra dwa, ale mój mąż jest maksymalistą oraz wyraża w ten sposób swój szacunek dla tradycji, żeby nie zanikła. Obawiam się, że w ten sposób tradycja nie tylko nie zaniknie, ale też zmaterializuje się w moich biodrach i obwodzie tyłka, niestety. Chociaż z tego co widziałam na fejsie, obwarzanki i tak wypadają skromnie, bo tu i ówdzie przy cmentarzach pojawiły się nawet hamburgery i kiełbasa z grilla i ogólnie zlot foodtrucków. A ja kiedyś byłam zaskoczona popcornem! Ciekawe, czy gdzieś były kebaby. Albo langosz.
Natomiast żeby nie wiem co, to nie zjem w ramach tradycji pańskiej skórki ani trupiego miodku. Lubię makabrę, ale nie do tego stopnia.
No dobrze, skoro już po zniczach, to czas na obowiązkową histerię prezentowo – świąteczną. Jedna pani (siostra tej, co rozpakowuje paczki) powiedziała, że w kwestii prezentów gwiazdkowych ludzie się dzielą na dwie kategorie: easy to buy for people and hard to buy for people. U mnie zdecydowanie jest przewaga hard to but for, a N. (jak zwykle) jest przypadkiem szczególnym, bo niby łatwo mu kupić prezent, pod warunkiem, że jest z kilku bardzo ściśle zdefiniowanych kategorii. W każdym razie – zaczęły się przedświąteczne SMSy, prośby, błagania oraz groźby, że NIEKTÓRZY dostaną łysą świnkę morską albo Labubu (oczywiście ta świnka to tylko taka figura retoryczna, w życiu bym nie wrzuciła świnki do domu pełnego jamników). Ale szwagier ma rosnące szanse na Labubu, tyle powiem.
W domu mamy dość nerwowy sezon po zmianie czasu na zimowy, ponieważ Mangusta ma problemy z przestawieniem zegarka i przez kilka pierwszych dni pobudka była o 4.17 co do minuty. Przesuwałam ostatni posiłek i wyjście na siusiu, jak tylko się dało, w efekcie jesteśmy na etapie 5.15, chociaż w niektóre dni kilka minut przed piątą. Są takie porady, żeby psa zmęczyć – no super, ale o 15.00 robi się ciemno i jak ją wywlokę na spacer, to jest spora szansa, że przyciągnie do domu moje zwłoki z rozbitą czaszką, bo się gdzieś potknę i wywalę. Rozważam też budzenie jej po 23.00 i karmienie kaczymi filetami – tylko że ja też zasypiam po dziewiątej (no, bo wstaję kwadrans po piątej!) i kółko się zamyka.
Zmiany czasu są bez sensu, ale nie ma odważnego, który by to zakończył.
Obok biura otworzyli nam Żabkę i poszłam do niej i przyznam się, że nie znalazłam niczego, co by mnie urzekło. No i nadal nie wiem, z czego te Żabki się utrzymują (N. był odebrać paczkę i mówi, że czekał w kolejce za panami remonciarzami, którzy kazali sobie podgrzać pizzę z sosem czosnkowym – jest to jakaś wskazówka) (czy pizza z sosem czosnkowym to przypadkiem nie oksymoron?…).
Moja ciotka była u nowej lekarki i wizyta zakończyła się tym, że dostała tabletki na szczęście. Powiedziała, że jak wykupi receptę, to mi kilka da na spróbowanie. Nie mogę się doczekać!
PS. Na grupie jamniczej (anglojęzycznej) pani szuka imienia dla suczki – szczeniaczka jamnika szorstkowłosego. Padają propozycje w stylu – Lulu, Daisy… Gdy nagle – “VODKA”. Hm. Chociaż w zasadzie… czemu nie? 😉