– A ty czego znowu ryczysz? – pyta mnie N., ostatnio dosyć często.
Jak to DLACZEGO? Jeszcze jest mało powodów? Ostatnio najbardziej dlatego, że CHCĘ WRESZCIE ZDJĄĆ ZIMOWĄ KURTKĘ! Kurwa mać. Ile można w tych rękawicach i walonkach, naprawdę zaraz mnie cos trafi.
Na dodatek był ciąg dalszy epopei z leczeniem pieska, tym razem grudki na powiece. Oczywiście to JA zawsze muszę trzymać psa, bo N. jest za delikatny (miękka fryta), a tym razem było grubo. Krew się lała po kolana, pies przez chwilę wyglądał jak po bójce o bełta pod sklepem, a na dodatek to musiał być jakiś piekielny dzień, bo zwykle w tej lecznicy jest spokojnie, a wczoraj jakby się rozpruł worek z diabłami tasmańskimi. Psy szczekały, uciekały, wyły na korytarzu, a jeden się zesikał w poczekalni, normalnie bym powiedziała, że pełnia, ale chyba nie było pełni, wprost przeciwnie. Dom wariatów to mało powiedziane.
Skończyłam pamiętniki Lady Glenconner i cóż, po lekturze poszłam podziękować N., że mimo że bywa nerwowy i porywczy, to przynajmniej nigdy nie ugryzł taksówkarza ani nie dostał listu z British Airways z dożywotnim zakazem wstępu na pokład ich samolotów. No nie miała kobita łatwego życia ze swoim mężem, który i tak najlepszy numer wyciął na sam koniec i w testamencie zapisał cały swój majątek niepiśmiennemu chłopcu, którego wynajął do pilnowania słonia (gdyż w międzyczasie kupił sobie słonia, bo czemu nie). No i nie miała szczęścia do Paryża – za pierwszym razem mąż zabrał ją do burdelu, a za drugim – koleżanka na orgię (cos jest z tym Paryżem, ja też od razu wylądowałam na striptizie Dity von Teese).
Na Netflixie z kolei wróciłam do „Już nie żyjesz” – pierwszy sezon wlókł mi się jak stanie w kolejce w mięsnym za upierdliwymi babami co kupują wszystkiego po trzy plasterki, za to drugi wciągnęłam w dwa dni. Niecałe.
I co, teraz ma lać przez następne dwa tygodnie, tak? No to już nic nie poradzę, próbowałam nie zostać alkoholiczką, z całych sił próbowałam, ale się kurwa NIE DA.