O WĘGLOWODANACH I ZMIANIE CZASU

Jem węglowodany w nadmiarze, a nie powinnam – teraz się jada proteiny i błonnik (i nasiona chia). Ale jak mam nie jeść, skoro N. kupił cztery sznurki obwarzanków na parkingu przed cmentarzem pierwszego listopada? Chciałam jeden, góra dwa, ale mój mąż jest maksymalistą oraz wyraża w ten sposób swój szacunek dla tradycji, żeby nie zanikła. Obawiam się, że w ten sposób tradycja nie tylko nie zaniknie, ale też zmaterializuje się w moich biodrach i obwodzie tyłka, niestety. Chociaż z tego co widziałam na fejsie, obwarzanki i tak wypadają skromnie, bo tu i ówdzie przy cmentarzach pojawiły się nawet hamburgery i kiełbasa z grilla i ogólnie zlot foodtrucków. A ja kiedyś byłam zaskoczona popcornem! Ciekawe, czy gdzieś były kebaby. Albo langosz.

Natomiast żeby nie wiem co, to nie zjem w ramach tradycji pańskiej skórki ani trupiego miodku. Lubię makabrę, ale nie do tego stopnia.

No dobrze, skoro już po zniczach, to czas na obowiązkową histerię prezentowo – świąteczną. Jedna pani (siostra tej, co rozpakowuje paczki) powiedziała, że w kwestii prezentów gwiazdkowych ludzie się dzielą na dwie kategorie: easy to buy for people and hard to buy for people. U mnie zdecydowanie jest przewaga hard to but for, a N. (jak zwykle) jest przypadkiem szczególnym, bo niby łatwo mu kupić prezent, pod warunkiem, że jest z kilku bardzo ściśle zdefiniowanych kategorii. W każdym razie – zaczęły się przedświąteczne SMSy, prośby, błagania oraz groźby, że NIEKTÓRZY dostaną łysą świnkę morską albo Labubu (oczywiście ta świnka to tylko taka figura retoryczna, w życiu bym nie wrzuciła świnki do domu pełnego jamników). Ale szwagier ma rosnące szanse na Labubu, tyle powiem.

W domu mamy dość nerwowy sezon po zmianie czasu na zimowy, ponieważ Mangusta ma problemy z przestawieniem zegarka i przez kilka pierwszych dni pobudka była o 4.17 co do minuty. Przesuwałam ostatni posiłek i wyjście na siusiu, jak tylko się dało, w efekcie jesteśmy na etapie 5.15, chociaż w niektóre dni kilka minut przed piątą. Są takie porady, żeby psa zmęczyć – no super, ale o 15.00 robi się ciemno i jak ją wywlokę na spacer, to jest spora szansa, że przyciągnie do domu moje zwłoki z rozbitą czaszką, bo się gdzieś potknę i wywalę. Rozważam też budzenie jej po 23.00 i karmienie kaczymi filetami – tylko że ja też zasypiam po dziewiątej (no, bo wstaję kwadrans po piątej!) i kółko się zamyka.

Zmiany czasu są bez sensu, ale nie ma odważnego, który by to zakończył.

Obok biura otworzyli nam Żabkę i poszłam do niej i przyznam się, że nie znalazłam niczego, co by mnie urzekło. No i nadal nie wiem, z czego te Żabki się utrzymują (N. był odebrać paczkę i mówi, że czekał w kolejce za panami remonciarzami, którzy kazali sobie podgrzać pizzę z sosem czosnkowym – jest to jakaś wskazówka) (czy pizza z sosem czosnkowym to przypadkiem nie oksymoron?…). 

Moja ciotka była u nowej lekarki i wizyta zakończyła się tym, że dostała tabletki na szczęście. Powiedziała, że jak wykupi receptę, to mi kilka da na spróbowanie. Nie mogę się doczekać! 

PS. Na grupie jamniczej (anglojęzycznej) pani szuka imienia dla suczki – szczeniaczka jamnika szorstkowłosego. Padają propozycje w stylu – Lulu, Daisy… Gdy nagle – “VODKA”. Hm. Chociaż w zasadzie… czemu nie? 😉

O WIETRZE I SERIALU

Na pierwszego listopada miała przyjść fala ciepła – temperatury do dwudziestu stopni. I tak ta fala szła, szła, aż ugrzęzła w jakimś przydrożnym barze i jak wczoraj po południu walnęła u nas burza z gradem, to aż normalnie prawie się zdenerwowałam. Prawie, bo na wszelki wypadek w ogóle w te 20 stopni nie wierzyłam. U nas jak mówią w prognozie, że będzie pięknie i ciepło, to jest zimno. A jak mówią że zimno, to zazwyczaj się sprawdza (plus powódź i trąby powietrzne).

Najgorszy ten wiatr – kiedyś czytałam klasyki w stylu „Tajemniczy ogród” i tam było, że kiedy wiał wiatr na wrzosowiskach, to wszyscy dostawali szmergla. I ja myślałam, że to przesada. Ale teraz im wierzę i to o, jak bardzo – od trzech dni chodzę od tego wiatru jak pijana i jeszcze nie zdecydowałam, czy bardziej mam ochotę skoczyć z dachu, czy komuś dać w mordę, taka rozedrgana jestem. W dodatku pies mnie wyprowadza o trzeciej w nocy, po czym przysiada na trawniku i się na mnie ogląda „Pańcia, ale wyje, słyszysz?” – owszem, słyszę. Nic nie widzę, bo wychodzę bez soczewek, ale może to i lepiej, bo jakbym widziała, to mogłabym się przestraszyć, a tak – luz, tylko to wycie wiatru.

A propos klasyków dla młodzieży – jestem taka stara, że w moich książkach o Mary Poppins ona miała na imię AGNIESZKA. I takie były tytuły – „Agnieszka otwiera drzwi” na przykład. Było jeszcze moje ukochane „Pięcioro dzieci i Coś” i tu chyba nic się nie zmieniło? (Na szczęście Coś jest gender neutral). I pamiętam, że w książkach dla dzieci zawsze była jakaś dziewczynka o imieniu Janeczka. Akurat dobrze, że teraz już się tego nie praktykuje – wolę nie myśleć, jak by przetłumaczyli Cormorana Strike’a.

Zupełnie przez przypadek zaczęłam oglądać „Grupę zadaniową” na HBO – dlatego, że bardzo lubię Marka Ruffalo – i całkiem wsiąkłam, chociaż to nie moje kręgi zainteresowań – napady, narkotyki i gangi motocyklowe. Ale klimat taki, że nie mogłam się oderwać. Został mi ostatni odcinek i mam nadzieję, że każdy jeden podlec zostanie ukarany, że będzie drugi sezon, że drugi sezon będzie z Marthą Plimpton (i Markiem naturalnie) i w ogóle więcej takich poproszę.

Żeby jakoś zaznaczyć swoją obecność od razu na początku sezonu grzewczego, piec przestał grzać wodę, chociaż w zasadzie to grzeje, ale nie wieczorem. Jeśli mam fantazję wziąć prysznic wieczorem, to letni – wszyscy zgodnie twierdzą, że bardzo zdrowy, pobudza krążenie i w ogóle. A ja bym jednak wolała bardzo niezdrowy gorący, w związku z czym mogę się w nos pocałować albo kąpać rano. Aha, i jeszcze dostaliśmy cudownego SMS-a z gazowni o godzinie 19.30, że następnego dnia będą wymieniać liczniki i mamy być obecni w domu od godziny 8.00 do 17.00. Urocze, prawda? Jeszcze powinni na końcu dodać, że pod groźbą śmierci lub trwałego kalectwa albo coś równie sympatycznego. Dziesięć tysięcy mandatu na przykład.

A tak w ogóle to nie lubię pierwszego listopada. Wolałabym iść do mamy i babci (babć) na gołąbki i pierogi na obiad, a nie na cmentarz. 

O GRUZIŃSKIM SERZE I MOKREJ SAŁACIE

N. przywiózł z Czech burczaka (burcaka?) i próbował mnie nim częstować w weekend, ale się nie dałam. Na dodatek jeden nasz znajomy, który mieszka obok winnicy, serdecznie zaprasza do siebie na święto młodego wina. Ja już jestem stara i młode wino mi zdecydowanie nie służy – abstrahując już od tego, że nie smakuje. Mój żołądek woli wino w słusznym wieku, żeby już nie puszczało bąbelków, nie pracowało, tylko było dojrzałe i miało uporządkowane sprawy fermentacyjne. Nawet już beaujolais nouveau mnie nie cieszy – to jest jednak przereklamowany kwasieluch. A burczak smakuje jak woda z cukrem i drożdżami, no nie dam rady. Chociaż podobno działa bardzo zdrowotnie na układ trawienny. To już wolę zjeść kiszoną kapustę (albo kimchi).

Pozostając w klimatach kontrowersyjnych kulinarnie – byłam z koleżankami w gruzińskiej knajpie. Spożywałyśmy chaczapuri i szaszłyki, do popicia gruzińska wódka i wino (te od wódki były bardzo odważne, stwierdziłam po powąchaniu tego specjału). W tle grał nam odpowiednik gruzińskiej MTV – panowie wyglądający jak żywcem wyjęci z „Co robimy w ukryciu”, w długich płaszczach i kozakach, tańczyli skomplikowane tańce z kucaniem i butelką czy świecznikiem na głowie, a panie wirowały. Moje koleżanki zachwycone mówiły ACH!, a ja na szczęście siedziałam tyłem i nie widziałam za dużo, bo znowu nie mogę odwrócić głowy w lewo. A następnie przez całą noc nie spałam i myślałam, że zaraz pożegnam się z tym światem – takie są skutki żarcia roztopionego gruzińskiego sera na noc. Oraz odbijało mi się baranem. Naprawdę, KFC w porównaniu z tą torturą to było NIC, mała przygrywka, etiudka. Doszłam do wniosku, że zdecydowanie moje serce i żołądek znajdują po zachodniej stronie Europy, ze szczególnym uwzględnieniem Półwyspu Iberyjskiego, i kulinarne wycieczki na wschód absolutnie mi nie służą. Chociaż oczywiście chaczapuri było bardzo pyszne. Ale nie zamierzam go kijem tknąć przynajmniej przez rok.

A wczoraj byliśmy na spacerze w lesie – Mangusta zachwycona, chociaż co chwilę chciała się w czymś tarzać, a ja jestem z siebie dumna, bo znalazłam grzyby! Myślałam, że już całkiem ślepa jestem, a tu proszę. Co prawda, akurat te co znalazłam to były czerwone w białe kropki – ale za to jakie ładne! N. im zrobi dużo zdjęć. 

N. ostatnio upiera się przy jedzeniu sałaty, tak się zbiesił. Ja w sumie też lubię sałatę, ale zdecydowanie nie lubię jej MYĆ, a właściwie suszyć. No cholery można dostać i pół rolki ręcznika na trzy listki schodzi. Moja mama miała takie coś na korbkę do odwirowywania sałaty, ale weź to człowieku myj po każdym listku. Widziałam też patent z wywijaniem ścierką (w sensie, wkłada się te listki do ścierki, zbiera się ścierkę za cztery rogi i wywija kółka) i chyba następnym razem wypróbuję, bo zdecydowanie tygrysy nie lubią mokrej sałaty.

Czytam trzeciego Osmana i nie mogę się oderwać, a miałam wrócić do „Kulawych koni”! Że już nie wspomnę, że wyjaśnić jakieś rzeczy w księgowości – ale kto w taką pogodą ma głowę do księgowości. 

PS. Kreta mamy. Uuuu, będzie draka.

O ZUPIE Z GĄSEK

W piątek oglądaliśmy z N. „Vinci 2”, a dwa dni później Luwr okradli. PRZYPADEK?…

(Żartuję, oczywiście – po co panu Robertowi Więckiewiczowi klejnoty Napoleona?).

N. stwierdził, że film jak pod niego skrojony, bo Japonia, Hiszpania i jamniki. 

W ogóle piątek był jakiś taki męczący, bo zjadłam KFC pierwszy raz od niepamiętamkiedy, wszystko dlatego, że otworzyli nam lokalnie w Żyrardowie, no to musiałam zainaugurować. Bolał mnie brzuch całą noc i zamiast spać, analizowałam szczegółowo swój życiorys. Nieprędko znowu się tam pojawię, tym bardziej, że kiedyś to chyba było mniej słone. Zazwyczaj mnie po spożyciu KFC brzuch bolał, ale żeby AŻ TAK?… A na dodatek zadzwoniła moja ciotka, że słucha konkursu chopinowskiego i od dwóch dni bez przerwy jej grają marsz pogrzebowy i ona w związku z tym ma czarne myśli. Poradziłam, żeby się przerzuciła na seriale tureckie i chyba to zrobiła, bo w niedzielę rano już była znacznie weselsza.

Atropos Netflixa – obejrzałam wczoraj pierwszy odcinek „Zwierza”, hiszpański serial – komedia o weterynarzu, akcja rozgrywa się w Galicji. Główny bohater ma poglądy oraz mówi zupełnie jak nasz przyjaciel, nawet głos ma bardzo podobny, łzy mi poleciały ze śmiechu, jak przyjmował psa z dysleksją. 

W ramach nadrabiania lektur wróciłam do Richarda Osmana i czytam „Człowieka, który umarł dwa razy”. Jak na powieść o urokliwym klimacie z komediowym zabarwieniem, trochę za dużo trupów (i to takich, których nie chcielibyśmy trupami widzieć). No nie wiem. Ale kolejne części leżą na stercie do przeczytania, tak zwanej kupce wstydu, to już muszę się za nie zabrać, bo w końcu się na mnie zawali i przygniecie. Ciekawe, czy zamierzają zrobić film z kolejnej części, skoro w pierwszej aresztowali Bogdana, a w drugiej Bogdan żywo bierze udział w akcji.

Oglądam sklepy internetowe i nic mi się nie podoba – wszędzie buraczki, brązy i butelkowa zieleń, same nie moje kolory. I BARDZO DOBRZE – i tak niczego nie potrzebuję i nic już mi się nie zmieści w szafie. No dobra, jedne flanelowe spodnie w kratkę na otarcie łez, ale były bardzo przecenione. I w gumkę. W taką pogodę chyba każdy potrzebuje flanelowych spodni w kratę. 

Moja ulubiona pani, która kupuje mystery boxy i palety nieodebranych przesyłek, używa słowa „snazzy”. Świetne słowo, wcześniej go nie znałam, a teraz już tak i czuję, że bardzo mi się przyda.

Zrobiłam wczoraj naprawdę dobrą zupę z gąsek i jestem z siebie bardzo dumna. Czy w nagrodę mogę teraz nie gotować przez cały tydzień?…

PS. Dostałam maila zatytułowanego “Odkryj uroki outdooru”. Ha. Hahhahahahahahh! Ha tfu.

O TYM, ŻE PLAŻA I PO PLAŻY

Jestem dumna i wzruszona tegoroczną Nike – Elizę Kącką czytam i bardzo lubię od dawna, nie mogłam odżałować, kiedy zniknęła jej stronka „Halo? Pani Elizo?” z fejsa, a teraz dostała nagrodę za „Wczoraj byłaś zła na zielono”, którą kupiłam już dawno i w ogóle jakoś mam poczucie, że nareszcie się załapałam na jakiś mainstreamowy trend. No w końcu. Jak to powiadają w Małopolsce (podobno) – i nad twoim podwórkiem ptaszek w końcu się zesra.

Poza tym to jestem w nastroju dość błogim i opalonym (choć z umiarem – filtr 50-tka), bo byliśmy na wakacjach na Fuerteventurze. Tak, nudna jestem z tą Fuerteventurą, ale jak się znajdzie ideał, to się go trzyma. Niebo było błękitne, ocean granatowo – turkusowy, a temperatura w nocy 20 stopni. I mieliśmy takie postanowienie, że jedziemy dużo chodzić i jeść tylko ryby i sałatki. O czym przypomniałam N. pierwszego wieczora, kiedy na stół wjechał wielki talerz szynki.

Stwierdził, że szynka się nie liczy, bo jest bardzo cienko pokrojona i nie ma cholesterolu, a poza tym trzeba wspierać biznesy lokalne. No, akurat ten biznes lokalny od szynki to radzi sobie całkiem nieźle – malutki bar przy uliczce ma ciągle zajęte stoliki i czasem trzeba zrobić kilka okrążeń, żeby się jakiś zwolnił. W dodatku prowadzi go facet z żoną i jak jest sam i on obsługuje, to się czeka i czeka i czeka, bo on potrafi tylko jedną czynność naraz i robią się poważne zatory związane z brakiem napojów na stoliku. A jak przychodzi jego żona, to rozwiązuje cały korek w dwadzieścia sekund. 

I czytam „Joe Country” – kolejny tom Kulawych koni, i jest wspaniały po prostu. Chociaż język nie należy do najprostszych (ach, te wyrafinowane rozmowy Lamba i Taverner, na przykład co to jest „supercalifragilistickfuckmealadocious”?), to czyta się świetnie i mam ochotę notować riposty. Tylko niby gdzie je wykorzystam?

No w każdym razie wróciliśmy na zimne łono ojczyzny, chociaż przynajmniej nie leje i nie ma przymrozków w nocy, dobre i to. A N. się denerwuje, że na lotnisku jest knajpa niby serwująca kuchnię polską, a nazywa się „Bijanka”. No czy to jest polska nazwa? Powinna być „Kijanka”. 

O HISZPANSKICH FILMACH

U mnie też na koniec września wjechał pełny zimowy zestaw: gruby koc, grube polary, botki na grubej podeszwie i flanelowe piżamy z motywem świątecznym. I wszystkie piękne, kolorowe koleusy umarły w ciągu dwóch nocy z przymrozkiem. Dobrze, że N. zdążył im zrobić zdjęcie. 

Nie dość, że lato było jakieś takie niewydarzone, to od razu CIACH i zima – bardzo mi się to wszystko nie podoba. A jeszcze bardziej mi się nie podobał ten pająk, który siedział przy drzwiach w garażu, jak wychodziłam z Mangustą. Tamten z zeszłego tygodnia był ogromny? No to ten był JESZCZE WIĘKSZY. 

A moja ulubiona pani od rozpakowywania palet i mystery boxów ostatnio wyciągnęła z paczki sukienkę – zwykłą, normalną sukienkę uszytą jak sukienka, miała dwa rękawy i spódnicę, i powiedziała: „A dress! Normal dress! I like normal, unlike the rest of the world” – i tak mi się to spodobało, że chyba anektuję do kolekcji życiowych motto. Ja też lubię po prostu NORMAL i mam wrażenie, że świat oszalał. Nawet nie w kwestii mody (to akurat od dość dawna), ale tak ogólnie, ze wszystkim. I staram się wyszukiwać w tym pierdolniku jakieś okruszki normalności i się ich czepiać.

(Czy w Polsce da się kupić taki mystery box? Chociaż rozpakowywanie jest cudowne, tylko co później zrobić z tym całym badziewiem? Może jeszcze to przemyślę).

Jakoś nie mam czasu oglądać seriali na bieżąco, bo na przykład w weekendy N. życzy sobie oglądać filmy hiszpańskojęzyczne (o tym za chwilę), więc w „1670” dotarłam zaledwie do czwartego odcinka. Ale już wiem, że „Szczęść Boże! My na hazard” zostanie ze mną na dłużej.

No więc jeśli chodzi o filmy hiszpańskie na Netflixie, to mam wrażenie, że we wszystkim gra Carmen Machi. To jest BARDZO dobra aktorka, ale chyba trochę nie ma czasu iść do łazienki, patrząc na listę filmów i seriali z jej udziałem. No i ostatnio obejrzeliśmy głupią komedię, ale to TAK głupią i rasistowską, że nie wiem, jak Netflix – słynący z poprawności politycznej – takie coś w ogóle puścił. „Niecodzienna historia” się po polsku nazywa i dzieje się w małej, zapomnianej wiosce w górach, która walczy o to, żeby nie zostać przyłączona do większej miejscowości. I gdyby na tym fabuła się skupiła, to byłoby naprawdę fajnie, ale niestety. Zaczyna się od tego, że wszyscy z wioski wyjechali albo umarli i na zebraniu mieszkańców jedna starsza pani zaczyna płakać i mówi, że jej mąż umarł trzy dni temu, ale nie chciała nic mówić, na szczęście jest tak zimno, że jeszcze nie śmierdzi. Na co któryś z miłych sąsiadów – „Nie szkodzi, kochana, naśmierdział się za życia”. No cudowny hiszpański humor.

Za to „Paquita Salas” jest dość fajna. 

Ale ogólnie to mi zimno i smutnawo.

O POGODZIE (NEGATYWNIE)

Moja refleksja po zakończeniu najnowszego Cormorana jest taka, że Rowling jest zwykłą sadystką. I teraz mam czekać dwa lata, tak? Zadowolona jesteś z siebie, Joaśka? Chyba zadowolona, bo lubisz się pastwić nad czytelnikami. Remigiusz Mróz by napisał kolejną część w miesiąc, a może nawet w trzy tygodnie, przy sprzyjających wiatrach. Ale nie, ty będziesz ludzi trzymać na sznurku DWA LATA, żeby w następnym tomie znowu nic nie wyjaśnić. 

Złośliwa cholera.

Na inne tematy nie mam się siły wypowiadać, bo jest mi ZIMNO. Gdzie złota polska jesień, ja się pytam? Dlaczego od razu jest końcówka listopada, kiła i zgnilizna? Ja rozumiem, że ktoś może nie lubić lata, bo mu za gorąco. Ale żeby woleć TO? No nie, z całym szacunkiem – to jest jakieś nieporozumienie w ogóle. Też mam kurtki przejściowe, a nawet jakoś na początku roku miałam taki pomysł, żeby sobie kupić trencz. No i tak oglądam te trencze i w pewnym momencie spływa na mnie objawienie – no dobra, kupię, powieszę w szafie (w której totalnie nie mam już miejsca, ale to inna historia) i co dalej? Ile razy w roku go założę? Jakieś CZTERY. A przez pozostałe 361 będzie wisiał i mnie denerwował. I zrezygnowałam z kupna trencza na rzecz polarowej bluzy.

Inna rzecz, że oglądam swetry i na przykład taka koncepcja, że jest sobie gruby fajny sweter  i NAGLE ma dekolt do pępka (albo gołe ramiona) – też jest dosyć zastanawiająca. Ale to od dawna wiadomo, że nie nadążam za modą i nawet nie aspiruję. 

Z tego zimna włazi nam do domu robactwo, co w sumie nawet rozumiem, ale jeden pająk był wielkości połowy Mangusty. A inny mniejszy, ale bardzo, bardzo kudłaty. A w łazience siedział wtyk amerykański. N. już ma odruch, że jak słyszy wrzask – to nie pyta, tylko idzie ze szklanką. Mam rozstawione w strategicznych miejscach w chałupie szklanki na insekty, z podstawkami z kartonika. No i kiedyś z takiej szklanki napiła się jedna pani, która przyszła do nas umyć okna – niestety, zobaczyłam to już po fakcie, dostałam zawału i nie miałam odwagi jej o tym powiedzieć. Ale naprawdę, NAPRAWDĘ ze wszystkich dostępnych szklanek musiała wybrać akurat tę, która stała do góry nogami i na kartonowej podstawce? Chyba czasem kobieca intuicja jednak zawodzi. 

Nie wiem – zlikwidować już na zimę poduszki z kanapy na tarasie czy pooszukiwać samą siebie, że jeszcze posiedzę na niej w tym roku z Mangustą? (W dwóch polarach, bluzie sherpa i kocu).

PS. J.K. Rowling jest fanką KFC. Hmm. HMMMMMM.

PSPS. Przepraszam uprzejmie, kto szukał na moim blogu frazy “pająk skurwysyn”? I jeszcze “baba na rowerze” mnie intryguje (baba na rowerze u mnie na blogu? Jakoś tego nie widzę).

O WKURZENIU NA TEMPERATURĘ I C.D. CORMORANA

Od rana jestem w kryzysie – N. dziś rano skrobał szybę pierwszy raz w sezonie. Musiałam wyciągnąć moje norki z prawdziwych polimerów, żeby przeżyć. Jest mi zimno i smutno – wkurzono. 

Niecałe sto stron do końca:

– Robin chyba się nie otrząsnęła po pobycie w sekcie, bo jest nie do wytrzymania i jestem na skraju znielubienia jej;

– Strike trochę się ogarnął, ale też momentami mam ochotę go zdzielić gazetą przez łeb (najlepiej Financial Timesem) –  muszę przyznać, że troszkę mi serce odtajało, jak leczył rybę. A najlepsze, że w dzieciństwie miałam akwarium i DOKŁADNIE taką rybę, czarną welonkę z dziwnymi wypukłościami na głowie! Bardzo była inteligentna, lub był, i wszystkim było bardzo smutno, kiedy jej / jego ziemska podróż dobiegła końca. Gdybym wtedy wiedziała o puree z groszku!…

– niezależnie od powyższego Strike porzucił dietę i zaczął znowu żreć niezdrowe świństwa, mimo, że w co drugim rozdziale boli go noga; wciąga burgery, curry i dorsza w cieście, a ja czytam i robię się przez niego głodna;

– mam wrażenie, że tym razem wyjątkowo kręcą się dookoła własnego ogona w temacie śledztwa, chociaż „Serce jak smoła” chyba jednak było gorsze pod tym względem

Ale i tak najgorsze jest to, że zaraz skończę i co? I CO? Znowu dwa lata czekania (bo nie mam złudzeń, że będzie jakiś mega cliffhanger na końcu)? Szkoda, że nie jestem Mirandą Priestley i nie mogę wysłać asystentki, żeby mi przyniosła od autorki następną część NATYCHMIAST.

Gdyby tylko mogło u nas być NORMALNIE z tą temperaturą, a nie że z upału od razu zjazd w ciągu jednej doby i przymrozki w nocy!… A gdzie jakiś okres przejściowy? Czy 12 stopni w nocy to są zbyt wygórowane wymagania, nie – musi być od razu CZTERY? Jak mi zmarzną koleusy, bujne i kolorowe w tym roku, to nie ręczę za siebie.

O PSIM DUECIE I NOWYM CORMORANIE

Piękny ciepły weekend był, w sobotę to nawet za duszno trochę (albo ja mogłam tyle nie żreć na imprezie), ale doceniam bardzo.

Natomiast sprawuję opiekę (naprzemienną) nad Mufką, mojej ciotki psem, z powodu jej wyjazdu na wakacje. Jest bardzo interesująco, zgodnie spacerują razem z Mangustą po ogródku, drą japy na wszystko co się rusza, ale jednocześnie jest lekka wojna podjazdowa. Na przykład sprawdzanie w miskach, czy ta druga nie ma czegoś lepszego (nie ma), zajmowanie upatrzonego miejsca na kanapie, bo akurat to i żadne inne, i podpieprzanie sobie kocyków. Na szczęście bez agresji, tylko łypanie na siebie nawzajem. W nocy nie mam jak nóg wyprostować, bo Mufka jest jednak trochę WIĘKSZYCH gabarytów, niż malutka Mangusta, no ale tydzień spania w kucki jeszcze nikogo nie zabił. Chyba. Przynajmniej nie mam takich informacji.

W najnowszym Cormoranie jestem na stronie 400 i jak do tej pory, czyta mi się dobrze. Poznaję nowe słowa, na przykład „nef” oraz „ambidextrous” (to mój mąż jest). Co może być dla nas trochę dziwne, to brytyjskie realia, zwłaszcza dotyczące arystokracji i masonerii. U nas nie ma hierarchii i arystokracji funkcjonującej w społeczeństwie – nie naprawdę, chociaż niektórzy by bardzo chcieli i aspirują, to jest to zupełnie co innego i dlatego może być w odbiorze wydumane i nie do końca zrozumiałe. A masoneria to już w ogóle – na przykład bardzo mnie zdziwiło, że zupełnie normalnie, przechodząc ulicą, można kupić oficjalne masońskie srebrne ozdoby w oficjalnych sklepach. Myślałam, że to jest jakaś głęboka konspiracja i tylko dla wtajemniczonych i w ogóle, najpierw mroczne rytuały, a później breloczek z okiem i piramidą. 

Natomiast druga sprawa… Tylko połowa mojego mózgu jest skupiona na zagadce kryminalnej, bo reszta cały czas wychwytuje informacje dotyczące (na razie niedoszłego) romansu Robin i Cormorana. Zachowują się gorzej niż piętnastolatki w szkole, brakuje tylko żeby Cormoran zaczął ją ciągnąć za włosy i strzelać ze stanika, jak idą po schodach (to były dowody prawdziwej miłości, z tego co pamiętam), bo te ich rozkminy już mnie zaczynają denerwować. A Robin to już TOTALNIE mnie wpienia, bo jak w mordę strzelił powieliła schemat z Matthew – kolejny facet, z którym niby jest, ale ciągle myśli o Cormoranie i chowa się w kiblu z telefonem, żeby wysyłać SMS-ki. I nowy chłopak jest tak samo zazdrosny o Cormorana i jej pracę, jak był poprzedni, mimo, że właśnie w tej pracy ją poznał. Nie podoba mi się on i guzik mnie obchodzi, że jest podobny do Paula Newmana – wkurza mnie i już. Ale Robin z Cormoranem też mnie wkurzają. No i tak.

(Ja wiem, znam realia, nie może nastąpić zbyt wczesna konsumpcja, bo się temat wyprztyka i sprzedaż spadnie, ale no na litość!…)

O zaległościach w serialach nawet nie wspomnę – nie mam czasu oglądać, bo ciągle coś i ładna pogoda. Będzie jak znalazł na jesienne szarugi, które już się czają za rogiem i dyszą w kark, niestety.

O PINTXOS I WREDNYM KOMARZE

W prezencie urodzinowym byłam w Bilbao, w związku z czym cała misterna zasada Hara Hachi Bu niestety odeszła w zapomnienie, bo być w Bilbao i w ogóle w kraju Basków i nie obżerać się to jest nieporozumienie. Ale za to dużo chodziliśmy, chociaż nie wiem, czy WYSTARCZAJĄCO dużo, w porównaniu z tym co zjadłam. Sama kanapeczka z kaczą wątróbką i kandyzowanymi jabłkami to jakieś milion kalorii, a przecież nie była jedyna. 

I jednak w pewnym wieku przeświadczenie, że jeszcze jedna malutka kanapeczka przecież nie zaszkodzi, a do niej kieliszek wina, bo przecież tak wypada, a później jeszcze jedna w kolejnym barze i w następnym – no więc to jest myślenie BŁĘDNE. Koszmary senne i kac następnego dnia są naprawdę dotkliwe (zwłaszcza, jak kochający mąż zapoda od rana dziesięciokilometrowy spacer po Gran Via). Kiedyś człowiek się otrząsnął pod prysznicem, wypił cocacolę i jazda, a teraz się wlokłam tą Grań Via z łbem jak wiadro i obrzydzeniem do samej siebie. Czy powstrzymało mnie to przed spożywaniem kolejnych kanapeczek wieczorem? Ha. 

A w ogóle w jedną stronę z lotniska wiózł nas Fernando Alonso – tak zapierdzielał po tych krętych drogach, że siedzieliśmy z wybałuszonymi oczami i trzymaliśmy się wszystkimi kończynami, czego tylko się dało. Na lotnisko jedzie się normalnie jakieś 12 – 15 minut, a on nas dowiózł w SZEŚĆ. Oj było zabawnie, tylko strasznie mu w taksówce śmierdziało kocimi sikami (chociaż może to wcale nie był kot, tylko jakiś poprzedni pasażer nie wytrzymał tempa). W drugą stronę jechaliśmy na lotnisko Teslą (szybko, ale w granicach prawa), a pan był uroczym gadułą i rozmawialiśmy, jak ludzie się wyprowadzają do Castro Urdiales, bo tam są tańsze domy a jest tak pięknie nad samym oceanem, i dojeżdżają do roboty. I niby to już jest Cantabria, ale pfff – wielka mi Cantabria, skoro tam sami Baskowie mieszkają. 

Oraz był jeden sklep na Starym Mieście, czyli Siedmiu Ulicach, w którym był wyłącznie baskijski sernik. Można było kupić cały, połówki i ćwiartki. I nic więcej nie mieli w sprzedaży, tylko ten przypalony od góry sernik. 

Natomiast nie widziałam przez cały pobyt ANI JEDNEGO LABUBU. Ani na człowieku, ani na wystawie żadnego sklepu. 

I ponieważ mieliśmy hotel nad samą rzeką Nervion i otwierałam drzwi balkonowe na noc, bo klimatyzacja mnie wkurwia, to pogryzły nas komary. N. więcej sztuk, mnie zaledwie kilka sztuk, za to jeden w powiekę. Fantastycznie. Jak to teraz posmarować i nie oślepnąć?…

I lało tylko jednego dnia wieczorem, co jak na Bilbao jest wynikiem bardzo niezłym. 

Chwilowo nie piję do końca życia (co było do przewidzenia). Mangusta lekko obrażona, chociaż uwielbia swoje kuzynki u Zebry i podobno darła się najgłośniej w całej okolicy.Tylko jak mam teraz czytać Cormorana jednym okiem, hę?