W głębi mojego czarnego serca muszę przyznać, że lubię nasz polski maj. Wszystko kwitnie, pachnie. W dwóch miejscach w ogródku mamy małe szpaczki, a po okolicznych łąkach chodzą bociany. A po łazience chodzi pralka (nie tylko w maju, niestety).
A Szczypawka ma proteus mirabilis. To znaczy – ona cała jest absolutnie mirabilis, ale w tym przypadku chodzi konkretnie o psi pęcherz moczowy i bakterię gram ujemną, urzęsioną. Dobrze, że coś mnie tknęło żeby złapać ten mocz (chodzenie za psem z dużą łyżką do mieszania w garnku i pojemnikiem na mocz – niedoceniana rozrywka) i proszę, wyszedł posiew jak ta lala. Więc na razie nie wisi nad nami widmo karmy z much (nie ukrywam, że trochę mi ulżyło). Nie wiem co prawda, czemu objawami zakażonego pęcherza u niej jest sraczka, no ale jest i handluj z tym.
Pozostając w temacie.
W zeszłym tygodniu przez dwa dni miałam zatkane uszy – takie fest zatkane, jak przy lądowaniu, i słyszałam jakbym miała na głowie wiadro. No ogólnie niefajnie, ale na szczęście przeszło mi po tylenolu. No i już z odetkanymi uszami słucham sobie w sobotę, jak N. rozmawia z naszymi przyjaciółmi z Galicji. Którzy – TAK SIĘ SKŁADA – że od razu po wyjeździe z nami zachorowali na COVID! Obydwoje. Równiutko od razu tego dnia, kiedy wrócili. No i słyszę że mówią, że już im lepiej, chociaż jeszcze nie wrócił im całkiem smak i zapach, a M. miała przez tydzień ZATKANE USZY.
No to mnie pocieszyli, doprawdy. Można mieć covid z jednym jedynym symptomem? Kurde faja.
Wyszła biografia Peggy Guggenheim, trzeba by zamówić. No chyba że ogłuchnę, to wtedy będę miała inne zmartwienia na głowie, niż romanse Peggy z cudzymi mężami.