Koleżanka mieszkająca w kraju hiszpańskojęzycznym napisała na fejsie, że egzystencjalne pytanie Hamleta po hiszpańsku brzmi „Ser o no ser”.
Ja bym bardzo chętnie ser, ale zdecydowanie nie wieczorem, bo całą noc się wiję w mękach (faktycznie egzystencjalnych), w dzień też niespecjalnie mi służy, ale przynajmniej nie przeszkadza spać. Więc jak widać – to nie takie proste, że albo ser, albo nie. Jest jeszcze cała gamą szarości POMIĘDZY.
Ale ser to małe miki, albowiem UPIEKŁAM DROŻDŻÓWKĘ.
Czyli – jak by nie patrzeć – zrealizowałam listę wyzwań na 2024 rok. Jednoelementową, ale zawsze to coś.
Było bardzo fajnie, tylko ciasto powoli mi rosło – nie wiem, dlaczego się spodziewałam, że strzeli w górę i wyleje mi się z miski, a ono tak… pomalutku. Ale nie czepiam się, tym bardziej, że… No bo w przepisie było, żeby mu zapewnić ciepłe miejsce do tego wyrastania, więc niewiele myśląc, owinęłam miskę kocem na kanapie (wiem, wiem, z kaszą gryczaną mi się pozajączkowało), nastawiłam czasomierz i poszłam wieszać pranie. Wracam i co widzę? Koc odrzucony precz, ściereczka z miski zdjęta, a w misce wraz z ciastem siedzi Mangusta.
Fakt – bardzo była zainteresowana, co ja tam owijam w ten koc. A jamniki są uparte i dociekliwe (poza tym oczywiście przesadzam, że WESZŁA do miski, oczywiście – tylko nos tam wsadziła w celach badawczych). W zasadzie było do przewidzenia, że nie odpuści – dobrze, że nie zjadła tej kulki, tylko sobie powąchała i poprzyglądała się.
Cały proces oceniam pozytywnie, a zwłaszcza moment przemiany brei ze składników w drożdżowa kulkę – taki przeskok materii na zupełnie inny poziom kwantowy. Przy innych ciastach tego nie ma. Chętnie bym to powtórzyła, tylko jest jeden problem – to ciasto później trzeba ZJEŚĆ. Mięciutkie, nie za słodkie i pachnące masełkiem. A powiedzmy sobie szczerze – obwód mojej dupy jest dość istotnym PRZECIWWSKAZANIEM – powinnam tylko sobie powąchać i popatrzeć, jak Mangusta na surowe ciasto. Chociaż ostatnio to nawet od wąchania mi przybywa w obwodzie.
Przynajmniej ciasto mi się udało – trochę mam dosyć tego roku, a tu jeszcze trzeba przeżyć grudzień. W Galicji to bym sobie przynajmniej poszła wieczorkiem do baru na wino i kasztany, a u nas co? Po kasztanach co prawda nie mogłam spać, ale bez kasztanów – też nie śpię. To wolałabym nie spać z kasztanami w środku.