Czasem najlepszym przyjacielem szarego człowieka jest gala oscarowa.
A zwłaszcza serwis fotograficzny kreacji z gali oscarowej.
W tym roku gwiazdy postanowiły nam, zwykłym zjadaczom chleba i parówek, zrobić uprzejmość pod hasłem „Która Założy Najbardziej Dziwaczną Sukienkę i Będzie w Niej Wyglądała jak Przybysz z Galaktyki Aldebarana”.
Wygrała Faye Dunaway, wyprzedzając rywalki o jakieś 6 milionów lat świetlnych.
Ale rok był obfity w cuda i łaskawy. I tak na przykład, Jennifer Lopez w falbanach do samej ziemi jako żywo przypomina mi otomanę spowitą w taka rypsową, marszczoną kapę. Widząc zdjęcie Celine Dion mam ochote napisać do niej list, błagając ją, aby jak najczęściej robiła sobie zdjęcia w wieczorowych sukienkach, a odsetek depresji i samobójstw dramatycznie spadnie. Zdecydowanie także podobała mi się kreacja Penelopy Cruz, która ewidentnie stwierdziła, ze pierdzielnie sobie NAJWIĘKSZĄ KIECKĘ ZE WSZYSTKICH i udało jej się, natomiast faktura spódnicy przypomina mi – niestety nic na to nie poradzę – surowe flaki wołowe. Miałam kiedys niewątpliwa przyjemność zobaczyć surowe flaki wołowe w ich pełnej krasie i uwierzcie mi, one wyglądają właśnie dokładnie tak, jak spódnica Penelope.
Kocham gale oscarowe, które powinny się odbywać przynajmniej raz na kwartał.
Natomiast po pełnym wrażeń dniu wybraliśmy się na własną galę (w szatach roboczych, żeby nie było, ze naprędce przebierałam się we flaki wołowe).
Siedzimy z Sosko ( i naszymi wspaniałymi mężczyznami) w knajpie na kolacji i mówimy sobie tak: „Słuchajcie, trzeba już iśc bo miejsca sa nienumerowane, a będzie Justyna Steczkowska – ona ma liczną rodzinę, i zobaczycie, wszystko będzie pozajmowane”.
No więc poszliśmy.
(Czy był czerwony dywan? Czy przed nami na czerwonym dywanie prężyli się państwo Niemczyccy? Odpowiedzi na to i inne pytania już wkrótce).
Znaleźliśmy fajne miejsca, usiedliśmy.
Za chwilę podchodzi jakas panienka w satynowej bluzce:
– Przepraszam, czy znajdą się tu cztery wolne miejsca obok siebie dla pani Justyny Steczkowskiej?…
UFF! Ledwo zdążyliśmy. I nie wierz tu, człowieku, w intuicję.
(Z ciekawszych rzeczy to jeszcze wzruszyły nas parówki INDYKPOL dla singli).
Natomiast film…
No dobra. Nie jestem obiektywna, coś jak matka dla której własne dziecko zawsze jest najpiękniejsze, nawet zezowate i kulawe. NIE MÓWIĘ, że „TESTOSTERON” był kulawy i zezowaty! BOŻE BROŃ!
Mojemu mężowi na przykład zabrakło w nim AKCJI (pamiętamy, jakie filmy ogląda mój mąż).
Generalnie zrozumiałam, na czym polega MAGIA KINA.
Że w kinie robią Australię z kawałka piachu i obciętej wierzby.
Oraz aktor Karolak, który wykąpał się w jeziorze, siedział goły na leżaku i grał, że mu ciepło. Słuchajcie, to NAPRAWDĘ dobry aktor, skoro potrafił zagrać, że mu ciepło. Bo NIE BYŁO wtedy ciepło.
Polecam szczególnie najbardziej śmiała i wyzwolona erotyczną scene w całym kinie polskim powojennym. Dzieje się w kuchni podczas napychania kiszki ziemniaczanej.
No co ja będę mówić.
PODOBAŁO MI SIĘ.
A wiecie, ze po 5 latach małżeństwa 70% kobiet zdradza?…
– To znaczy, że po 10 latach małżeństwa – 140% – stwierdził mąż Sosko.
Tak, że jestem dziś niewyspana i jakaś taka wiecie. W TRANSIE.
No bo kto robi premiery w PONIEDZIAŁEK!…
PS. Ale epizod Karolaka z rockiem chrześcijańskim WART jest nawet zarwania nocy. Słuchajcie, idźcie na to od razu, jak wejdzie do kin – obstawiam, że będą pikiety z krzyżami i paschałami ;), protesty i zaskarżenia do trybunału.