O ANDALUZJI Z WIRUSEM

Otóż wróciłam z (Tamtej Strony, kusiło mnie żeby napisać) Andaluzji, gdzie pojechaliśmy we trójkę: ja, N. i wirus z platformy wiertniczej. Tak, odpowiedzialnie byłoby nie jechać, ale czekali na nas hiszpańscy przyjaciele. Notki nie sponsorują cukierki Halls, a powinny – bo tylko dzięki nim przeżyłam podróż samolotem. A później to już było do przewidzenia – wszyscy zwiedzali, a ja się wlokłam z tyłu jak Kłapouchy, w dodatku kaszląc jak całe sanatorium z Czarodziejskiej Góry. O tym, w jak fatalnej kondycji byłam, niech świadczy fakt, że przez pierwsze trzy wieczory byłam w stanie wypić na wieczornych copas tylko jeden kieliszek wina. Jeden. Kieliszek. Wina. Przez cały wieczór.

(W dodatku byłam strasznie zmęczona i marzyłam, żeby się wcześniej położyć, ale GDZIE TAM – nasi znajomi mają inne godziny otwarcia i kiedy ja zwisałam z krzesła, to oni się dopiero rozkręcali z opowieściami „A pamiętasz, jak w dziewięćdziesiątym przyjechaliśmy do Polski i nocowaliśmy w akademiku w ośmioosobowym pokoju, a alcalde od razu poleciał do portiera, żeby mu powiedział, gdzie tu można wynająć dziwkę! W ośmioosobowym pokoju!”).

I normalnie pierwszej nocy myślałam, że mam jakieś zwidy, bo wychodzimy z kolacji w knajpie typu wszystko usmażone, bo tak się je ryby i owoce morza w Andaluzji – podziabane i usmażone – a tu ulicą idzie procesja i niosą OGROMNĄ drewnianą platformę. Za chwilę następna. I następna. Pod każdą platformą kilkudziesięciu facetów, a dookoła ich żony, matki, dzieci, kumple, wszyscy im kibicują, przodem idzie facet z megafonem i dyktuje tempo („Wolniej, mniejsze kroki, Paco tam z tyłu niżej, idziemy przyjaciele”) i kilku innych, co przygrywają na trąbkach. Pomyślałam – no jak nic, zasłabłam w tej knajpie z niedotlenienia i mam halucynacje! Ale Marise mi tłumaczy, że oni ćwiczą przed Wielkim Tygodniem, przed najważniejszą procesją – wyciągają te ogromne tronos nocami i chodzą z nimi trasą procesji, żeby nie było wtopy. No powiadam Państwu – procesja procesją, ale te próby były naprawdę imponujące. Coś niesamowitego. Całe miasto się zbiegało popatrzeć, czy Paco z tyłu się nie potknie, nie wywali i nie narobi wstydu. I dowiedziałam się, że zwykle każda dzielnica ma swoją figurę na drewnianej platformie i ci co ją noszą, to są osobne bractwa. 

Jakby ktoś chciał zobaczyć, jak to wygląda, to akurat jest serial na HBO hiszpański serial „Gdy nikt nas nie widzi”. Intryga jak intryga, ale dzieje się podczas Wielkiego Tygodnia i noszą te tronos. 

I było pięknie i ciepło i kwitły pomarańcze, a kwitnące pomarańcze pachną tak, że można się przewrócić. I jeszcze kwitły takie ładne nieduże krzaki z dużymi, uśmiechniętymi białymi kwiatami – wysłałam moim koleżankom zdjęcie, że o jakie ładne im tu kwitnie, a one – że to słynny czystek. No więc nie wiem jak z cudownymi właściwościami czystka, ale wygląda przepięknie, zwłaszcza jak jest go dużo.

Noce były cieple i wyległy się komary, bo tam jest pełno rozlewisk, w których te mendy się lęgną. Nasz znajomy drugiego poranka skarżył się, że w ogóle nie spał, bo komary go molestowały i musiał na nie polować, po czym wyjął chustkę i zademonstrował rzeczone ubite komary. Znowu myślałam, że mam zwidy z niedotlenienia, ale nie. Może on je kolekcjonuje i na przykład ma klaser. Matko Boska.

A najlepsze było, jak straciłam głos od tego kaszlu i N. był ZACHWYCONY, bo nie mogłam się na niego wydzierać ani go opieprzać.

I jak siedziałam w tych andaluzyjskich knajpach, zwłaszcza wieczorami na winie, to sobie tak myślałam o wielu, wielu przeczytanych wątkach na forum w temacie dziecko w restauracji – „Jak idę do lokalu, to chcę się zrelaksować i spokojnie zjeść w ciszy i nie mam ochoty, żeby mi się jakieś dziecko darło!”. I mam dla tych wszystkich państwa od relaksu w restauracji jedną radę – nie jedźcie do Andaluzji. Tam w restauracjach można ogłuchnąć, i wcale nie dzieci się najgłośniej wydzierają (choć owszem – jest ich bardzo dużo i też nie żałują płuc). Dobrą knajpę słychać z kilkuset metrów, tyle powiem. A dzieci w Andaluzji bardzo ruchliwe, popołudniami trudno przejść paseo, bo wszystkie grają w piłkę, jeżdżą na rolkach i rowerach. A mamusie siedzą w kawiarniach i plotkują. I rozczuliła mnie jedna dziewuszka, na oko sześciolatka z falującymi lokami do pasa, w koszulce z napisem MBAPPE. 

A na śniadania był chleb ze smalcem, jak ktoś chciał (ja chciałam, bardzo mają dobry, z papryką, nazywa się zurrapa). 

Mangusta się oczywiście ucieszyła na nasz widok, ale trochę była obrażona i pierwszej nocy zabrała do łóżka gumową kaczkę i co godzinę wyrywało nas ze snu PIIIIIII, jak człowiek zmieniał bok albo pies się kokosił. 

Nie chcę zapeszyć, ale bardzo ładna pogoda jest. Na szczęście nie ma jeszcze komarów – jak będą, to chyba kilka złapię, ususzę i wyślemy naszemu znajomemu, żeby miał do kolekcji. 

O WIRUSIE I SŁUPKU

Wrócił – co prawda nie w obiecanym terminie, ale w końcu dotarł; trochę już ostrzyłam łopatę w celu humanitarnego uboju, ale rozeszło się po kościach. Natomiast przywiózł jajko niespodziankę w postaci eleganckiego wirusa, którego naturalnie mi sprzedał – dwa dni miałam gorączkę i śniła mi się księżna Kate kandydująca na Prezydenta USA. I cały czas mam żyletkę w gardle. No po prostu – nic, tylko wysłać starego w delegację pełnomorską. W internecie oczywiście pełno teorii, że teraz wszyscy będziemy umierać na odmrożone wirusy z rozpuszczających się lodowców – no, to chyba właśnie dostałam darmową próbkę.

Dobrze, że przynajmniej gorączka mi przeszła, bo w poniedziałek czołgałam się w malignie i Buka wie, co jest w pracowych dokumentach, które wyprodukowałam. Może mnie aresztują. 

A dziś rano o 5.20 Mangusta przyniosła mi w prezencie suszoną dżdżownicę, zaschniętą w kształcie litery W. Zuch dziewczyna.

Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego wszyscy ostatnio tak wciskają aplikacje, a już najbardziej sklepy i platformy zakupowe. Ja nie lubię w aplikacji kupować, gorzej się wyszukuje i nie mam porządnego podglądu, wolę normalnie w sklepie internetowym w laptopie, jak neandertalczyk. No i leżę sobie w tej gorączce i przesuwam kolorowe klocki (świetna gra – przesuwa się klocki o różnych kształtach do wyjścia w ich kolorze; oczywiście na początku jest mało miejsca i niektóre poziomy to oho, ho – ile przy nich jest grzebania – w dodatku jest ograniczony czas, no po prostu miodzio). Przez chwilę coś mi mignęło, bo wiadomo – reklamy, ale może mi się przywidziało w gorączce, przesuwam dalej. Dopiero za jakiś czas odkryłam na swoim koncie w Zalando, że zakupiłam czółenka na słupku, w dodatku rozmiar 40! Jak słowo daję, czółenka to całkiem nie moja bajka, chociaż może na jakieś fikuśne bym się skusiła – ale raczej nie o cztery rozmiary za duże! Na szczęście dało się zamówienie anulować, bo co prawda nigdy nie miałam problemu ze zwrotami w Zalando, ale nie znoszę pakowania i odsyłania, no i po co generować CO2 dla rozmiaru 40. Na słupku.

Za to fervex o smaku malinowym – pycha, chyba będę używać rekreacyjnie w chłodniejsze dni.