O TYM, ŻE JAK WIEJE, TO JA SIĘ NIE NADAJĘ

Wieje od czterech dni. Za chwilę zabraknie mi solpadeiny. Chociaż jest nadzieja, że po prostu zwariuję, zanim zabraknie, i w ten sposób problem się rozwiąże – bo większość problemów ma tendencję do samorozwiązywania się, jeśli im się pozwoli. Jak sobie pomyślę o bohaterkach powieści w stylu „Wichrowe wzgórza”, gdzie im ciągle wiało na wrzosowiskach, to one i tak były zaskakująco stabilne emocjonalne. Ciekawe, od czego sfiksowała żona pana Rochestera (oprócz sprowadzania do domu nieletnich, niewinnych guwernantek o sarnich oczach oczywiście). 

Z wydarzeń bieżących – Mangusta nie chce jeść śniadań, woli kolację. Próbowałam ją przestawić, bo przecież całe życie wtłaczają człowiekowi do głowy, że śniadanie to podstawa (jakoś w Hiszpanii nie podstawa) – ale efekt jest taki, że z głodu wylizuje podłogę w kuchni i gryzie nogi krzeseł. No nie, ja te krzesła lubię, więc kolacja została podana. No i nie wiem co robić – przez tyle lat przyzwyczaiłam się, że mokry nosek prowadził mnie od samego rana do miseczki, a obecny mokry nosek o poranku jeździ po podłodze na gumowej kurze, mając wyrąbane na jedzenie. Oczywiście czuję, że to wszystko przez błędy wychowawcze, jakie popełniłam. Może jej się zmieni – ja w dzieciństwie też nienawidziłam śniadań, ale głównie dlatego, że wciskali mi mleko (aż dostałam gęsiej skóry na samo wspomnienie).

Tak się jakoś zdarzyło, iż w sobotę miałam kaca, ponieważ w piątek spotkałam się z koleżankami w nowej lokalnej restauracji (bardzo fajna), a moja partnerka od czerwonego wina przyjechała SAMOCHODEM i nie piła. A siłą rozpędu wina zostało zamówione tyle co zawsze, czyli na dwie osoby, a wypiłam je sama minus pół kieliszka. No nie byłam w najlepszej formie w sobotę od rana, nie będę ukrywać, i na poprawienie nastroju zabrałam się za biografię Żuławskiego. Którą wciągnęłam w trzy dni, bo jest napisana świetnie, no i o bardzo interesującym człowieku. Chociaż napisać o nim, że był trudny, to zdecydowanie za mało powiedziane

Ja mam do Żuławskiego sentyment przez „Szamankę”. Film miał premierę, kiedy kończyłam studia i nie wiem z jakiego powodu uważałam, że wszystko co ciekawe już mi się w życiu przytrafiło i nic więcej mnie nie czeka. Nosiłam się egzystencjalnie, czułam się wyalienowaną jednostką we Wszechświecie i na „Szamankę” poszłam do kina sama. To chyba jedyny film, na jakim byłam sama w kinie. I pamiętam, że mi się wtedy podobała – to znaczy, była okropna, ale właśnie tego potrzebowałam; ciekawe, jak by dziś na mnie podziałała. Może się skuszę i obejrzę. Na dodatek po lekturze biografii mam ogromną ochotę na film z Adjani i ośmiornicą.

A najnowszy odcinek Detektywa nie rozwija się fabularnie w pożądanym kierunku – wprost przeciwnie, powiedziałabym. Bardzo polubiłam obie panie detektyw, tylko niech one przestaną być takie UDUCHOWIONE, bardzo proszę. A u Agi Rojek też śmierć na stacji polarnej – tylko na Antarktydzie. To idę posłuchać.

O RACHUNKU ZA TELEFON W ZASADZIE

Szczeniaczek Mangusta całą noc chorował(a) po tabletce na odrobaczenie – jestem dziś zwierzoczłekoupiór. A na dodatek nad Polską mają się zderzyć dwa cyklony, no po prostu fantastyczne wiadomości od rana. Jak tylko zaczyna wiać, to od razu u nas na wsi prąd wyłączają (najfajniej było ostatnio w przeddzień Wigilii, jak wszyscy z sernikami w piecykach i kompotem na kuchence).

Co poza tym. Otóż mam coraz większy tyłek i nic z tego nie wynika. Oraz właśnie dostałam SMS, że zapomniałam zapłacić za telefon. Mam ochotę im odpowiedzieć, że ja i tak nie lubię rozmawiać przez telefon, więc niech się odczepią.

Powieść rozwija się w kierunku, jaki przewidziałam – facet z Tindera okazał się być oszustem, poligamistą i naciągaczem. OJEJ, NAPRAWDĘ? A przecież taki był miły na pierwszej randce i „dzień dobry” mówił sąsiadom. I miał być przystojnym milionerem, bo przecież wszyscy przystojni milionerzy szukają prawdziwej miłości w internecie (wśród starszych od nich, bogatych babek). No i teraz się będą na nim MŚCIĆ. No zobaczymy, zobaczymy.

Natomiast chyba niestety przesadziłam z badaniami na temat filmików o wyciskaniu pryszczy, bo włączam sobie jujuba żeby zdegustować kolejny odcinek Agi Rojek albo jakąś japońską piekarnię (o, jak mnie to wycisza! Praca w piekarni musi być satysfakcjonująca; ciężka, ale fajna), a tam… A TAM… w polecanych…  rzuca się na mnie wrośnięty paznokieć! Fuuuu, jakie to było okropne. Mam za swoje – nie drążyć turpistycznych kanałów, przyjąć do wiadomości, że jeden człowiek jest w stanie najgorszy syf wrzucić na jutuba, a drugi – obejrzeć i po prostu żyć dalej swoim życiem. Z japońską piekarnią w tle.

A czwarty sezon Detektywa rozwija się bardzo pięknie. Tylko żeby było tak, jak Jodie Foster powiedziała do tej pięknej detektyw z Alaski – żadne duchy ani żadne siły nadprzyrodzone, ktoś to zrobił i my go znajdziemy. Trzymam ją za słowo. Mają złapać jakiegoś złodupca i żeby się nie okazało, że to jakiś prastary zarazek co się roztopił i wściekł albo duchy przodków. W ogóle to dlaczego ludzie osiedlają się w miejscach, gdzie przez pół roku jest noc (i to zimowa noc, z mrozami, śniegiem i wieczną zmarzliną)? Wiadomo, że to się nie może dobrze skończyć.

I znowu jedna dwunasta roku już za nami. AAAAAA!… I to jest dopiero STRASZNE. 

Dobra, zapłacę za ten telefon, niech będzie moja krzywda.

PS. W jajkach od tak zwanej baby zaczynają się pojawiać podwójne żółtka. To oczywiście oznaka nadchodzącej wiosny, prawda? PRAWDA? Niech mi nikt nie pisze, że to dlatego, że kury mają załamanie nerwowe i depresję zimową!…

O TYGODNIU STRACHÓW

Miałam okropny tydzień. Okropny.

N. wywiało na CAŁY TYDZIEŃ do Japonii, służbowo, biedaczek był TAK ZAPRACOWANY, że dał radę zadzwonić tylko 3 razy, z czego dwa z lotniska („Nie uwierzysz, mają tu kandyzowane kraby! To jest coś najohydniejszego, co w życiu jedliśmy”), a tak to przysyłał mi zdjęcia jedzenia. Dobra – NO TRUDNO, wszyscy wiemy, jacy są faceci kiedy się zerwą ze smyczy. Ważne, że przysyłał zdjęcia jedzenia, a nie gejsz albo ślicznych Japoneczek w szkolnych mundurkach – tylko tempury albo surowej ryby.

W każdym razie – ujmując delikatnie, nie spało mi się najlepiej. Ciągle coś skrobało, stukało, a Mangusta natychmiast stawała na baczność i się darła. A pierwszej nocy chciała mnie wyciągnąć na siusiu o trzeciej nad ranem, więc miałyśmy długą rozmowę o tym, że parcia boi się duchów, a trzecia w nocy jest najgorsza. I posłuchała mnie, bo od tamtej pory już budziła mnie o czwartej (kochana psina, chociaż jeszcze narwana).  Wniosek z tego taki, że z psem się człowiek dogada, a z facetem – NIE! (A tym bardziej z mężem – NIGDY nie słucha, co do niego mówię. Nigdy).

Dobrze, że przynajmniej jednego wieczoru wpadły koleżanki mnie pocieszyć (i to z całą torbą pysznego, niezdrowego żarcia), bobym zapomniała ludzkiego języka i porozumiewała się przy pomocy syczenia i tupania. A tak to przynajmniej się trochę obrobiło dupy temu i owemu (ale za mało, za mało – niestety wszystkie mamy mgłę mózgową i ciągle zapominamy, kogo miałyśmy oplotkować – straszne to jest).

Ale co było w tym wszystkim najtrudniejsze, to że NIE MOGŁAM obejrzeć pierwszego odcinka nowej serii „True Detective” z Jodie Foster. Bardzo mnie ciągnęło, ale to BARDZO, ale doszłam do wniosku, że jak tam będą jakieś mroczne klimaty i w ogóle zjawiska nadprzyrodzone, to koniec, już w ogóle nie zasnę i osiwieję. I czekałam z tym odcinkiem i powiem tak – DOBRZE, że poczekałam. No przecież bym nawet na minutę oka nie zmrużyła ani nie wyszła z psem siusiu po zmroku. Było WSZYSTKO, czego się zwykle boję w takich produkcjach, a nawet więcej. Czy tylko ja mam skojarzenia z wyprawą Diatłowa? Natomiast oprócz strachów serial ma niesamowity klimat, obsadę i bohaterów – taki „Przystanek Alaska” w wersji thriller. (No i po dwóch odcinkach wychodzi mi, że wszyscy tam już spali ze wszystkimi, no ale – jak powiedział jeden z bohaterów – jak przez pół roku jest noc, to wszyscy się nudzą, nawet zmarli).

I teraz czekaj, człowieku, na kolejne odcinki. Sadyści zwyrodniali z HBO.

No dobra, to już się przyznam: kupiłam i czytam książkę Jane Fallon, w sumie dlatego, że to jest partnerka Ricky’ega Gervaisa i chciałam się przekonać, dlaczego te jej książki się sprzedają jak szalone. Dobrze się czyta, historia dotyczy 49-latki po rozwodzie, która szuka (oczywiście) szczęścia w serwisach randkowych, z tym, że wkleiła nie swoje zdjęcie, tylko ładniejszej siostry. Miło poczytać, że w tym wieku szpiegowanie na fejsie i pajęczyna intryg w serwisach społecznościowych mają się dobrze. Zobaczymy, co dalej. Natomiast w żadnym wypadku nie grozi mi utożsamienie się z bohaterką, ponieważ ona prawie codziennie chodzi na siłownię i do spa. Pfff, siłownia i spa!…

O POSTĘPIE W PROJEKCIE I REGULACJI TEMPERATURY

W styczniu to ja nie promieniuję inteligencją. Ani optymizmem. Niczym w zasadzie nie promieniuję; nawet w najlepszych warunkach pogodowych nie jestem zbyt wyrywna, a co dopiero w takiej obrzydliwie ponurej scenografii. 

Śniło mi się, że zbieram psie zabawki z podłogi i to był sen jednocześnie retrospektywny, jak i proroczy, ponieważ codziennie po dwadzieścia siedem razy zbieram rozwłóczone po podłodze psie zabawki. Nawet nie, żeby wprowadzić jakiś tam porządek (kogo ja chcę oszukać), tylko żeby po prostu się nie potknąć i nie zabić. Bo chciałabym oszczędzić młodemu, energicznemu szczeniaczkowi widoku ludzkiego trupa – po co jej taka trauma? 

W kwestii Projektu 2024 (ciasto drożdżowe, przypomnę) dojrzałam do decyzji strategicznej

(bo z projektami to jest tak, że najpierw człowiek musi sobie poukładać w głowie i to jest najcięższa robota, a później już z górki. Na przykład pakowanie – 95% pakowania odbywa się w głowie, a pozostałe 5% to przekładanie z szafy do walizki)

…i ta decyzja strategiczna brzmi – SUCHE DROŻDŻE. Bo ze świeżych to trzeba robić rozczyn, co całą operację robi dwa razy bardziej skomplikowaną i w ogóle. Poza tym, tez świeżymi drożdżami miałam kontakt w wieku nastoletnim, kiedy to się robiło taką papkę z cukrem i to niby miało pomóc na problematyczną cerę. Guzik pomogło, tyle powiem. Ale muszę przyznać, że o ile w młodości tłusta cera jest po prostu KOSZMAREM (może teraz mniejszym, bo są koreańskie toniki i w ogóle), to w wieku zaawansowanym się przydaje. Reasumując – suche drożdże. Tak. 

No i obejrzałam „Barbie” (wiem, wiem, wszyscy już dawno). W kwestii ideologicznej trochę to zamotane, ale bawiłam się świetnie. Ryan fantastyczny, ale to, jaka Margot Robbie jest piękna, to jest po prostu NIEPRZYZWOITE. 

A po ostatnich doniesieniach medialnych N. zabrał mnie do garażu, wskazał palcem na małą plastikową skrzyneczkę na ścianie i powiedział „Zobacz, jak chcesz żeby było w domu cieplej, to wciskasz plus, a jak chłodniej – to minus”. Wzruszyłam się doprawdy, że tak się przejął i w ogóle mu nie powiedziałam, że raczej bym się domyśliła, bo mam podobne w żelazku. I że przecież w kwestii ogrzewania zawsze mogę zadzwonić do Belwederu, bo oni zdaje się tym się ostatnio zajmują.

O ZIMNIE I POSTANOWIENIU

Zimno się zrobiło NIEWYBACZALNIE i obrzydliwie, aż mi Mangusty żal i nawet przygotowałam wiadro z mopem, a ona właśnie życzy sobie WYCHODZIĆ na toaletę. Jak pada deszcz – nie, ale mróz ze śniegiem jest OK. Na krótko, ale wychodzi, a najlepsze jak chodzi po własnych śladach po śniegu, jak Indianin. 

Co nie zmienia faktu, że ja jestem przeciwna takim temperaturom i zła na przodków, że osiedlili się w takim klimacie. Pewnie nawet nie wiedzieli, że są inne możliwości – nieuki jedne.

Przez cały weekend N. się nade mną znęcał psychicznie. Znalazł koperty ze starymi zdjęciami, wyciągał je i podsuwał mi z komentarzem „A pamiętasz, jaka kiedyś byłaś SZCZUPLUTKA?”. No po prostu CO ZA ŚWINIA, to nie mam słów! W dodatku – byłam, OWSZEM – BYŁAM, zgrabna jak nie wiem co i to chyba oczywiste, że wstydziłam się wtedy rozebrać na plaży. Teraz z taką figurą chodziłabym na golasa dwadzieścia cztery godziny na dobę.

(To taka figura retoryczna – oczywiście, że bym nie chodziła, bo to jakoś nie w moim stylu, a już na pewno nie zimą i nie przy takich temperaturach, jak teraz).

Podsumowując – naprawdę mnie wkurwił i to porządnie; gdybym go zamordowała np. nożem albo ciężką kryształową salaterką, to każdy sąd by mnie uniewinnił, KAŻDY. I legalny, i ten podrabiany pisowski, i rejonowy, i najwyższy z najwyższych. 

Cały czas jest dość wczesny początek roku – nie mam wątpliwości, że to się za chwilę zmieni, ten czas tak zapierdala, że za kilka dni znowu będziemy szukać prezentów gwiazdkowych i uzgadniać, kto przynosi jakie śledzie. Ale PÓKI CO jest pierwsza dekada stycznia i tak sobie myślę, że może bym coś postanowiła na ten rok, tylko żeby to było realistyczne i miało ręce i nogi.

I wymyśliłam, że zrobię CIASTO DROŻDŻOWE. Nigdy nie robiłam, bo drożdży się troszkę boję, a koleżanka się ze mnie nabija, że to prościzna i każdy potrafi. No więc w tym roku się tego PODEJMĘ.

Być może okaże się, że to kolejna moja kulinarna klątwa – jak pieczone ziemniaki albo żurek. Bo przypomnę, że nigdy nie udało mi się upiec ziemniaków w piecyku do miękkości (ile czasu bym nie piekła – zawsze są twarde i surowe) oraz zrobić żurku od podstaw. Próbowałam kilka razy, trzymałam się przepisu co do literki, kropeczki i znaków przestankowych – i kończyło się garem brei o smaku ścierki do podłogi, który lądował w sedesie, a żurek się robiło z torebki (bo N. jak na złość UWIELBIA żurek i mógłby jeść codziennie). Szkoda, że nie mam przepisu mojej babci, która robiła WYBITNE ciasto drożdżowe – ale babcia wszystkie przepisy miała w rękach i oku, nigdy nic nie odmierzała. 

Więc mam postanowienie na nadchodzący rok. Pewnie nie stanie się to w styczniu, może nawet nie w lutym, ale STAY TUNED. 

Podsumowanie i wnioski: Jestem gruba. 

O WYRAFINOWANIU I WIELBŁĄDACH

N. dostał życzenia noworoczne od kolegi „Salud, dinero y amor”. No i wszystko pięknie, tylko ten amor nieco mnie zaniepokoił, bo to kolega z pracy jest. Już ja im dam, amora w robocie!

Byliśmy z Mangustą nad morzem (poprzednim razem byłam ze Szczypawką i wszystko mi się przypominało; cały czas tęsknię za kruszynką). Prowadzając na smyczy małego jamnika człowiek się czuje jak ochroniarz i rzecznik prasowy Grace Kelly, co najmniej. Uśmiechy, okrzyki zachwytu i obowiązkowe „ILE MA?” (a to zależy: kalorii? w biuście? na koncie?). No ale żeby nie zachowywać się jak burak pastewny odpowiadałam grzecznie, że sześć miesięcy. Najgorzej jak mówili do Mangusty po niemiecku, a ja ani w ząb. Jeden pan niemiecki emeryt pokazał mi pokaźną część zasobu zdjęć na swoim telefonie (niektóre z psem, ale nie wszystkie), ale finalnie nie wiem, o co mu chodziło, bo żona go odciągnęła.

A w Wigilię jedna psina Zebry się dość spektakularnie porzygała (możliwe, że po hydroksyzynie – to długa historia). Zdecydowałam, że to jest wróżba OBFITOŚCI na nadchodzący rok, bo to najbardziej optymistyczne, co mi przyszło na myśl.

W prezencie od Mikołaja dostałam biała koszulę z wierszami Szymborskiej i książkę o Witkacym i jego babach (już ją kończę – trochę chaotyczna, ale fajna). A od koleżanki – zestaw szminek w różnych odcieniach czerwieni, bo ona nas od jakiegoś czasu nawraca na WYRAFINOWANY look. Nie wiem, czy ze mną jej się uda – da radę być wyrafinowanym i nie potrafić się uczesać?… I tyłek mam za duży. Ech.

No to trzymajmy się w tym Nowym Roku. Oby wasze wielbłądy były zdrowe i tłuste!

O SERNIKU I ZASADACH

W tym roku znowu zrobiłam sernik baskijski. Głównie dlatego, że robi się w piętnaście minut – chociaż owszem, również dla smaku. Skarmelizowany, przypalony wierzch i najzwyklejszy sernik w środku, bez żadnych fanaberii, bez spodu, dodatków, pianek, owoców, RODZYNEK (tfu!) i tym podobnych drobnoustrojów. 

Przed świętami wymieniłyśmy opinię z koleżanką, która też baskijski, ale ma inny przepis. W którym nie ma mąki. W moim jest mąka – w ilości homeopatycznej, dosłownie łyżka stołowa na kilogram twarogu. Nie wiem, jakie ta mąka ma znaczenie, ale Santiago Rivera – autor i ojciec TEGO SERNIKA – sypie tę łyżkę, czyli chyba czemuś ona służy. A masa z mąką czy bez jest tak samo rzadka, jak jogurt – za pierwszym razem byłam pewna, że kałuża wyjdzie, a nie sernik – a jednak się ścina. Podsumowując – uparłam się przy wersji z mąką.

Więc oczywiście, jak to było do przewidzenia – ZAPOMNIAŁAM o tej mące. Przypomniało mi się po kilku minutach od wstawienia tortownicy do piecyka. Nawet nie zdążyła się ugrzać – wiem o tym, bo ją wywlokłam, posypałam łyżką mąki i wybrzechtałam rózgą (do jajek, nie od Mikołaja). Prawdopodobnie było to zupełnie bez sensu, ale w życiu trzeba mieć ZASADY. I się ich trzymać. 

I tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie zakończyć opowieść wigilijną i życzyć Wesołych Świąt, a jak kto nie obchodzi – to też niech mu będzie wesoło i się nie struje grzybami z pierogów. No chyba, żeby się trafiły halucynogenne (mówi się, że u nas nie rosną, ale znam takich, co mają zdanie odrębne w tym przedmiocie). I dużo, dużo prezentów! (A znacie to – przychodzi facet do lekarza i mówi „Panie doktorze, niech mi pan przepisze jakieś tabletki na chciwość, tylko dużo, dużo!”). 

A jak się ktoś zacznie przy stole kłócić o politykę, to go oblać kompotem.

Czego sobie i Państwu życzę.

O TYM, ZE NARESZCIE SIĘ RUSZYŁO

Wczoraj był bardzo, ale to bardzo satysfakcjonujący dzień. Siedziałam przyklejona do komputera, skakałam po serwisach informacyjnych i rechotałam bardzo niechrześcijańsko, no bo chrześcijanie nie pragną flekowania oprawców. A ja owszem, więc miód satysfakcji zalewał moje czarne serduszko. Z tego wszystkiego zbyt długo nie wychodziłam z Mangustą, więc psina z nudów i rozpaczy zjadła aloes z doniczki. No ale przecież podobno aloes jest bardzo zdrowy.

Przeczytałam ostatnio artykuł o pani doktor, która prowadzi bardzo popularny na jutubie kanał, na którym transmituje wyciskanie pryszczy. Po obowiązkowym WTF oraz „Co jest nie tak z tym światem – zaznacz na obrazku” oczywiście kliknęłam, bo może to jakaś przenośnia albo coś. To nie była przenośnia. Filmiki z wyciskaniem pryszczy maja MILIONY wyświetleń. Mało tego – jest MNÓSTWO takich kanałów i to w dodatku specjalizujących się – pryszcze, wągry, cysty, trądzik… I na każdym z nich setki filmików. Moja pierwsza reakcja to było oczywiście – I don’t want to live on this planet anymore. Ale po głębszym zastanowieniu – co bym wolała oglądać? TVPIs czy wyciskanie wagrów? No oczywiście, że wyciskanie wągrów. Czyli znowu wychodzi na to, że wszystko jest relatywne i liczy się kontekst.

Pozostając w tej atmosferze – podobno na wybiegach lansowany jest trend fryzjerski na przyszły rok pod nazwą ”brudne włosy”. Maja być oklapnięte, ulizane i z połyskiem (w domyśle – tłuste). No proszę, pani poseł Beata Kempa okazała się trendsetterką – co prawda niechcący, ale jednak. Ale nie będę krytykować, ponieważ zdarza mi się taki look, nie ukrywam. Zwłaszcza w fazie cyklu „życie nie ma sensu, a moje zwłaszcza, i kamieni kupa” – w końcu ogląda mnie tylko pies, to po co marnować wodę i zanieczyszczać kulę ziemską detergentami.

Trochę zamiast tak zwanej magii świąt mamy w tym roku aurę rodem z Kill Billa – ale to dobrze. Pierwszy raz od wielu, wielu lat nie jestem przygnębiona i zdołowana.

PS. „1670” – są fajne teksty, są dłużyzny, są żarty przewidywalne ale są i zaskakujące – generalnie to pierwszy polski serial od NIE PAMIĘTAM KIEDY, który oglądam bez gęsiej skórki zażenowania. Ale jeśli chodzi o humor, to zostałam rozłożona na łopatki przez „Niebezpiecznych dżentelmenów”. Czapki z głów i mogę sypać kwiatki przed scenarzystą i reżyserem.

O GENETYCE I KULINARIACH

Dwunastego grudnia N. stwierdził, że zachowuję się zupełnie jak moja babcia. Bo jak się wchodziło do babci, to transmisja z Sejmu ryczała na cały regulator, a babcia siedziała w fotelu, robiła na drutach i używała słów niecenzuralnych. WSZYSTKO SIĘ ZGADZAŁO – z tym, że nie druty, a szydełko. Napisałam SMS-a do Zebry, bo to nasza wspólna babcia była, a ona na to, że u niej tego dnia IDENTYCZNIE – tylko babcia innych przekleństw używała, a my mamy swoje, autorskie. 

Dobrze, że już po wszystkim, bo długo bym nie pociągnęła na takich emocjach. Na co dzień mam niskie ciśnienie i mogłoby mi wywalić bezpieczniki. No i zamieniam się we własną babcię, o co nigdy bym się nie podejrzewała, bo babcia energiczna, towarzyska brunetka i na dodatek należała do partyzantki, a ja wprost przeciwnie. A jednak – co w chromosomach, to człowieka nie ominie.

Natomiast przez ostatnie kilka dni w okolicy zapanowała jakaś entuzjastyczna życzliwość, nawet tu i ówdzie słyszane były korki od szampana, tylko jeden sąsiad coś smutny chodził z nosem na kwintę. Już podejrzewaliśmy najgorsze, ale powód okazał się dość prozaiczny: otóż małżonka, przebywająca przez ostatnie trzy tygodnie w sanatorium, wróciła do domu. A tu człowiek już posmakował wolności i wiatru w żaglach, a w weekendy „wędził schab na święta” z kolegami (jeśli wiecie o co mi chodzi – mryg, mryg), i to wszystko się skończyło tak nagle. Teraz sąsiad dużo wzdycha i przebywa w garażu (dobrze, że nie ma mrozów).

Wczoraj trudny dzień od rana, ale zakończył się najlepiej jak tylko mógł: w jednej restauracji z obiadami były szare kluski. Uwielbiam szare kluski z twarogiem – jednak mam bardzo słowiański żołądek. Gdybym miała do wyboru homara i szare kluski z twarogiem – wybieram kluski (no, może przy krewetkach al ajillo bym się wahała i w końcu opędzlowała jedno i drugie). Podsumowując – dzień przyniósł same sukcesy, zarówno na płaszczyźnie międzynarodowej, jak i lokalnie gastronomicznej.

Podobno świetny seria na Netflixie rzucili i mam się nie przejmować, że polski, tylko dać mu szansę – „1670” się nazywa. A czytam bardzo niezłą książkę – też polską, „Wszystkojedność”. Spodobała mi się na tyle, że upolowałam w antykwariacie i zamówiłam sobie poprzednią książkę autora o wspaniałym tytule „Muszę kończyć, umieram”. Prawda, że zachęcający?

A ja muszę zrobić inwenturę, czy mam wszystko co potrzebne do wigilijnych potraw i nie będę musiała wypędzać po nocy małżonka po kakao do polewy, jak to się już zdarzało. Dobrze, że mamy prężnie funkcjonujący wiejski sklepik nieopodal (N. jest nim zachwycony, bo sklep jest wielkości kiosku Ruchu, a jest w nim WSZYSTKO – jak to możliwe, nie wiem, ale tak właśnie jest).

A Mangusta ma podwójny kieł w dolnej szczęce. Oczywiście, że panikuję w związku z tym.

O PSIEJ DIECIE I WYCHŁADZANIU

– Jaki ten piesek jest śliczny! – zakrzyknęła sąsiadka mojej ciotki na widok Mangusty. Mangusta akurat zwisała z okna samochodu i darła mordę na wszystko w zasięgu wzroku. 

Na końcu języka miałam „A chce pani pieska powąchać?” – ponieważ piesek, niewątpliwie śliczny, wziął i okrył ostatnio rarytas jakim są Kocie Gówna i podczas każdego spacerku po ogródku i okolicy usiłuje je spożyć. I czasem niestety jej się udaje. Ponieważ okoliczni sąsiedzi Mają Koty, co się sprowadza do tego, że te koty się włóczą gdzie chcą i wypróżniają gdzie chcą – u nas na ogródku też. Jestem pełna podziwu dla Mangusty, która potrafi spierdzielać przed nami w tempie rakiety SpaceX i jednocześnie w biegu żuć to świństwo. Szoruję jej później pysk z samozaparciem (smród straszliwy), a ona ma minę „Je ne regrette RIEN”.

Od pani doktor dostaliśmy bardzo śmierdzące pigułki z krowiego żwacza i drożdży, które niby mają pomóc na takie ciągoty (bo flora jelitowa). Jak nie pomogą, to będzie wychodziła NA SZNURKU i z gumką recepturką na pysku! Bo zwariuję. A koty jak dorwę, to rozszarpię.

Z innej beczki: słyszałam w radio, jak jeden pan opowiadał, że trzeba świadomie oddychać. Trzeba się w życiu zatrzymać, być uważnym, świadomie oddychać i wychładzać się. Jeśli chodzi o oddychanie – okej, pamiętam jeszcze ze szkoły muzycznej ćwiczenia na oddychanie przeponą (bo rozumiem, że o takie oddychanie chodzi?…). Na dodatek całkiem jest niezłe na czkawkę, oraz przyjmuję argument o lepszym dotlenieniu. Ale wychładzanie? Ten pan zaproponował, żeby na przykład teraz zimą, mróz jednocyfrowy, może nie od razu morsować w jeziorze, ale np. chodzić do sklepu po bułki w tiszercie. Otóż szanowny panie – ja się w życiu namarzłam, bo dojeżdżałam na studia i do pracy PKP i komunikacją miejską, i jakoś nie zauważyłam dobroczynnego wpływu zmarznięcia na organizm. Oprócz kurwicy, kiedy pociągi i tramwaje były poopóźniane (a były zimą prawie codziennie) i przeziębień. Więc bicz, pliz.

Czytam „Remainders of the Day” – trzecią część pamiętnika antykwariusza ze szkockiego miasta Wigtown. Trochę mu zazdroszczę, że ma piękny sklep z książkami w pięknym szkockim miasteczku, ale jednak nie, bądźmy realistami. Nie nadawałabym się do tej pracy (KLIENCI!). Ale jego książki uwielbiam.

No i tak. Jest mróz, leży śnieg, więc chyba WIADOMYM JEST, że nie mam dobrego humoru.