O DESZCZU I MIEŚCIE PEŁNYM KANAPEK

No więc – nie, nie straciłam mocy, jak się ostatnio obawiałam (a raczej – miałam nadzieję). Otóż byliśmy w Bilbao i było bardzo pięknie, ciepło i co chwilę lało, a nawet były burze. Więc – wszystko na swoim miejscu, a w domu zostawiliśmy uchylone okno. No cóż – BYWA I TAK. Chyba nic przez to okno nie wlazło pod naszą nieobecność, w każdym razie – nic dużego. 

Byłam w Bilbao kilka lat temu, ale z poprzedniego pobytu pamiętam tylko POTWORNE ZIMNO – bo to było jakoś w marcu – i straszny deszcz. Zapamiętałam głównie knajpy, do których się chowaliśmy przed zimnem i deszczem i muzeum Guggenheima (do którego się schowaliśmy przed zimnem i deszczem). Więc tym razem przynajmniej było ciepło i na przykład okazało się, że Bilbao leży nad rzeką! Jakoś w ogóle tego nie odnotowałam poprzednim razem, może dlatego, że chodziłam skulona i z naciągniętym na maksa kapturem. Chociaż pamiętam, że były mosty, ale rzeki jakoś nie zauważyłam. A teraz spacerowaliśmy pięknym nadrzecznym bulwarem i tylko N. się wściekał, że niewygodnie się trzyma parasol, a mi zmokło ramię od zewnętrznej. Ale to nic, bo było ciepło, a nawet upalnie i kiedy przestawało padać, to wilgoć nadal wisiała w powietrzu.

I kwitły lipy, a ulice pod nimi są całe zalane lipową spadzią i jak się po nich chodzi, to buty mlaszczą. Piękną Gran Via przeszliśmy ze cztery razy, mlaszcząc butami i nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile roboty mają z myciem podłogi w sklepach (bo przy tej ulicy są głównie sklepy). No ale przynajmniej pięknie pachnie, a lipy dają wspaniały cień (i trochę mniej pod nimi pada).

W muzeum Guggenheima dostałam ataku śmiechu, zwiedzając ogromną instalację z zardzewiałej blachy, z uwagi na to, że tam się głównie chodzi w kółko, żeby wejść do środka tych spiralnych kształtów z na pewno bardzo interesującym przesłaniem. I tak szłam i szłam i szłam ciągle w prawo i nagle dotarło do mnie, że jeden facet sobie wymyślił, a teraz codziennie przychodzą tłumy i posłusznie drepczą w kółko, no i jak mnie dopadło, to nie mogłam przestać się śmiać. W dodatku N. nie pomagał („Ty się nie śmiej, bo ja nie wiem, jak stąd wyjść”).

No i oczywiście żarliśmy, bo po to się jedzie do Kraju Basków, sztuka nowoczesna swoją drogą – a kanapeczki swoją. Matko jedyna, ile tej drobnicy zeżarłam!… A i tak o wiele mniej, niż miałabym ochotę – bo każdy bar ma te swoje cuda na patyczkach i człowiek by spróbował WSZYSTKIEGO, ale fizycznie tyle się nie upchnie, chociaż podobno żołądek jest rozciągliwy. I za barem stoją głównie faceci, chociaż w jednym koło muzeum archeologicznego były dwie baskijskie dziewczyny. Bardzo ładne, zupełnie bez makijażu (kobiety się tam mało malują, ale wyglądają bardzo ładnie – może to ta wilgoć w powietrzu dobrze robi na cerę), w czarnych ciuchach i obie złe jak osy. W ogóle się nie uśmiechały i jedna się ożywiła dopiero, kiedy N. zagadnął ją o wielkie, grube plastry boczku leżące na barze – rozmarzyła się, kiedy mu opowiadała, jak się je podgrzewa i z czym podaje. Tak więc, sporo stereotypów na temat baskijskich dziewcząt z filmu „Ocho apellidos Vascos” ma niestety odzwierciedlenie w rzeczywistości. No – stereotypy jednak SKĄDŚ się biorą.

To, co tam się wyprawia w knajpach, barach i na ulicach w piątkowy i sobotni wieczór, to jest coś po prostu NIE DO OPISANIA. Nawet N. zbladł i się mnie pytał „Ale oni czasem wracają do domu? Czy wszyscy siedzą w knajpach cały czas?” – no więc, nie wiem. Było jasno tak gdzieś do jedenastej w nocy i całe rodziny przy stolikach jadły, piły, a dzieci siedziały zwykle na ziemi w kółeczku pod stołem, bawiły się jakimś kolorowym glutem albo patykiem i tak to wyglądało. Pewnie, że nie ma sensu iść do domu gotować, jak się ma taką wyżerkę na mieście. Też bym nie wracała.

W ogóle N. niepokojąco często mówił „Chodź się tu przeprowadzimy!”. Cudo po prostu, ale po miesiącu ważyłabym sto kilo, co najmniej.

Więc tak, było pięknie, a jednak wróciliśmy jak ten bumerang i teraz siedzę i kombinuję, w zasadzie PO CO my wracamy. Wystarczyło mi kilka pierwszych niusów z portali, żeby dobry humor się gdzieś rozwiał i zapachniało zgnilizną. Ech, kurwa mać, że tak sobie pozwolę streścić ten wątek.

Oraz przywieźliśmy solniczkę. Bo nie mieliśmy takiej zwykłej, kuchennej solniczki. No to już mamy (choć wolałabym zamiast solniczki przywieźć kilku tych kolesi od przystawek i kanapek, taka prawda).

3 Replies to “O DESZCZU I MIEŚCIE PEŁNYM KANAPEK”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*