TRADYCYJNIE, NIC MI SIE NIE CHCE

Jakies kilka dni temu:
– Kochanie yyyyy… wyjazd mam. Służbowy.
(No pewnie).
– Na długo?
– Nieeeeeee… dwanaście dni.
– A dokad?…
– Do Australii.
– CO????????????? Chyba DO AUSTRII, chciałeś powiedziec DO AUSTRII, prawda? PIEKNE GÓRY, JODŁOWANIE…
– Nie, kochanie, chciałem powiedziec DO AUSTRALII.

Nie, no jasne, oczywiście, ze do Australii. Tak tylko zapytałam, żeby się upewnic, czy dobrze usłyszałam. Australia, pamiętam z geografii. Taki kontynent. TROCHE CAŁKIEM PO DRUGIEJ STRONIE KULI ZIEMSKIEJ. Psoko.

Chce w prezencie misia koalę, żeby Melania miala się z kim bawic.
Sporo osob tez chce w prezencie misia koalę.
Zebra wymyśliła, żeby w drodzie powrotnej N. obłożył się małymi misiami koala i owinął tasma, jak mrówki papierosami.

A wczoraj obejrzalam „Między słowami” (tak, wiem – jestem ok. 1,5 roku do tylu, bo oglądam filmy jak wyjda na DVD, wiem)… Aaaa!… Nie mam slow. Zakochałam się. Dech mi zaparlo.

Chce do Australii.

SOSO MNIE ZABIJE

Bo jednak płaszczyk kupiłam sobie SZARY.
Tak, wiem. Nie ma już dla mnie nadziei.
Mierzyłam jeden sztruksowy szaroróżowy. Pieknie wyglądałam – jak w szlafroku w klinice dla osób z zaburzeniami osobowości.
Do wyboru były jeszcze jesionki w jodełkę oraz okrycia obszyte w okolicach szyi wyrobem lisopodobnym (prawdopodobnie z kota).

Swoja droga, jak kiedys nie miałam pieniędzy i chodziłam po sklepach, to wszystko mi się podobało. I np. robiłam rozsądne zakupy w postaci wydania całego stypendium na undergroundy w szkocką kratkę (mam je do dziś, są jak nowe, to jednak swietne buty).

A dzis, jak mam, to nic nie ma w tych sklepach (to, co H&M zrobil tego lata polskiej ulicy, to naprawde. Powinno się ich zaskarżyć do Trybunalu Praw Człowieka).

Czy te kontynenty nie moglyby szybciej dryfować, żeby Polska znalazla się w okolicy Rownika za jakies… ja wiem… CZTERY MIESIĄCE?… Naprawde, wolalabym zamiast płaszczyków i kozakow kupowac batiki i japonki i przygrywac sobie na ukulele. A nie – tulic się do kubasa z gorącą herbatą.

WEDNESDAY BLOODY WEDNESDAY

Łupie mnie w plecach.
Wygladam jak pastuch.
Nie mam nic kontrowersyjnego do powiedzenia.

Tszecia wczoraj jadla CHŁODNIK.
TAK – CHŁODNIK.
I nie, nie była w Tanzanii, tylko normalnie, na Grzybowskiej róg Żelaznej ten chłodnik jadła.

Sosko zachowala się rozsadnie i jadła pomidorową.
Ja – tarte ze szpinakiem.

Dostalam od Change’a w prezencie MOTTO (chciał je zgarnąć dla siebie, ale mu normalnie WYRWAŁAM). Motto brzmi:

„Nie mam zdania w tej sprawie… ale chciałem o tym powiedzieć”.

TUESDAY BLOODY TUESDAY

Ja dzis nie moge nerwowo, bo jest minuspietnascie, a przeciez JESIEŃ dopiero sie ZACZĘŁA!

U Haniuty za to pyszna świeżyzna o Zaginionym Wnuku Heleny Mniszek , szczesciem dla nas – ODNALEZIONYM.

Jakby kto przeczytal, wytrzymal i przezyl – to mam jeszcze w zanadrzu Jego Siostre Blizniaczke Syjamską Zrosniętą Biodrem .

A Stefcia Trędowata krąży nad nimi w niebieskiej poswiacie, sypiąc błękitny pyłek.

MONDAY BLOODY MONDAY

Nienawidze poniedziałków. NIENAWIDZE.

CHOLERA JASNA JAK ZIMNO!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Caly narod stoi od rana w ogonkach. Do „Trojki” dzwonia od rana zrozpaczone kobitki, co pracuja w PKO w okienkach, z prosba, żeby się o nie modlic bo jak się NIEDAJBUK system zawiesi na 30 sekund, to będzie RZEŹNIA.

Swoja droga, ciekawe, dlaczego panstwo nasze nie wpadlo na to, żeby używać emerytow i rencistow jako broni masowego razenia. A wrecz MASOWEJ ZAGŁADY. Np. wczoraj z Gdańska – przepiekne zdjęcia szturmujących babć, z bojowa piesnia „BOOOOOOOOZE COS POOOOLSKEEEEEEE” i piana na ustach, dopadających telewizyjnych operatorow w celu wyprucia im flakow parasolkami.

Oto moja ojczyzna.

DZWONIDŹ JEŚLI KTOŚ HCEPO RADY

Zdjęć nie będzie!
Paniusia zawaliła. Nie chcialo się jej przegrywac wczoraj pliczków, gdyz oglądała „STAR WARS” proszę szanownych Panstwa („JU MAST DŻOJN AS, JANG SKAJŁOKER”).

A teraz przyszlam do pracy niewyspana i na dodatek mi ZIMNO. Jakas niewypowiemtegoslowa pozostawila otwarte drzwi na balkon w sekretariacie, posługując się zapewne niewyslowiona inteligencja emocjonalna, która podpowiedziala jej, ze wlasnie TAK NALEŻY POSTĄPIĆ w październiku, ponieważ kobiety są z Wenus.

Zamkłam się w gabinecie, przekręciłam klime na 28 stopni. Siedze i gapie się TEMPO przed siebie. Nie mam czerwonych cieni do oczu na jesien*. W ogole nie mam pomysłu na jesien. Strach się bac, co będzie, jak przyjdzie zima.

* pacz: Sosko

SIAŁA BABA MAK

A to było tak:
Zaczęło się na lotnisku, jak poszliśmy odebrac samochod.
– No mieli DWA w tej klasie – mowi N. wymachując kluczykiem – mieli opla Corse. No przeciez nie będę jeździł Corsa jak jakas BABA. I mieli takiego drugiego opla. Powiedzieli ze wiekszy. O tu napisane, nazywa się…yyy… COMBO.

TAK PROSZĘ PANSTWA. Wakacje spędzilismy jeżdżąc SAMOCHODEM DLA HYDRAULIKOW. Swobodnie jeszcze ze 6 osob mogliśmy wozic.

Przez pierwszy tydzień nadrabialiśmy zaległości kulturalne. Pochodziłam po Madrycie i ponarzekałam, ze „Eeeeeeeeeetam… ZUPEŁNIE JAK w Brukseli” – a pozniej się okazalo, ze ZUPEŁNIE NIE, JAK W BRUKSELI, i jedliśmy szynkę. Pozniej zjedliśmy tortille i poszliśmy do Prado. No moi panstwo. Maja tam troche tych landszaftow.

Aha, zjadlam w Madrycie moje pierwsze (I OSTATNIE) chocolate con churros. Czyli czekolade z takimi STRASZNIE TŁUSTYMI ciasteczkami. Czekolada ma konsystencje lawy, i w tej lawie macza się te ciasteczka i zjada. MATKO BOSKA. Wyrafinowana metoda samobójstwa.

Pozniej N. zrobil mi krotki kurs historii średniowiecza w Toledo i pojechaliśmy do Meridy, gdzie z kolei przez 3 dni faszerowal mnie zabytkami rzymskimi. W czterdziestostopniowym upale kazal mi na przykład zwiedzac rzymski STADION (dobrze, ze nie kazal mi po nim np. przebiec dookoła). Bardzo chciałam go zabic, jak kazal mi biegac po akweduktach. Baseny niestety pozamykane, bo TO JUŻ JESIEN – pierwszego wrzesnia zamykaja (przypominam – 40 stopni w dzien, kolacje jedliśmy o 22 i było 28 stopni).

(Tak, wiem, ze ja ciagle tylko o zarciu, ale tak tam było. Ciagle JADŁAM. Prawie caly czas)

Jeszcze tylko jeden dzien w Salamance i na caly tydzień pojechaliśmy do Galicji, do znajomych N, do malego miasteczka niedaleko Santiago, które się nazywa Melide.

No i TAM TO JUŻ BYŁ MÓJ KONIEC.

W Galicji nienawidza Amerykanow i jedza glownie mariscos (czyli wszystko, co plywa w morzu). Oraz pol Galicji to znajomi N. Nasz dzien wyglądał tak:
– pobudka około 11 – 12 i idziemy na poranna kawe do co najmniej 2 kawiarni zaprzyjaźnionych, bo trzeba się pokazac na kawie;
– zastanawiamy się, czy mamy czas i sile pojechac np. do Santiago, czy nam się chce (glownie nam się NIE CHCIALO, w Santiago tlumy, bo akurat wypadl rok pielgrzymi, ludzie z całego swiata ida NA PIECHOTE do Santiago, obejrzec trumne Świętego Jakuba, przytulic apostoła – taka drewniana figure nad ołtarzem – i wsadzic reke w taki otwor w slupie i pomyśleć zyczenie. Tak to wyglada mniej wiecej, a w kolejce do tego trzeba stac kilka godzin)
– dochodzimy do wniosku, ze nie będziemy pielgrzymom przeszkadzac w ich pielgrzymkach i robimy przedobiednia rundke po barach w Melide. W każdym krzycza na nasz widok OLAAAAAAAAA, NORBEEERT! – i na każdy kieliszek wina kupiony przez nas, dostajemy drugi na koszt baru, bo się wszyscy bardzo stęsknili za N. i go chcieli poklepac po brzuchu (prawie, jak z tym przytulaniem apostola)
– idziemy do domu (tj. do Marise i Panero) na obiad. Obiad jemy od 14 do 16 albo i dłużej, w zależności od tego, o co pokłócili się N. z Panero.
– zwykle po obiedzie gdzies jechaliśmy, choc ja najchętniej bym się przespala
– wracaliśmy na 20, bo trzeba było zaczac przedkolacyjna (nieco dluzsza, niż przedobiednia) rundke po barach, gdzie wszyscy krzyczeli OLAAAAAAAAA!, stawiali nam wino, klocili się, wrzeszczeli, oglądali mecz, mowili „MIERDA” jak Real strzelal gola, stawiali nam wino, krzyczeli na N. jak próbował zapłacić za jakies wino, a pozniej okazywalo się, ze calemu barowi postawil wino jakis koles, co z nikim nie rozmawial i już dawno wyszedl
– szliśmy na kolacje, która różniła się od obiadu tym, ze była dwa razy dluzsza, kończyła się około 2 w nocy, a czasem trzeba było po kolacji jeszcze isc do baru, żeby np. POGRAC NA GAITACH (takie ichnie kobzy) – tak? Na kobzie, o 3 rano.

No i tak to się zylo w tym Melide. Zle tam nie maja, prawda?

Jadlam rozne fikusne rzeczy, np. necora (taki wielki KRAB, bardzo dobry). Osmiornice w potrawce. Percebes tylko nie dalam rady – tj. spróbowałam, ale… HALO! Taka miętka rurka o smaku slonej wody. Żaden fun.

Pożegnalny obiad z Panero i Marise był w pulperii (po naszemu osmiorniceria). Bardzo wytwornej: otoz, w kacie staly dwa miedziane gary wielkości człowieka, w których gotowala się woda, a w niej kotłowały się te biedne osmiornice. Wchodzi klient, pytaja się go: to co, osmiorniczke? I owszem, odpowiada klient – wtenczas POGRZEBACZEM wywlekaja z gara OSMIORNICE (rozmiar: SPORY KOT). Na stole stawiaja w tym czasie wino i chleb, i serwetki, a pan NOŻYCZKAMI sieka nogi tej ośmiornicy na taki drewniany talerzyk, polewa oliwa, sypie papryke i to się je wykałaczkami, z jednej miski. Jak się skonczy, to przychodzi pani, pyta „Jeszcze pulpo?” – i jak się chce jeszcze, to pan wyciąga pogrzebaczem z gara następną.

Niemozliwa jazda.

Aha, przy tych ośmiornicach Marise – sliczna, drobna, kruchutka istota – oznajmia nam:
– Żeby ta osmiornica była smaczna, to trzeba ja, przed włożeniem do gotowania, CZTERDZIEŚCI RAZY WALNĄĆ MŁOTKIEM.
– Eeeeeeeee, wiecej! – dodaje radosnie Panero – co najmniej PIĘĆDZIESIĄT.
– Ale tylko SWIEZA – dodaje szybko Marise, widzac moja mine. – Jak była wczesniej zamrozona, TO NIE.

(Postanowiłam, ze jak zaczna w tej pulperii grzmocić przy nas mlotkiem te biedne osmiornice, to WYCHODZIMY, ale nie, widocznie je tłuką wczesniej, zanim klientela na obiad przyjdzie. Psoko).

Oczywiście, do wszystkich mariscos wypiliśmy co najmniej jednoroczny zbior Rioja.

Troche mi te wakacje wyszly „SLADAMI ROBERTA MAKŁOWICZA” – ale naprawde, Maklowicz powinien zrobic roczny cykl programow tylko z Marise. Jak ona gotuje!… (no fakt, ze podala N. na przekąskę GOTOWANE ŚWIŃSKIE KOPYTO, ale u nich to przysmak jest).

To ja już nie będę wiecej pisac, tylko powiesze jutro pare zdjęć, np. z ADEGA MANDIL, co? Albo jak Mingos gral na gaicie o 3 w nocy. Bo co ja będę opowiadac, jak to i tak trzeba na wlasne oczy zobaczyc.