Wczoraj okazało się, że N. nie zna jednego z najstarszych dowcipów świata z tak długą brodą, że się o nią potyka: “Co to jest: ropucha i czterdzieści żabek?”. No nie wiedział, nie miał pojęcia, że to teściowa wiesza firanki. Najwyraźniej mało co do tego Zgierza docierało z popkultury, bo nawet dowcipy nie, ale czy można się im dziwić.
(W kwestii żabek – była to moja udręka, jeden z najbardziej znienawidzonych przedświątecznych rytuałów. Najpierw odpiąć to tatałajstwo, zakurzone, prawie było widać gołym okiem kopulujące na potęgę roztocza, a później wieszanie czystych. I firanki równo UMARSZCZYĆ. O Święta Panienko, umarszczanie firanek. W domu nie mam ani pół, ani ćwierć firanki i ani jednego karnisza. Dawne traumy rzucają długie cienie).
Ale wracając do tematu… Ekhm. No więc moja teściowa ma ten czarujący zwyczaj, że robi imieniny dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, więc wczoraj N. mnie wysłał po perfumy na prezent. Nie dość, że po powąchaniu trzech buteleczek zaczęło mi się kręcić w głowie (wybieranie dla kogoś zapachu w ciemno to jest coś okropnego), to później do końca dnia prześladowały mnie perfumy. Nie wiem, czy te dzisiejsze zapachy mają coś tak przenikliwego w składzie, czy to mój nos przeszedł jakąś przemianę duchową, ale odmawiam wizyt na stoiskach z perfumami. Jak dostanę konkretną nazwę – proszę bardzo, mogę kupić, ale żadnego wąchania. Fffffff.
W pogodzie i polityce chujnia z patatajnią, to upiekłam bananowe muffiny i czytam “Anatomię zbrodni. Sekrety kryminalistyki”. Fikcyjne kryminały mi się ostatnio przejadły (za wyjątkiem Kate Atkinson) – rzeczywistość jest po prostu ciekawsza (na przykład trzymanie świńskich łbów w walizkach, żeby sprawdzić, jaki gatunek muchy przeciśnie się przez suwak, żeby złożyć jaja).
A teraz Irenka idzie całować oczka Misia Rysia. Do odwołania.