O ZĘBIE I PORANKU

 

Wczoraj mój ukochany mąż chciał mi wybić ząb filiżanką. Oczywiście, z powodu namiętności, jaka nim targa, w to nie wątpię. Kiedyś, w Przemyślu, wylał mi z miłości kieliszek tokaju za dekolt i jak widać uczucie to w nim nie słabnie. Dziękuję natomiast Opatrzności, że w grę wchodziła cienka porcelana, bo gdyby wykonał ten numer w domu, z naszym grubym i ciężkim Bolesławcem, to (bym go musiała zabić) nie wiem, co by było.

 

Dziś natomiast rano nad łóżkiem znalazłam pajęczycę, trzymającą w objęciach stos jaj. Nie, w ogóle się nie zdenerwowałam i wcale, absolutnie mi nie przyszło do głowy, że ona przyszła te jaja we mnie ZŁOŻYĆ. I nie miałam wizji pająków wychodzących mi nosem, oczami i uszami. Zupełnie nie. A skąd.

 

Następnie dostałam maila z propozycja zakupu pigułek na powiększenie penisa. A cała drogę do pracy prześladowały nas dwie furgonetki – jedna z jajami, a druga taka żółta, którą widujemy od czasu do czasu i okropnie mnie denerwuje, bo ma napis na drzwiach „RAMA KABINA”. Co ja oczywiście za każdym razem czytam jako „BRAMA RABINA”. To już wolę „Zakład wylęgu drobiu MALEC”.

 

O SUCE SĄSIADA I BURZY MAGNETYCZNEJ


Dzwoni mi w uchu. Rewelacja.


(Tak, na pewno oszalałam już całkiem i będę widywać Barry White’a w lustrze, rozmawiać z muchami już oficjalnie, a nawet stawiać dla nich nakrycia przy stole, wylewać ludziom na głowę kawę albo ich kopać w szczękę. Z tym, że akurat kopać w szczękę – niektórych – to bym się chciała w końcu odważyć).


Pies sąsiada, a raczej suka – nieduża, miła, beżowa psina – przeszła przemianę duchową i włącza jej się w nocy tryb upiora. W okolicach trzeciej nad ranem, naturalnie. Pies zaczyna przeraźliwie wyć na przemian z takim zawodzącym szczekaniem, i tak ładnych parę minut. Wszystkie plomby człowiekowi wpadają w rezonans. Nie wiem, może sąsiad ją tresuje na jakiś pokaz w Halloween albo zamierza nagrać ścieżkę dźwiękową do nowego filmu Uwe Bolla o nazistach – zombie.


A jeden pan kradł z cmentarza wieńce, więc policja poszła za nim do domu i w trakcie przeszukania okazało się, że on i jego siostra mieszkają w lokalu z wyposażeniem w postaci dość dawno nieżywej mamusi, zmumifikowanej na tapczanie. 


Te magnetyczne burze mnie wykończą. 



O JESIENI I PRANIU


Świetnie, Billy chodzi na spotkania Anonimowych Meskich Szowinistycznych Świń – wyglądał mi na takiego! Nigdy nie ufałam brunetom. Nigdy. Gilbert Blythe tez niby taki romantyk, a zrobił Ani Shirley osmioro dzieci. OSMIORO. Zabiłabym pogrzebaczem przy czwartym.


Tymczasem mamy piękną jesień, nawet dość ciepłą, ale to jest niestety jesień. Na tarasie mam po kostki suchych liści, jarzębina się szczerzy, no i nie mogę spokojnie wypić lampki wina, bo zaraz mam mnóstwo kumpelek. Przylatują sobie chlapnąć i porozmawiać o życiu, bo mają chandrę. Obowiązkowo muszę mieć na wyposażeniu łyżeczkę i serwetkę, bo inaczej mnie owocówki w gardło łaskoczą przy przełykaniu. Chociaż podobno chityna odchudza, bo absorbuje tłuszcz. Hm. 


I znowu muszę zrobić pranie. Skąd się tego tyle bierze, skoro zupełnie nie mam w co się ubrać?… (chyba, że mój mąż znosi do domu brudne ciuchy kochanki i podrzuca, ale to bym zauważyła przy rozwieszaniu?… nic już nie wiem, pralnictwo to delikatna dziedzina życia).



A WCZORAJ…


Nareszcie zjadłam jakieś LUDZKIE jedzenie po tej chrzęszczącej orgii: pizzę hut z jalapeno i podwójną peperoni.

Cały wieczór było mi tłusto, niedobrze i myślałam, że się za chwilę ocielę. WSPANIAŁE uczucie!…

Bardzo chcę się nauczyć warczeć, jak Lucy Liu – jak ona pięknie warczy!… I malować oczy kreską, bez ich wydłubania, bo kobieta jednak niekoniecznie dobrze się prezentuje w wersji „Jurand ze Spychowa po wymianie poglądów z Zakonem”. Chyba szybciej pójdzie z warczeniem.

O TYM, CO SZKODZI SŁOWIANOM


Wróciłam, wróciłam. Zawsze wracam (jak ten pijak, co wyszedł ze śmieciami i nie było go dwa lata, ale w końcu wrócił). Dawno tak intensywnie i z przygodami nie wypoczywałam.

Na dzień dobry był (oczywiście!) opóźniony samolot i zgubili nam walizki. Lot bezpośredni, klasa biznes (nie, że w dupach nam się poprzewracało, ale nie było już innych biletów). Ja w lament. Wiadomo, że nie miałam w tej walizce klejnotów koronnych, ale jednak sandałki i cos krótszego niż barchany, w których przyjechałam (no i kosmetyczkę ze Szczypawką!). Zamiast siedzieć lubieżnie w barze, popijać zimną manzanille i dyndać nogą w sandałku, to musieliśmy ruszyć w 33- stopniowy upał w dżinsach i tenisówkach, kupić jakieś jednak majtki i cos bardziej ażurowego.  Bardzo wkurzające.

Walizki znalazły się następnego dnia z zaskoczenia, przy czym najbardziej zaskoczony był pan z LOT-u, który do nas zadzwonił.

Po skompletowaniu wycieczki pojechaliśmy do Santiago. Za każdym razem, kiedy tam jestem, podoba mi się bardziej, niż poprzednio. Przeszliśmy nawet kawałek Camino de Santiago (od Furelos do Melide), więc chciałam zaznaczyć, że pierwszy raz byłam tam na prawach pielgrzyma. Zwiedziliśmy Muzeum Katedralne – jakie tam są gobeliny!… Jest cała sala gobelinów utkanych wg projektów Goyi, jedna – z projektów Rubensa. Musiałam prawie dotknąć ich nosem, żeby się przekonać, że to nie są obrazy. Takie kolory, taką grę światła i cienia na gobelinach widziałam pierwszy raz w życiu. Zupełnie inne od brukselskich.

Żeby nie było zupełnie muzealnie, to w niedzielę wieczorem byliśmy na koncercie rockowym na Praza de Quintana. Niezorientowanym podpowiem – po prawej wschodnia fasada Katedry, z lewej strony klasztor, za sceną średniowieczne arkady, a naprzeciwko – równie średniowieczne schody. A na scenie dawał czadu hiszpański odpowiednik Lady Pank.

A przecież trzeba było jeszcze spacerować po uliczkach starówki, no i coś jeść. W charakterze „cos jeść” udział wzięła niezliczona liczba statystów prosto z morskiego dna i oczywiście zorza dla mnie („Ja jej nie ufam, ona je kiełbasę na obiad”). I jeden krab centollo, którego zapamiętamy na dłużej.

Ponieważ.

Poniedziałkowy wieczór spędzaliśmy w bajecznym kurorcie A Toxa. To takie galicyjskie Lazurowe Wybrzeże (tylko o jakieś 15 stopni zimniejsze). W pewnym momencie zorientowałam się, że mój osobisty małżonek wygląda na twarzy jak skrzyżowanie Edyty Górniak i Angeliny Jolie, a na dodatek ma dreszcze. Drogą eliminacji wyszło nam, że ma reakcję alergiczną na płuca kraba (bo pozostałe rzeczy jedli wszyscy, tylko on te płuca). Jest to ohydna zielona maź, te krabie płucka rozpuszczone w winie i podane w krabiej skorupie, Hiszpanie niby to jedzą, ale – jak widać – organizm Słowianina odrzuca takie kombinacje i jest to przestroga na przyszłość. Że jeśli cos jest ohydne, zielone i się maże, to nie należy tego jeść, bo prawdopodobnie zaszkodzi.

Na brak przygód, jak widać, narzekać nie mogliśmy.

Ale i tak było przeecuudoownieee, gdybym miała cały wyjazd przesiedzieć na placu przed Katedrą, to też by mi wystarczyło. A tak to jeszcze przywieźliśmy przepis na likier kawowy (najlepszy na świecie) i były fajerwerki, i kupiłam sobie torques (rzymskie odznaczenie wojskowe), i odwiedziliśmy przyjaciół w Porto do Son (mówią, że lato w Galicji beznadziejne, zimno, mokro i wieje).

No to teraz mamy stertę zaległości do nadrobienia i bardzo dobrze. Jak człowiek ma za mało roboty, to mu głupie pomysły do łba przychodzą.

(W samolocie czytałam „Milę księżycowego światła” Lehane i denerwują mnie pretensjonalne dialogi, czy to taki niby Chandlerowski sznyt?… Poprzednie jego ksiązki bardziej mi się podobały).