O PIECZARCE W WERSJI DE LUXE I PYSZNYM ŚNIADANIU

 

Oj jedzą. Sikorki jedzą i my jemy. Zrobiłam na przykład pieczarki po hiszpańsku.

Pieczarka trochę jest w polskiej gastronomii taką sierotką Marysią. Pieczarki mają dużo naturalnego glutaminianu sodu, więc garściami używa się ich do podbijania smaku mało wyrazistych potraw, typu jakiś kotlet z kieszonką czy sos pieczarkowy. Niestety, występują w formie rozdyźdanej brei, bo kroi się je drobno, one jeszcze się dodatkowo połamią podczas duszenia i może później kotlet smakuje pieczarką, ale pieczarka nie smakuje niczym i jest zmaltretowana. A pieczarka może być gwiazdą i w pełni na to zasługuje!

W każdej szanującej się hiszpańskiej spelunie występuje przystawka z pieczarek, zrobionych na dobrą sprawę identycznie, jak krewetki. Nigdy ich nie zamawiałam (no błagam, jechać do Hiszpanii i zamawiać pieczarki?…), ale któregoś dnia podali je nam do wina gratis – chrupiące, wspaniałe, moim zdaniem lepsze od francuskich czosnkowych ślimaków.

Numer polega na tym, żeby pokroić pieczarki w duże kawałki – małe na pół, a trochę większe góra na cztery kawałki (całkiem wielkich kapci nie używamy). W dużym rondlu rozgrzewamy oliwę z oliwek (i to jest sine qua non – żadne zastępniki, żadne masło – pieczarka na maśle to inna bajka). Od razu na zimną wrzucamy 3 – 4 zęby czosnku w plasterkach i on się tam powolutku dusi w tej oliwie. W ogóle to powinno być raczej duszenie, niż smażenie. Jak już oliwa się ugrzeje, to wrzucamy pieczarki i nie może ich być za dużo. Mają przykryć dno jedną warstwą. One za chwilę puszczą wodę, a my je trzymamy na tej oliwie, dopóki woda nie odparuje, mieszając od czasu do czasu niedbale i bez przesady. Jak już tej wody pieczarkowej będzie sama końcówka, wrzucamy wielką garść posiekanej natki pietruszki i solimy. Jeszcze chwilę dusimy i na talerz. Po zjedzeniu pieczarek próbujemy się nie pobić o to, kto wyżre chlebem pozostałą czosnkowopietruszkowopieczarkową oliwę.

A skoro już o pysznościach mowa, to dziś na śniadanie było TO. Nie zawsze mi po drodze z przepisami z tego bloga (choć samego bloga bardzo lubię), ale ten konkretny to mistrzostwo świata i wbrew pozorom niewiele roboty. Mniam.

O PRĄDZIE, WREDNYM PIECU I GŁODNYCH SIKORKACH

 

(Halooo? Co tu się znowu wyprawia? Was na chwilę samych zostawić, to naprawdę).

Najpierw był prąd. Czy raczej precyzyjniej – nie było go. Przez kilka godzin całkiem, a następnie w części domu, czyli jednej fazy. Bardzo zabawnie, bo akurat TEJ fazy, która jest potrzebna do zasilania lodówki, zmywarki i kuchenki (choć podobno do kuchenki akurat potrzebne są wszystkie trzy). No ubawiłam się jak norka, przeciągając przez pół chałupy przedłużacze do tego gniazdka, ktore ŁASKAWIE działało, bo jakoś nie bardzo miałam ochotę na eksperymenty pt. “ile czasu wytrzyma zamrażalnik bez zasilania”. Może się robię nudna na stare lata, ale nie miałam.

Później naprawili te fazy, N. mi sprzedał katar, a teraz występy gościnne rozpoczął piec i nie grzeje wody.

Ja bym nawet przełamała wrodzone lenistwo i poszła go porąbać siekierą, czy tam nawet pomogła sobie piłą spalinową, ale nie ma żadnej, powtarzam ŻADNEJ gwarancji, że jak kupimy nowy piec, to on będzie normalnie działał. Nie ma. Piece to są masakryczne mendy, które psują się chyba jeszcze bardziej i częściej, niż landrovery, choć na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe.

Ale może ja histeryzuję, bo przecież kiedyś ludzie się myli dwa razy do roku i podobno byli zdrowsi. Poza tym zawsze mogę sobie ugrzać wodę w garnku (o ile akurat nie wyłączą fazy).

A wczoraj obejrzałam “Volver”, bo to jest bardzo pierwszolistopadowy film. Jak ja tym Hiszpankom zazdroszczę… Może po prostu ustalmy, że wszystkiego im zazdroszczę. Nawet tych nylonowych niebieskich podomek, które noszą w kuchni (naprawdę, wszystkie je noszą do dziś, można je wszędzie kupić, nasza piękna, nowoczesna i światowa znajoma nie zaczyna gotowania bez przywdziania tej wspaniałej odzieży).

Chyba będzie ostra zima, bo sikorki strasznie dużo żrą (skórę z boczku opierniczyły w 20 sekund).