Ech, no i nawet slońce świeci, i co z tego… Skoro TO JUŻ TEN czas na szorstkie ręce, zimowe opony i Mikołaje w Lidlu… W dodatku cytryna mi nie wchodzi pod babę do cytryny, nie wiem, czy Bolesławiec ma nieaktualną rozmiarówkę, czy ja – cytryny – mutanty.
Do dupy to wszystko razem.
W domu mam dramat Gałczyńskiego pt. "Dymiący piecyk". Choć właściwie to nie piecyk dymi, tylko izolacja kabli elektrycznych, znajdujących się pomiędzy piecykiem a na oko półtoratonowym granitowym blatem. Sztab zarządzania kryzysowego tą sytuacją jeszcze nie podjął żadnych działań ani decyzji, oprócz włączania co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy dalej dymi. Dalej dymi. Więc chwilowo dupa sałata, a nie ciasto z dynią, czy to czekoladowo – bananowe od Chochelek. Nie wiem, co będzie, nie uśmiecha mi się rozbieranie kuchni…
Nie mówiłam, że do dupy?…
Przez weekend zjadłam półtora kilograma buraków, co mój mąż obserwował z fascynacją i chyba cichą nadzieją, że mnie rozerwie i NARESZCIE będzie miał spokój. I powiedział "My sobie zjemy wołowinki, a paniusia ma buraki" – do psa tak powiedział. Suki raczej. I tak było. Co do słowa.
A wczoraj dostałam w Merlinie 30% upust na chomiki ninja (ale tylko wybrane modele).