O ATAKU ZOMBIE I CYTRYNIE

 

Poprzedniej nocy ocknęłam się z pierwszego snu, przerażona, bo usłyszałam jak na dole coś na przemian szura i mlaska. To chyba OCZYWISTE, że natychmiast doszłam do jedynie słusznego wniosku, że głodne zombie mi się włamały do domu i wpieprzają psią karmę, a jak się skończy, to przyjdą po nas na górę (mnie i Szczypawkę). Oczywiście – paraliż ze strachu i prawie zawał. Po czym przypomniało mi się, że włączyłam zmywarkę na noc.

Jednak nie lubię, jak N. wyjeżdża na kilka dni. W ciągu dnia niby spokój i nie ma bałaganu, no i gotować nie muszę, ale śpi się słabo.

W ramach odszkodowania kupiłam sobie dziś pierścień z brylantem w Rossmanie (biżuteria z serii “Łapa ci od tego zgnije i odpadnie”, bo ze szlachetnego kruszcu z którego wyrabia się równocześnie w tej samej fabryce łożyska do samochodów, ale co ja mam poradzić, że taką lubię?…).

Natomiast średnio lubię najnowszą książkę Marii Czubaszek. Po pierwsze – co to w ogóle ma być? Czcionka dwudziestka piątka i co czwarta strona pusta, żeby było więcej stron? I później się dziwić, że ludzie coraz mniej książek czytają, skoro są TAK traktowani przez wydawców. Po drugie, znaczną część tych tekstów już gdzieś czytałam. Po trzecie, ja się nikomu nie wtrącam w styl życia, a nawet w wielu przypadkach panią Marię rozumiem, bo np. też o wiele bardziej lubię być sama, niż chodzić po przyjęciach, a kiedyś też nie bardzo lubiłam jeść, ale ona nie sprawia wrażenia szczęśliwej z tym wszystkim. Bo w byciu dziwadłem czy trzymaniu się swoich poglądów chodzi o to, żeby się dobrze czuć, nes pa?

Witkowski nowy jakoś też tak nie do końca; no on ma fantastyczną frazę i umiejętność obserwacji, ale “Drwal” to to nie jest.

N. mnie straszy, że będzie piekł chleb. Galicyjski. Z cytryną. Oni tam do wszystkiego dodają cytrynę – twaróg też robią z cytryną (a z tego twarogu robi się później przefantastyczny ser, więc może niegłupio kombinują?…).

O TELEFONACH I GUMCE

 

Oczywiście jak czekam na telefon od N., zagraniczny i spoza cywilizacji, to naturalnie zadzwoni moja ciotka – czy widziałam Beatę Szydło w kolejce po mięso. I będzie pitolić pół godziny. Jeśli chodzi o dzwonienie w najmniej sprzyjającym momencie – moja ciotka jest w tym BEZKONKURENCYJNA. Ma tę moc. Nie ma od niej nikogo lepszego. Już nie wspominam o oczywistościach w stylu – wkładam głowę pod kran – telefon, bo to jest takie banalne. Albo wysiadam z samochodu  obładowana i mam torby z zakupami we wszystkich trzech rękach i na głowie. Raz zadzwoniła DOKŁADNIE w tej samej sekundzie, w której wbiłam Szczypawce w kark igłę zastrzyku z antybiotykiem. Ale np. telefon o 21.47 – momentalnie drętwieję, bo telefony o tej godzinie to raczej nic dobrego (chociaż najgorszy telefon w moim życiu zadzwonił kilka minut przed szóstą rano). Odbieram drżąc – a ona, czy powinna wyjąć z zupy mięso, bo raz jak zostawiła na noc to chyba nie była dobra następnego dnia, jakie mam zdanie na ten temat?…

Tej zupy jej długo nie zapomnę (bo ja ogólnie jestem pamiętliwom sukom, może się o tym wypowiedzieć kolega ze szkoły R.B., któremu pożyczyłam gumkę do ścierania w klasie II podstawówki, a on mi ją pomazał długopisem i DO KOŃCA NASZYCH DNI W SYSTEMIE EDUKACJI – czyli do matury – już mu nic więcej nie pożyczyłam z przyborów szkolnych, wypominając gumkę) (i bardzo żałowałam, że nie było go na 20-leciu matury, bo chciałam mu przypomnieć o tej gumce).

Odważyłam się w końcu na drugi sezon Manhattanu. Frank żyje! Popłakałam się. Mogę oglądać dalej.

O GRYZIENIU GUZIKÓW

 

Boli mnie gardło – wszystko przez to, że wyszłam spod stołu do ludzi w miniony weekend. No niestety, najwyraźniej mam ścisłą granicę spotykania góra pięciu żywych osób tygodniowo (wliczając subiektów w sklepach), powyżej której mój organizm się buntuje. Każda większa liczba people make me sick. I co zrobisz. Nic nie zrobisz.

(Od razu przypominają mi się rozmowy z N., najczęściej przeprowadzane na lekkiej bani, na szlaku barów w Hiszpanii: – Kochanie, a może byśmy tak otworzyli u siebie taki uroczy bar z tapasami, jak myślisz? – Myślę, że to wspaniały pomysł, będziemy otwierać o 19.30, bo wcześniej ci się nie będzie chciało, później będziesz wyrzucała klientów, którzy ci się nie spodobają wizualnie, bo przypominam ci że nienawidzisz ludzi, a o 20.45 wystosujesz komunikat “wszyscy wynocha, bo za piętnaście minut mój pies idzie spać!”. Brzmi jak przepis na sukces!).

Jeśli chodzi o rozwój duchowy i osiągnięcia ostatnich dni, to przyszyłam wreszcie guziki do rękawów marynarki N. Wyjątkowo upierdliwe miejsce do przyszywania guzików, a tak się składa, że z pralni prawie zawsze marynarki wracają z połamanymi guzikami (i trzeba przeszyć wszystkie). Tak sobie myślę, czy te guziki nie są przegryzane przez zestresowanych pracowników, wiecie, takie perks and benefits tej roboty: “Wypłata dupy nie urywa, ale może sobie pan / pani poobgryzać guziki klientom”. Mam takie dni, że bym poobgryzała. A może by to połączyć w projekt dofinansowany z Unii! Odzież z pralni udostępniana ludności w ramach warsztatów “Radzenie sobie ze stresem” – trener z certyfikatem uczy, jak obgryźć guziki, aby osiągnąć maksimum satysfakcji.

Zamówiłam pierwszy prezent na Gwiazdkę (a nawet dwa). I to wcale nie dla siebie! Ha!

 

PS. Początek drugiego sezonu “Fargo” – po prostu wspaniały. Palce lizać.

PSPS. “Dziewczyna z pociągu” – nie, nie jestem zawiedziona tym, że większość akcji działa się w głowie bohaterek, bo ja lubię taką narrację, ale za to jestem zawiedziona samymi bohaterkami. Naprawdę musiały się trafić same autodestrukcyjne pindy z problemem faceta – przemocowca?…

O DŁUGONOGICH ZWIERZĘTACH I PIECZENIU

 

Sobota była pod znakiem długonogich zwierząt (oraz cmentarzy oraz rosołku u apodyktycznej ciotki N., ale to wiadomo).

Poszłam do zoologicznego kupić memłaki dla Szczypawki; na moje „dzień dobry” zza półek wysunął się długi, wąski nochal w tygrysie paski, a za nochalem reszta pięknego stwora. Pan zoologiczny przyprowadził do roboty hiszpańską charcicę – stworzenie całe składające się z nóg i wystających kości, dwuwymiarowe jak kartka papieru. Miękkie jak aksamit i pręgowane jak tygrys. Długi pysk, który mnie przywitał, za chwilę miałam WSZĘDZIE – pod pachą, w kieszeni, w cholewce buta, trącający w kolano.

– No widzi pani – westchnął pan zoologiczny. – Wzorzec rasy mówi, że one są płochliwe i wycofane. A ona o.

Mało przejmujący się wzorcem rasy psi pysk właśnie tkwił tym razem dla odmiany w kieszeniach N., a za chwilę w portfelu. Piękne stworzenie, ale naprawdę tak im muszą sterczeć żebra i kości miednicy?… Nie to, co nasz włochaty pulpet (który na pewno TEŻ ma gdzieś żebra, ale chyba już nie pamięta, gdzie dokładnie).

Drugie długonogie stworzenie powitało mnie przy drzwiach wejściowych do domu mojej ciotki, ale wcale mi się do niego nie wyciągnęły ręce. Raczej nogi (do uciekania). To już jest nudne, ale napiszę to – znowu największy kątnik, jakiego w życiu widziałam. One z tygodnia na tydzień są coraz większe i coraz bardziej włochate. Może grawitacja słabnie?…

A na obiad zaproszeni zostaliśmy do Zebrostwa, na jagnięcinę, którą szwagier piekł dziesięć godzin. DZIESIĘĆ GODZIN!… Faktycznie mięciutka i soczysta, ale DZIESIĘĆ GODZIN?… A mówi, że gęsi piekł dwanaście. A ja się czaję z pieczeniem wieprzowiny na pulled pork, bo to trwa cztery – pięć godzin. Chociaż nie wiem w sumie, dlaczego aż tak mnie to przeraża, przecież nie muszę tam stać i tego trzymać. Nawet mieszać nie muszę (jak np. cebulę). Jakaś psychologiczna bariera.

Miałam mieć dziś doła, ale Szczypawka mnie ubiegła. Z tym, że jej egzystencjalne bolączki zwykle kończą się rzyganiem (moje nie). Już się nie mogę doczekać.

 

PS. Ale za “Autobiografię według Monty Pythona” ktoś powinien dostać klapsa na gołą pupę! Nie dość, że ta czcionka jest ledwo czytelna na białym tle, bo jest po prostu za mała, to na kolorowym tle jej się NIE DA CZYTAĆ wcale! Po kilku stronach migrena i zez gwarantowane. Dlaczego, ja się pytam?… Dlaczego nam to zrobiłeś, wydawco?

O DUCHU I CEBULI

 

Czasem to mi się wydaje, że jestem jak Nicole Kidman w „Innych”, czy raczej jak Geena Davis w „Beetlejuice” – jakimś bytem równoległym, który mieszka w domu z moim mężem i N. nawet wyczuwa moją obecność, zdaje sobie sprawę, że coś tu krąży i gada, ale na nią nie reaguje i nie nawiązuje kontaktu (albo bardzo rzadko). No bo jak inaczej wytłumaczyć, że wieczorami gadam w zasadzie TYLKO JA? I na jedenaście zadanych pytań dostaję jedną, góra dwie odpowiedzi? Ja wiem, że kobiety mają to do siebie, że cały czas brzęczą jak zepsuta świetlówka, nawet Osiecka o tym pisała w „Zabawach poufnych”. I już się nauczyłam, że nie ma co stawiać pytań otwartych, np. „No i co tym myślisz?”. Ale jeśli trzy razy musze zapytać, CZY CHCE DO TEGO MUSZTARDĘ, zanim wyduszę jakąś monosylabę w odpowiedzi, no to kurwa mać, naprawdę chyba kupię tabliczkę OUIJA – może pójdzie szybciej. Więc nie wiem – jestem duchem czy nie jestem? Wydaje mi się, że jak cos mówię do innych ludzi, to mnie SŁYSZĄ, ale może tych ludzi sobie wymyśliłam?..

(Tak, wiem – wojownik wraca po CIĘŻKIM DNIU i musi odpocząć, a ja mu zawracam dupę babską paplaniną. Ale chyba czasem może zmarnować jedną cenną sekundę na odpowiedź, czy CHCE MUSZTARDĘ!…)

Ale wczoraj doprowadziłam go do płaczu!

Pamiętacie te scenę z „Julie – Julia”, jak Meryl Streep uczy się kroić cebulę i przed nią leży wielka góra skrojonej cebuli, a mąż ucieka z domu do knajpy?… No to wczoraj tak było u nas, bo robiłam karmelizowaną (najpierw przez godzinę człowiek kroi cały worek tego cholerstwa, później pięć godzin miesza, a na koniec zostaje mała miseczka bursztynowej cebulki). Ja nie płaczę przy krojeniu cebuli, bo noszę szkła kontaktowe. O co zresztą zawsze spierał się ze mną maż koleżanki – że to jest NIEMOŻLIWE, bo przy cebuli się płacze od ZAPACHU, więc szkła kontaktowe nie mają tu nic do rzeczy i wystarczy przy krojeniu cebuli oddychać przez usta i np. trzymać zapałkę w zębach. A ja kroję w szkłach, oddycham przez nos i nie płaczę. Może wącham oczami po prostu. No i wczoraj kroję, szatkuję to wiadro surowca, jak zwykle – ani jednej łzy, nawet pociągnięcia nosem… Natomiast popłakał się N., siedzący przy stole kilka metrów dalej. Od zapachu.

No więc już NIC NIE ROZUMIEM, jak to jest z tą cebulą i od czego się właściwie płacze. Może nie płaczę, bo jestem zwyczajnie twarda suka (ale na „Królu Lwie” ryczę od pierwszej minuty!).

Podobno „Dziewczyna z pociągu” – bardzo dobry kryminał. Już do mnie jedzie.

 

O WEJŚCIU W NOWY SEZON

 

(Dziś od rana coś wiercą, więc czuję wszystkie zęby oraz nieokreśloną tęsknotę za czasami bez zaawansowanych urządzeń elektromechanicznych) (oraz za flaszką).

No no no. Ale się „Żona idealna” zaczęła – Denny Duquette w miejsce Kalindy, powiadacie?… No zobaczymy, niech się chłopina wykaże (tylko dlaczego on się cały czas uśmiecha? Ma przykurcz mięśni za uszami czy jak?).

Za to „American Horror Story: Hotel” – po pierwszym odcinku mam odczucia ambiwalentne. Nie ma Jessiki Lange – no trudno, ale no cholera… wampiry? Dlaczego w dzisiejszych czasach wszystko musi być z dodatkiem wampirów? Miałam nadzieję, że będzie mrocznie i metafizycznie, jak w hotelu „Panorama” w „Lśnieniu”, a tu ci masz. Chociaż początek obiecujący, a jak z rozprutego materaca wyskoczył goły Putin, to aż podskoczyłam.

Oraz musze kupić mąkę z ciecierzycy. Nie, nie przechodzę na dietę bezglutenową ani na żadną inną (glutem, masło i boczek to moi najlepsi przyjaciele), tylko potrzebna mi do panierki do ryb. Od zawsze zachwycam się cudowną, chrupiąca i delikatną powłoczką na rybach i owocach morza w Hiszpanii – w supermarketach mają specjalną mąkę do ich panierowania. Jest nawet delikatniejsza niż tempura, nie chłonie tłuszczu, nie wpływa na smak, tylko sprawia, że rybie czy kalmarze mięsko pod spodem jest bardziej soczyste. Poczytałam skład tej panierki – okazuje się, że to pół na pół mąka pszenna i mąka z ciecierzycy. Czyli trzeba się złamać i podejść w sklepie do tej dotychczas skrzętnie omijanej półki z dziwnymi produktami eko bez glutenu. No ale takie poświęcenie dla chrupiącej ryby jeszcze jestem w stanie znieść.

Jechaliśmy Łazienkowskim godzinę po otwarciu. Oczywiście, już był wypadek.

O PRZEJEDZONYM PSIE I WPŁYWIE POGODY

 

Wieczór wyborczy najtrafniej podsumował mój pies, puszczając dorodnego pawia w poprzek kanapy (na szczęście przykrytej kocykiem z IKEA; to kolejna rzecz, bez której NIE MAM POJĘCIA jak kiedyś ludzie żyli – kocyki z IKEA, którymi można się owinąć, wszystko przykryć i super się z nich spierają rzygi i inne wypadki losowe).

Przez cały dzień z psem było tak:

JA: – Nie karm jej, kochanie, ona nie jest głodna.

N.: (Karmi).

Za godzinę:

JA: – Ale już jej nie karm, ona naprawdę jest już najedzona.

N.: (Karmi).

Mija kolejna godzina:

JA: – Kochanie, jak dasz temu psu jeszcze cokolwiek do jedzenia, to ona się zrzyga, bo jest nabita jak salami.

N.: (Karmi).

PIES: (Zgodnie z przewidywaniami – rzyga).

Od tamtej pory ma zapowiedziane, że jeśli zbliży się do psiej miski, to przywiążę mu łapy do krzesła plastikowymi opaskami zaciskowymi i będzie grał w czołgi nosem.

A dziś daliśmy czadu w Biedronce. Najpierw ja – wrzuciłam śledzika na raz do koszyka i mówię do N., żeby wybrał wędlinę dla babci. N. milczy, więc podnoszę głowę, a tu zamiast N. prowadzi koszyk jakaś elegancka pani z podniesionymi brwiami. To znaczy, te brwi miała podniesione pewnie na okoliczność mojego śledzia (poza tym nie sądzę, żeby orientowała się, jaką moja babcia lubi wędlinę). Przeprosiłam, wyprostowałam sytuację, po czym N. zamienił koszyki z inną panią. Spostrzegłam jarmuż, wystraszyłam się i kazałam mu szukać naszego, z konserwową papryką (jarmuż!… no jeszcze czego).

Może to przez pogodę, a nie przez moją sklerozę – tak się pocieszam. Znajoma powiedziała, że ostatnio zapomnieli zabrać z samochodu dziecka, bo mieli duże zakupy i każde szło z torbami i jakoś tak fotelik im wyleciał z głowy. Więc może to jakiś bardziej globalny trend (a nie glizdy w mózgu).

A na Kanarach podobno ulewy, huragan i trąba wodna. No coś podobnego!…

O TRENDACH ZNICZARSKICH

 

No dobra. Już mi trochę opada ten poziom optymizmu, radości życia i umiłowania bliźniego, i bardzo dobrze – bo mój pesymistyczny, narzekający organizm nie jest przyzwyczajony do takich ekstremów. Mogłabym oślepnąć, jak od oddychania czystym tlenem, albo szyszynka by mi eksplodowała albo co.

Byłam dziś w hurtowni obejrzeć znicze na Wszystkich Świętych i trochę jestem mówiąc delikatnie skonfundowana. Wiadomo, że od kilku sezonów złoto, brokat i przyczepiane do wszystkiego plastikowe aniołki i róże – ale doprawdy. Tegoroczne trendy nie są dla miękkiego klienta. Szlaczki z kryształków niemal prawie Svarovskiego, całe klosze ze szklanych, opalizujących faset oraz znicze – trąby z kapeluszem w kształcie dzikiej orchidei… Zawieszane na pałąku, bujające latarenki, zupełnie jak kociołek z węgierską gulaszową… Już miałam powiedzieć, że brakuje tylko z pozytywką, ale okazało się, że jak najbardziej są egzemplarze z pozytywką.

Szkoda, że nie było z tańczącą małpą na sznurku w środku. Albo ze skaczącym pająkiem na pompkę. No nic, może w innej hurtowni będę miała więcej szczęścia (i mniej brylantów).

Od Zebrostwa dostałam urodzinowy prezent – “Księgę wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa”. Jak ją zobaczyłam, to dostałam ataku śmiechu – jest taka GIGANTYCZNA – absurdalnie wielka. Prawie wielkości podręcznego bagażu kabinowego. Na szczęście lekka (nie przesadzili z jakością papieru, ale też nie mogli, boby się nie dała podnieść). Fantastyczny prezent, ale w łóżku to raczej jej nie będę czytać, bo połamie mi żebra (chyba, że N. skonstruuje jakiś podnośnik montowany do sufitu – na razie też się śmieje).

Żaluzja naprawiona i teraz znakomicie widać, jakie mamy brudne okna.

O ŻALUZJI Z NIESPODZIANKĄ, RYBACH – LUDOJADACH ORAZ LEKTURACH

 

Przed wyjazdem udało nam się usunąć usunąć z chałupy potencjalne zagrożenie biologiczne, które mogłoby nas przywitać po powrocie, typu – puchate pomidory, błękitny i opalizujący chleb, spleśniały ziemniak, płynąca wesoło sałata; nawet z lodówki wywalone zostały potencjalne punkty zapalne, co do jednego. I rzeczywiście nie powitał nas podejrzany zapach ani konsystencja ani rój muszek owocówek. Ale, jak wielokrotnie wspominałam, we Wszechświecie musi być równowaga. Więc co? Więc urwała się taśma od zewnętrznej żaluzji na jednym oknie. NAJWIĘKSZYM. Od trzech dni na dole panuje stonowany, lekko piwniczny półmrok oraz N. rozbiera ścianę nad oknem po kawałku (serwisy od żaluzji mają PROSZĘ PANA TAKIE TERMINY, że ho ho – i kto mówił o kryzysie w gospodarce?…). Żałosne próby podniesienia żaluzji od zewnątrz nie dały rezultatu, bo ona jest jakby właśnie PRZECIWWŁAMANIOWA i o to chodzi, żeby się nie dała podnieść.

No.

Zapomniałam wspomnieć, że przeżyłam chwilę grozy w oceanie, kiedy zaczęły mnie RYBY JEŚĆ. Normalnie sobie wchodzę do wody, w swoim tempie, po centymetrze, po dwa, a tu coś mnie łaskocze w łydki. Patrzę – rybki, o jakie śliczne, wesolutkie, przypłynęły i sobie krążą dookoła moich łydek. Tylko że za chwilę te wesolutkie rybki zaczęły mnie DZIOBAĆ pyszczkami. Odmachnęłam je nogą – przez chwilę był spokój, ale wróciły i znowu! Kiedyś już ryby polowały na moje paznokcie u nóg, bo miałam jaskrawoczerwone, ale jeszcze nigdy nie próbowały mnie ŻYWCEM ZEŻREĆ! Wyleciałam z tej wody i pytam N., czy jak się kąpał, to ryby go żarły? Bo może właśnie zaczęła się Apokalipsa albo co (czytało się ten “Gniew oceanu”). Ale mówi, że nie. Jak już się otrząsnęłam ze zgrozy, to wykogitowałam o co chodzi – wysmarowałam się rano masłem kakaowym Palmersa. Ten balsam rzeczywiście tak pachnie, że sama się kilka razy polizałam po ramieniu; więcej już się nim nie mazałam przed plażą i ryby już mnie nie ruszały – ale chyba nie skuszę się na fish spa. Niby one są malutkie, niby te ich pyszczki nie robią krzywdy, ale miałam dreszczyk emocji.

Ale miało być o książkach. “Obiad w restauracji dla samotnych” – cóż, ja lubię Anne Tyler, lubię jej narrację i język; jeśli ktoś spodziewa się powieści z wartką akcją i wieloma wydarzeniami, to nie jest to tego typu książka. Bardzo przyjemna lektura, nastrojowa, nie mogę się doczekać tej szpulki niebieskiej nici.

“Ostatnie dni Królika” – czyli nie ma to jak wybrać sobie wakacyjną lekturę o umieraniu czterdziestoletniej kobiety na raka. Co prawda, rzecz się dzieje w Irlandii, a chorą Królik otacza Irlandzka rodzinka w typie sióstr Walsh u Marian Keyes, no i niby miał być “śmiech przez łzy”, ale no kurczę. Czytałam z zaciśniętym gardłem; dobra książka, ale wyszło smutniej, niż obiecywał opis na okładce.

“Eskorta” – czyli ja to sobie umiem wybrać lekturę na wakacje, część druga. No więc drogie Panie – gdybym kiedyś miała doła, depresję i doszła do wniosku, że moje życie jest beznadziejne – to sięgnę ponownie po “Eskortę”. Jest to powieść dziejąca się w realiach pierwszych lat zasiedlania Dzikiego Zachodu (czyli Terytorium – na zachód od Missisipi). Pierwsi osadnicy obejmują w posiadanie uprawne działki i żyją w fantastycznych warunkach – ziemianki, domy z darni, światło już nawet nie świec, tylko sznurka zatopionego w łoju upolowanego skunksa. Czasem przychodzi zima trochę cięższa niż zwykle i zdarza się, że jakaś kobieta nie wytrzymuje psychicznie. Albo kilka kobiet. Trzeba je wtedy odesłać do domu, bo żaden z nich pożytek, a życie jest za ciężkie, żeby się nimi opiekować na miejscu. To one są od ciężkiej, fizycznej pracy. Eskorty powozu z czterema wariatkami podejmuje się, oczywiście, kolejna kobieta. Serce stawało mi dęba wielokrotnie; książka napisana fantastycznie, ale żaden z niej “Domek na prerii” (jak ktoś np. wrażliwy na śmierć dziecka, to może sobie darować). Bardzo jestem ciekawa filmu. Ale obejrzę go za jakiś czas, bo to nie jest bezbolesna opowieść.

No i wreszcie “Marsjanin” – podchodziłam jak pies do jeża, bo sorry, ale Robinson Crusoe na Marsie słabo mi się widział. Ale połknęłam ją od razu w samolocie i później jeszcze raz, na spokojnie. Oczywiście, musi być happy end i myślę, że kilka teorii naukowych zostało nagiętych do granic optymizmu, ale nie zauważyłam, żeby gdzieś było jakieś większe tak zwane mumbo – jumbo (no, może to palenie włosów… ale to już raczej się czepiam). Mark Watney jest fantastycznie sympatycznym kolesiem, coś w stylu Chrisa Hadfielda – zwykły facet z głową na karku i poczuciem humoru; jakikolwiek inny bohater, patetyczny myśliciel – heros – patriota całkowicie by tę historię położył. Bawiłam się świetnie i tylko jedno mnie wkurwia – nie mogę sobie wyobrazić w działaniu tego zestawu do uszczelniania skafandra, z zaworem na jednym końcu i żywicą na drugim (jak ta żywica ma uszczelnić rozdarcie, skoro ucieka powietrze i ją wypycha?). Ale poza tym – palce lizać, dawno się tak nie bawiłam przy czytaniu tego typu książki. “A love letter to science”, ktoś ją nazwał i całkowicie się z tym zgadzam. Andy Weir – polubiłam cię, chłopie.

Jeszcze przeglądałam “Pesca Mar” z obszernym artykułem o technikach łowienia głowonogów (cefalopodos), ale zrobiło mi się słabo i nie dokończyłam.

W mediach zadyma o wino za 12 euro. No sory, ale w Hiszpanii za 12 euro to można wyjść ze sklepu z 2 – 3 flaszkami świetnego wina i jeszcze puszką sardynek na zagrychę. Mają ludzie problemy, jak słowo daję.

PS. Wszystko przez żaluzję. ZDJĘCIE SZYNKI – taką imponującą szynkę pieką co kilka dni w La Bodeguita i ona później dumnie stygnie na barze i jest krojona do wina, do kanapek i innych dań. W smaku mistrzostwo – jednocześnie kruchutka i soczysta, a skórka chrupiąca. Chciałabym kiedyś umieć tak upiec szynkę – z tego, co podglądałam, ona nie leży wprost na blasze, tylko na odwróconym talerzu, podlewają ją białym winem, a sól i paprykę wciskają w nacięcia skóry przed pieczeniem. Wielkie MNIAM!

zdjecieszynki

O ŁADOWANIU AKUMULATORÓW

 

Oczywiście, pies upasiony do figury piłki do rugby. Jak ją wczoraj odbieraliśmy, to cała pachniała jakimś pieczonym mięsem. Widocznie zajadała tęsknotę za pańciem. Teraz dieta – i dla niej, i dla nas, bo też zajadaliśmy (tęsknotę i kalmary).

Matko, jak było fantastycznie. Słońce i ciepło tak, że nie spodziewałam się o tej porze roku. Woda w oceanie – 24 stopnie. Spaliśmy przy otwartym oknie, pod samym prześcieradłem. To powinna być terapia antydepresyjna na receptę i refundowana przez NFZ, dla każdego, a nie tam jakieś prochy. Mnóstwo naturalnej witaminy D, witaminy W (wino), palmy i codziennie świeże ryby i kalmary. Żadnych bólów głowy (nawet na lekutkim kacu), żadnej solpadeiny – naprawdę ładuje się akumulatory jak nie wiem co. Dziś pobudka o wpół do szóstej, a ja nawet nie klęłam!…

N. natychmiast, znanymi sobie sposobami, wyniuchał bar o nazwie Compadre. Prowadzony przez dwóch braci, których tatuś siedzi na wysepce Lobos, całymi dniami łowi ryby i inną morską gadzinę, a oni tylko do niego podpływają po zaopatrzenie. Kalmary mieli wyśmienite (a z kalmarami na Wyspach Kanaryjskich trzeba uważać, bo jak trafią się afrykańskie, to można sobie zwichnąć szczękę od żucia, bo są jak opona od ciężarówki; a oni mieli miejscowe, delikatne i mięciutkie). N. od razu zagadał o przynętach, pokazał zdjęcie metrowego węgorza złowionego w Galicji i od razu został honorowym klientem, nie czekaliśmy na jedzenie (a ruch mieli niezły, na okrągło), a nawet tatuś zaprosił go na ryby. Na szczęście popsuł mu się motor w łódce, inaczej całe dnie bym spędzała sama, chlejąc po barach (no bo przecież nie pojadę na ryby, na głowę bym musiała upaść i to z wysoka). Mieli smażoną murenę – to ta łaciata ryba z psim pyskiem, co podpływa do nurków, a oni ją karmią, głaszczą i nagrywają filmiki… a po wyłączeniu kamery CIABACH! Rybę pod pachę i na patelnię, he he. Bardzo smaczna. Oraz malutkie sardynki, ale po przygodach z sardynkami w Lizbonie wolałam jednak murenę i kalmary.

Jednego dnia wracaliśmy z plaży do Corralejo droga oznaczoną jako wyjątkowo widowiskowa (ja tam nie wiem, dla mnie one wszystkie są widowiskowe, uwielbiam wulkany i pola aloesu), przez miejscowość Caldereta, w której zatrzymaliśmy się na kawie. Powiedzieć, że była to maleńka wioska całkowicie w dupie, to jeszcze nie oddaje jej charakteru, bo na Fuerteventurze jest sporo małych miejscowości w totalnej dupie. Ta była na samym szarym, zapomnianym końcu dupy. Kilka chałupek, jakieś pola i ta knajpka. W knajpce – energiczna, starsza Hiszpanka, tak stęskniona za człowiekiem, że gadała z nami jak nakręcona. Bardzo nam zazdrościła zwiedzania, bo ona w całym życiu była tylko raz na Lanzarote i raz na Teneryfie, oraz zazdrościła nam zimna. Bo ona woli jak jest zimno, niż upał. Trochę nie chciało mi się kobity wyprowadzać z błędu, bo dla nich „zimno” to jest jakieś 15 stopni; ciekawe co by powiedziała po zimie w Polsce, z minus dwudziestostopniowymi mrozami. Niech sobie myśli, że lubi ZIMNO 🙂

Ale najlepsze było że tak gada z nami, gada, a w pewnym momencie sięga za siebie (nie przestając gadać) po butelkę wina, odkorkowuje ją, nalewa do szklaneczki i stawia na barze. I dalej z nami gada. Za chwilę wchodzi starszy gość, bez słowa siada przy barze i zabiera się do wina, które już na niego czekało. Musiała go wypatrzyć przez okno, a może to była jego stała pora. Bardzo, ale to bardzo mi się to spodobało – tez chciałabym mieć taką swoją knajpkę. Może nie na AŻ TAKIM zadupiu, ale chciałabym.

Poznaliśmy jedną hipiskę z Lajares z psem Nina, oraz bardzo fajna suczkę o imieniu Pepa z Corralejo – tez przychodziła do Compadre i przesiadywała w sklepie dla surferów naprzeciwko Bodeguity, gdzie namiętnie chodziliśmy na wino. Ale o psach cicho sza, bo Szczypawka się załamie, ze BYŁY JAKIES INNE SUKI.

Bardzo chcemy za rok pojechać znowu w to samo miejsce. Może i jestem psychiczna, ale GDZIE mi będzie lepiej? Gdzie znajdę lepsza plażę, lepsze kalmary i takie piękne, piękne wulkany? (O ile któryś  w międzyczasie nie pierdzielnie, tfu na psa urok).

W następnym odcinku: lektury wyjazdowe oraz zdjęcie szynki. A teraz oddalam się pić czwartą herbatę. TYDZIEŃ NIE PIŁAM HERBATY!…