O ATRAKCJACH NA OSTATNIEJ PROSTEJ

 

No więc OCZYWIŚCIE przed samym wyjazdem mamy zaliczone występy gościnne Szczypawki pod tytułem „Nie chcę jeść, nie dotykaj mnie, boli mnie dupa”. Jako urodzona optymistka, od razu miałam wizję powtórki z przetoki (tez przedwyjazdowej, przypomnę) – rozszarpanych ran, zastrzyków i płukanek z wody utlenionej. Weterynarz tez dołożył swoje („Czy pije? Czy siusia? Bo może to nerki”), a na koniec okazało się, że skórę na dupie sobie obtarła. Może o granitową kostkę, a może jej się w sierści cos zaplątało, patyczek albo rzep. I niech mi ktoś powie, że ona tego nie robi specjalnie, żebym wyjeżdżała z JESZCZE większymi wyrzutami sumienia!… (I żebym jej przywiozła wielką, śmierdzącą suszoną ośmiornicę, bo tam miewają takie rarytasy).

Oczywiście, już biega, skacze i żebrze o żarcie i w ogóle jest JAK NOWA. A ja jakoś nie. Trochę mi się ręce trzęsą przy podpisywaniu papierów i wypychaniu przelewów. A miałam się martwić JUŻ TYLKO O TO, żeby w miarę równo pomalować pazury na rouge noir. I jak tu się nie schlać od razu na lotnisku (chociaż tam tak drogo, że nawet pani Kayah buraczek w gardle stanął)?

Wczoraj w Rossmanie przy okazji nabywania ostatnich niezbędników na drogę (no… i jeden pierścionek mi wpadł do koszyka NIECHCĄCY) widziałam słynna kolekcję Gosi Baczyńskiej. Na moje oko jest ona skierowana do młodych nihilistów łamane na satanistów, którzy aspirują do zarabiania na życie napadami na banki. Tak mi się to skojarzyło. Identycznie byli ubrani ci kolesie, co wpuszczali Dude Lebowskiemu fretkę do wanny.

Tylko żeby mi tu śnieg nie spadł podczas naszej nieobecnosći. Co prawda, to tylko tydzień, ale z polska pogodą nigdy nie wiadomo.

O TYM, ŻE NIECH MNIE KTOŚ WALNIE W ŁEB

 

No i wysłali. Się okazało, że nieszczęsne “Na szpulce niebieskiej nici” ma przesuniętą datę premiery (we wszystkich sklepach, nie tylko w Merlinie) i o. Mnie jest Merlina szkoda, bo z pionierskiego, dobrego sklepu z książkami i filmami – a przede wszystkim z jakąś wizją – ktoś na siłę chce zrobić jakieś WIELKIE niewiadomoco z mydłem, powidłem i maścią na szczury. O ile zabawki i multimedia jeszcze miały sens, to ajmsory, ale podpaski i karma dla zwierząt?… Pachnie mi to burzą mózgów na spotkaniu korporacyjnym i idiotycznymi decyzjami podejmowanymi przez zięcia prezesa.

A Kindla ja nie mogęęęęę!… Nie mogę się przełamać. Pewnie, że nadejdzie TEN MOMENT, ale na razie nie nadszedł (i na pewno nie ZAMIAST, tylko na dodatek) (ale kurde, jeszcze jedna bateria do pilnowania i ładowarka do zabierania – to jest chyba najgorsze).

Czy mogłabym się też ubiegać o Nobla? W kategorii “durny łeb nienaprawialny”? Pół nocy nie spałam, tak mnie brzuch bolał po kolejnej akcji tematycznej z Lidla, a mianowicie – greckie ślimaczki z ciasta filo z fetą i oliwkami. Niby mrożone, więc co może mi zaszkodzić, prawda? A jednak. Załatwiły mnie lepiej, niż panierka obżarta z całego megakubełka KFC. Co ciekawe – po produktach z normalnej oferty nie mam takich galopujących sensacji, tylko akcje tematyczne mi szkodzą. Czy mogę poprosić o asystenta zakupów, który by za mną szedł i kopał mnie w kostki, gdybym następnym razem próbowała kupić cokolwiek z akcji tematycznej?… A może jest taka aplikacja na telefon (niechby brzęczała albo raziła prądem)? Drogi Pamiętniczku, już nie będę, obiecuję. Tylko chrupki krewetkowe w tygodniu azjatyckim (też mnie po nich brzuch boli, ale tylko wtedy, jak wpierniczę całą paczkę naraz).

Jak ja się cieszę, że (oprócz normalnych powodów, dla których cieszę się z wakacji) będziemy mieli tydzień spokoju od konkursu na arystokratycznego głupka roku… to znaczy, kampanii wyborczej przedstawicieli narodu polskiego do Parlamentu. Przepraszam za pomyłkę, ale na pierwszy rzut oka (i kilka kolejnych) trudno te iwenty od siebie odróżnić, a klasa polityczna ciężko pracuje, żeby tak było.

Ale akcji tematycznych never more. NEVER MORE!…

O JESIENI, SOLPADEINIE I BUTACH DLA KONIA

 

W biurze grzeją. W Biedronce znicze. W Lidlu pobili się o kurtki. Ach, te współczesne atrybuty jesieni!…

Lato mnie rozbestwiło dość znacznie – prawie zapomniałam, gdzie trzymam solpadeinę. Niestety z nadejściem jesieni musiałam sobie w ekspresowym tempie przypomnieć – żłopię rozpuszczoną w mirindzie i liczę dni do wyjazdu.

Znajoma ze wsi mnie uświadomiła, że jeśli psy i koty dużo jedzą i szukają ciepłego, to będzie ostra zima. Otóż niniejszym informuję, że mój pies, odkąd włączyliśmy ogrzewanie, nic tylko chodzi i szuka najcieplejszych miejsc na podłodze i rozpłaszcza się na nich we wszystkie strony świata. Co do jedzenia – żre jak stonka ziemniaczana i znowu zaczyna mieć figurę wypukłego borsuka. Bardzo mi się to nie podoba. Nie chcę mrozów!… Chcę, żeby była taka niewydarzona zima, jak poprzednia – nawet kosztem chlapy, szarzyzny i braku śniegu (nienawidzę śniegu).

Najgorzej, że w Merlinie zacięła się paczka z książkami i teraz nie wiem – zdążą czy nie zdążą mi przysłać, żebym miała co poczytać na plaży (NA PLAZY! AAAAAAAAAAA!…) A żeby było śmieszniej – całe zamówienie już tydzień (tydzień!) wstrzymuje jedna książka, która widnieje w ofercie jako „dostępna w 24 godziny”. Nie rozumiem, prawda?… Napisałam do BOK, ale ponieważ mają dwa dni robocze na odpowiedź, to pewnie zdążę wrócić z wakacji, zanim coś się wyjaśni. Ech, ja jestem wierna jak stary kundel, ale w końcu mnie wkurwią.

Ponieważ dziś z kolei śniło mi się, że rozmawiałam z koniem na temat butów przeciwpoślizgowych dla niego (konia), bo mu się nogi ślizgały po mokrej podłodze przyczepki, w której podróżował, to może powinnam trochę przystopować z tą solpadeiną. Albo właśnie na odwrót – zwiększyć dawkę. No nie wiem. Jak Państwo sądzą?…

O SUSZENIU I SERIALU

 

N. powiedział żeby suszyć, to suszę.

Papryka

Ale co z tym zamierza robić, to nie wiem. Zje się może jedna przez całą zimę, bo one są przeraźliwie ostre. I to nie takie ostre ze smakiem, jak papryczki jalapeno, tylko – samo piekło, bez bonusów. Nie wiem, może pędzle będzie nimi czyścił albo produkował barwnik malarski “gryząca czerwień” albo odrdzewiał stary bojler… nie wnikam. Suszę. Każą suszę, nie każą – nie suszę.

Tymczasem wróciłam do oglądania serialu “Rescue me”. Nowojorscy strażacy, którzy byli pierwsi na miejscu katastrofy WTC 11 września, są zespołem prawdziwych bohaterów i profesjonalistów, codziennie pracują w najgorszych możliwych warunkach i widzą potworne rzeczy. W przypadku zagrożenia każdy obywatel marzyłby, żeby trafić w ich sprawne ręce. Po czym zdejmują strażacki hełm i uniform… i zamieniają się w bandę ciężkich przygłupów, ale to takich młotów, że mózg się ze skóry obiera na widok tego, co oni potrafią odstawiać. Na dodatek główny bohater pochodzi z irlandzkiej rodziny, więc chłopaki głównie chleją i się tłuką.

Przykładowa rozmowa ze strażackiego wozu, pędzącego do pożaru:

– Stary, weź mi pożycz gazetę z tym artykułem o kolesiu, który zjadł swoich rodziców.

– Co za zwyrolstwo.

– To byli jego TEŚCIOWIE.

– A nie, to w takim razie spoko, to normalne. Każdy mógł tak postąpić.

No oczywiście, są też wyższe wartości w stylu – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego… dopóki się o coś nie pożrą albo akurat nie robią sobie kawałów. W każdym razie, mnie skutecznie wyleczył z marzenia o randce ze strażakiem – mogłabym trafić na takiego Garrity i co  wtedy?… Banda troglodytów. Aha, główny bohater rozmawia ze zmarłymi, ale to naprawdę tylko jeden z jego problemów. Ale serial świetny.

Miałam piękny sen, że byłam na jakiejś wyspie i wybuchł wulkan i było tsunami, w którym zginęłam. Nic tak nie poprawia humoru z rana, jak śmierć w nocy.

O INAUGURACJI SEZONU GRZEWCZEGO

 

Od wczoraj grzejemy (zapisać: początek sezonu grzewczego – 29 września – i teraz tak do połowy maja!… Widać, jak mi zęby rosną?). Jesteśmy z piecem na etapie wzajemnego obwąchiwania się i ostrożnej wymiany uprzejmości – na razie ugrzał, co miał ugrzać, bez zbędnej dyskusji; kaloryfery były ciepłe, podłoga ciepła – co oczywiście o niczym nie świadczy, bo jego poprzednik też się przyczajał i robił nam PARTY NIESPODZIANKĘ i NOCLEG W LODOWYM HOTELU znienacka przy minus 30 stopniach. Więc nie chwalę dnia przed zachodem słońca i przed zobaczeniem, w co wskoczyłam.

Jedno, co mnie zachwyca – mam gorąca wodę CAŁĄ DOBĘ. Nie letnią, tylko gorącą, i nie okienko rano i wieczorem, tylko CAŁY CZAS. Jak w jakimś hotelu (i to nie w każdym)! I mogę brać prysznic dowolnie długo, bez przerażającej wizji opadającego poziomu paliwa w zbiorniku i kalkulacji, czy jak nam się olej skończy w środę, to pan Janusz z panem Zenkiem będą mieli wolną cysternę, żeby podjechać i zatankować, bo im się nie opłaca wozić takiej drobnicy i tera wożą palywo, pan zadzwoni jakoś za tydzień (no dobra, w GazGrodzie nie było takich akcji, kierowcy byli super mili i podjeżdżali nawet po godzinach swojej pracy, ale u innego dostawcy – lokalnego biznesmena  – to nawet pani żona właściciela potrafiła człowieka opierdolić OSOBIŚCIE, jak miała zły dzień, a klient akurat jej dupę zawracał jakimś zamówieniem).

Zbadałam rynek kocyków z rękawami i tak – ten oryginalny, snuggie, po pierwsze ma dość DZIWNY niebieski kolor (ale kolor bym przebolała – tym bardziej, że taki właśnie snuggie ma Tina Fey w „30 Rock”), tylko że jest z takiego cienkiego, gładkiego polaru, do którego NATYCHMIAST przyczepią się wszystkie kłaki moje i Szczypawki. Ja bym wolała taki gruby, kudłaty polar. No i ten kocyk okrywa PRZÓD, a co z plecami?… To już chyba zostanę przy genialnej polarowej bluzie od teściowej (tak! Od teściowej – co roku na Gwiazdkę proszę ja o flanelową piżamkę i daje mi te piżamki PRZEŚLICZNE, z mięciutkiej flanelki, a w tym roku dostałam trzyczęściowa – z polarową bluzą w komplecie), na flanelowej podszewce. Zmarźluny czują temat?… Ciepełko polaru PLUS flanela od spodu – czyli dotykamy bawełny. Po prostu RAJ.

Do koców elektrycznych nie jestem do końca przekonana. Może mam uraz z dzieciństwa po radzieckiej poduszce elektrycznej, a jak herbatka się rozleje i mnie skopie? Nie, dzięki – jakoś opękamy ze Szczypawką sezon na kanapie unplugged.

Nic to, jak mawiał Mały Rycerz – jeszcze tydzień z ogonkiem i będzie kilka dni na doładowanie akumulatorów słonecznych (z tym, że wziął i wyleciał w powietrze) (Mały Rycerz).

 

O TYM, ZE WSZYSTKO MNIE DENERWUJE W TAKIE ZIMNO

 

„Wyniosłem z garażu największego pająka, jakiego w życiu widziałem” – powitał mnie w niedzielę rano N. W wiaderku wyniósł; na słoik był za duży. Poprzedniego dnia osobiście piznęłam przez całą chałupę psią miską, w której siedział kątnik. Na lanczyk zajrzał!… Oraz cos mnie użarło w szyję. Nie komar, po komarze są inne bąble.

W przeciwieństwie do niektórych, nie przepadam za jesienią.

I np. dynia nie jest dla mnie argumentem. Dynia wygląda ładnie, ale smakuje NICZYM. Większość potraw z dyni byłaby tak samo smaczna, albo i lepsza, gdyby ze składników usunąć dynię. Jedynym smacznym elementem dyni są pestki.

Oraz udało mi się obejrzeć całe 30 minut polskiego filmu „Ziarno prawdy”; nie piznęłam płytą przez chałupę jak psią miską z pająkiem tylko dlatego, że to płyta Hanki. Niestety, nie jestem odbiorcą polskiego kina; tam jest tylko dwóch aktorów, którzy GRAJĄ – pan Więckiewicz i pan Trela. Reszta jest na poziomie teatrzyku licealnego i to wystruganego z drewna (od dawna podejrzewam, że współczesne polskie szkoły aktorskie maja bliskie powiązania z Lasami Państwowymi). Nie dość, że mówią przez zęby i bez dykcji, to tradycyjnie jest wspaniały dźwięk, jak z beczki z kiszonymi ogórkami.

Wytrzymałam pół godziny i poczłapałam po „Ojca chrzestnego” na uspokojenie.

Miałam poruszyć temat pani dziennikarki, która boryka się z systemem nie goląc pach, ale chyba szkoda moich deficytowych zasobów energii na takie zagadnienia.

W środę w nocy trzy stopnie. Wyć mi się chcę. I wyłabym, ale Szczypawka się przestraszy. Kocyk z rękawami muszę sobie kupić PILNIE.

 

O TYM, ŻE Z TĄ KARMĄ TO CHYBA COŚ NIE TEN

 

Miałam taki plan, że ten drań (piec – chodzi mi o stary piec) postoi na podwórku, a ja z kuchennego okna, popijając herbatkę, będę patrzyła jak pada na niego zimny jesienny deszcz. Od czasu do czasu rzucę w niego skorupką jajka albo innym odpadkiem. Czasem walnę młotkiem, przechodząc obok. Na Halloween nalejemy mu do środka nafty i podpalimy, a jak już mi się znudzi, zadzwonimy po serwis odwożący stare graty na wysypisko, MWAAAAAAA HA HAHA HAAAAA!…

I co? I NIE STAŁ NAWET PRZEZ TYDZIEŃ! Ustawiła się do niego kolejka jak do nastolatki z największymi cyckami na szkolnej zabawie! Telefon się urywał, a ludzie zostawiali swoje CV ze zdjęciem i rekomendacjami. W końcu N. oddał potwora jednej rodzinie z naszej okolicznej wsi.

Trochę jestem załamana, bo – gdzie ta osławiona karma? GDZIE? Za wszystko co nam zafundował, powinien w niego co najmniej rąbnąć meteoryt. A tu proszę – dostał nowy, cieplutki dom przy miłej rodzinie, z dziećmi, psami i kurami. Czy to jest sprawiedliwe? W dodatku uważam, że N. popełnił błąd, że nie oddał go komuś mieszkającemu BARDZO DALEKO, żeby zminimalizować prawdopodobieństwo, że zimą odwiedzi nas WŚCIEKŁY TŁUM z widłami i pochodniami, podziękować za piec.

Ale może ja nie wiem wszystkiego; może np. ta miła rodzina trzyma pod podłogą w piwnicy kilku wychudzonych autostopowiczów, a pan domu przybija im rączki i nóżki do listewek i w sobotę sadza dzieci na kanapie i robi im TEATRZYK KUKIEŁKOWY. I może właśnie ten piec należy im się jak przysłowiowemu psu przysłowiowa zupa.

Życie jest skomplikowane.

Kupiłam taramosalatę w Lidlu (no niestety; wiem, że wiele razy przysięgałam, że już nigdy żadnego gotowca, ale… taramosalata!…) i teraz ciekawe, przez ile dni będzie mnie brzuch bolał.

O REZOLUTNYM PIESKU

 

szczypi5

– Cześć! Mam na imię Szczypawka i najbardziej lubię ośmiornicę, sery, surową wołowinę i wodę z ogrodu z miski dla ptaszków, najlepiej taką kilkudniową – czyli wszystko, po czym mam później sraczkę. Paniusia mówi czasem, że jestem podobna do Audrey Hepburn, a znowu przy innych okazjach, że jedzie mi z paszczy. Niczego się nie boję i najchętniej sprałabym dupę wszystkim kotom na świecie.

O CEBULI, PREZENTACH I STALKUJĄCYM WODECKIM

 

Weekend zaczął się od wysłania N. do lokalnego sklepiku po cebulę, ponieważ musiałam zrobić karmelizowaną cebulę do hamburgerów na sobotę, a w koszyku leżały tylko cztery sztuki. Do czterech cebul to nawet nie ma co z łóżka wstawać – trzeba tego towaru nakroić wiadro, żeby wyszedł nieduży słoik pysznej, bursztynowej karmelizowanej cebulki (w tym miejscu moja wątroba trzasnęła drzwiami i wyszła).

Poszedł, wrócił i mówi, że w sklepie stanowił zjawisko o charakterze społecznym, ponieważ wszyscy w kolejce przed nim, a i po nim, kupowali wyłącznie piwo.

– A ja jak ten odmieniec – piwo i cebulę.

(Mógł poinstruować zebranych, że cebula to dlatego, że żona się wścieka jak poczuje alkohol i dlatego kupuje coś do przegryzienia i odświeżenia oddechu – coś jak sorbet cytrynowy pomiędzy potrawami na oczyszczenie kubków smakowych, prawda).

Wyszła pyszna. A cały dom jechał cebulą dwie doby (i żyli długo i szczęśliwie, po udanym przeszczepie wątroby).

I chciałam powiedzieć, że wspaniale jest mieć przyjaciół, którzy nas tak dobrze znają, rozumieją, i AKCEPTUJĄ nasze prywatne pierdolce, ponieważ wtedy dostaje się absolutnie fantastyczne prezenty urodzinowe. Oto zestaw prawdziwych rarytasów:

gifts

– lalka voodoo (z napisem EX LOVER, bo innych nie było, ale napis można zmienić, bo ja osobiście do żadnego EX nic nie mam – coś się wykombinuje, spokojna głowa) (i dołożę szpilek, hue hue hue);

– SERUM Z WĘŻA – how cool is that?… (to dlatego na całym świecie zabrakło surowicy przeciwko jadowi – po prostu Hanka wydoiła wszystkie węże na prezent dla mnie!);

– oraz srebrny jamniczek, który jest po prostu najzwyczajniej simply the best, jak Tina Turner.

(Dostałam jeszcze kalendarz na 2016 rok ze złotymi myślami Beaty Pawlikowskiej, ale o tym INNYM RAZEM, bo nie będę psuła miłego nastroju; poza tym to oczywiście taki wyrafinowany ŻART, ha ha) (już ja się odpowiednio zemszczę).

Czy ja już wspominałam, że prześladuje mnie Wodecki? Może nie tyle osobiście, co jego piosenka o tym, że oddaje kwiaty bo jest żonaatyyyy – od tygodnia się wszystkim skarżę, że ciągle to słyszę i już nawet N. zaczyna to podśpiewywać – ładna piosenka, ale co za dużo, to wiadomo – cholery można dostać. I co? Dziś wstajemy o piątej rano, N. włącza Trójkę, a tam co? ŻONATY WODECKI. No naprawdę!…

O GWIAZDACH – FUTBOLU I NIE TYLKO

 

No więc.

Agnieszka Fitkau – Perepeczko zniechęciła się do młodszych kochanków. Dopiero teraz?… Ja w ogóle jestem nieprzekonana do instytucji kochanka jako takiego (po co to komu?… Nie dość, że z mężem się człowiek użera, to jeszcze drugiego sobie na łeb brać? W dodatku obcego chłopa – jakieś to w ogóle jest raczej mało higieniczne), to jeszcze MŁODSZY?… Masakra jakaś. Fu, nie wyobrażam sobie.

Mourinho znowu zrobił awanturę – podobno o to , że lekarka mu zdjęła z boiska okrwawionego zawodnika, a był ważny mecz i jemu ten zawodnik był potrzebny. Więc ją wywalił. Mourinho mnie fascynuje, odkąd zaczęłam z N. wyjeżdzać do Hiszpanii i tam w sportowych dziennikach, dzień w dzień, były kilkustronicowe rozważania na temat awantur Mourinho, którego w końcu zaczęli podczas meczów zamykać w takim szklanym akwarium bez wody. W ogóle mnie interesuje, na czym polega praca takiego Mourinho – przychodzi na zakład, odbija kartę i co? Co konkretnie ROBI? Znajomy mówi, że SIEDZI I MYŚLI. O futbolu. A N. dodał, że jeszcze robi budżet drużyny na sezon i np. wychodzi mu, że na ten sezon potrzebuje 350 milionów euro. Z grubsza. Czyli w sumie niezła fucha (robiłam w życiu niejeden budżet i to jest niezła zabawa – gorzej z wykonaniem). Tylko nudna (no błagam, piłka nożna?… Ziewam, pisząc te dwa słowa).

Oraz rozczulił mnie niedawny komunikat NASA: „Stolec pochodzący z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej jest spalany w atmosferze ziemskiej. Wygląda jak spadająca gwiazda”. Ale czy spełnia życzenia? Bo skąd człowiek ma wiedzieć, co spadło?… Naprawdę, świat jest pełen pułapek.

A tak z bliższych geograficznie wydarzeń, to wykąpałam wczoraj Szczypawkę, bo śmierdziała olejem opałowym tak, jakby przy sprzątaniu kotłowni ktoś się pomylił i użył jej zamiast mopa. Teraz ślicznie pachnie, jest puchata i urocza i lekko mnie nienawidzi.

Natomiast okazało się wczoraj, że BYĆ MOŻE uda nam się kopsnąć na wakacje na początku października, w tym celu N. zadzwonił do biura podróży, a pani się załamała „Państwo ZNOWU w to samo miejsce?…”. No nie wiem, co w tym takiego dziwnego – ja tam jestem zdania, że jak się znajdzie dobre miejsce, to trzeba się go trzymać.

Nie mam co czytać (tj. zamówiłam nową Anne Tyler, ale przyślą dopiero po 23 września).