Byliśmy kiedyś z N. na Bali.
I tam był taki nietoperz… Wielkości – bo ja wiem – kota sporego…
PS. A takie KHAKI lepiej?…
Strefa wolna od sportu i lajfstajlu
Byliśmy kiedyś z N. na Bali.
I tam był taki nietoperz… Wielkości – bo ja wiem – kota sporego…
PS. A takie KHAKI lepiej?…
1. Jest mi słabo.
2. Ogłaszam konkurs na POZYTYWNE skojarzenie “CO MI PRZYPOMINA TEN KOLOR”. Zabraniam porównań z kostkami domestosa. Może być niebieska mozarella. O własnie! Może to niebieska mozarella?…
3. Boli mnie stopa. Na szczęście nie cały czas – tylko jak chodzę, haha. Była już kiedyś jedna, co tak miała – nazywała się Mała Syrenka, ale ona wcześniej miała ogon. A ja nie miałam ogona! To niesprawiedliwe. Chociaż może u mnie zachodzi proces odwrotny, poboli mnie stopa i urośnie ogon. I co, i będę się bujała na falach Zatoki Puckiej i z racji otłuszczenia nie mogła zanurzyć?… I obsrają mnie kormorany?… A przecież idzie zima! Nieeee chcęęęęę!…
4. Zrobiłam leczo i było takie pyszne, że zaraz zrobię następne (nie jadłam leczo ładnych kilka lat – DLACZEGO? Bo głupia cipa jestem, oto dlaczego, oraz – bo zapomniałam). Moim zdaniem, teraz jest najlepsza pora na pomidory. Są najładniejsze, najdojrzalsze, ślicznie pachną i fantastycznie smakują – ZUPEŁNIE JAK KOBIETY PO CZTERDZIESTCE, żeby to było jasne.
5. A może jednak skoczyć z mostu?…
– O, kurwa – że sobie tak dyplomatycznie westchnę na przywitanie nowego systemu.
Nie wiem, jak dodać linki. Nic kurwa nie wiem. Chcę coś tłustego do zjedzenia i na tydzień do psychiatryka za te moje nerwy.
I specjalistę od szablonów w wordpressie też chcę!…
Nadal nastrój mam taki, że tylko strzelić sobie w łeb, niemniej jednak – nie mam z czego. No, z pistoletu do gwoździ, ale NIE NIE NIE, za dużo widziałam seriali medycznych, w których przychodzi baba do lekarza z gwoździem w czaszce. Albo kilkoma gwoździami.
No i muszę się wziąć za przenosiny blogusia, bo jak nie przeniosę, to mnie przeniosą i może być różnie. A przecież zostaje to, co najważniejsze – notki i Wasze komentarze. Zawsze byłam za treścią, nie za formą. Zresztą, chyba czas zrzucić te pastele! W MOIM WIEKU PASTELE?… Pfff!
A w ogóle to chciałam zaznaczyć, że pojawił się serial "Trupia farma". I co? Czyje na wierzchu?…
No i co. No i piec się zepsuł!
Na niego zawsze można liczyć. Pieszczoszka.
Nie, no ja doceniam. Doceniam, naprawdę doceniam – że w
sierpniu, a nie w lutym przy minus trzydziestu i trzaskających rurach. I że nie
musiałam rąbać stołu i krzeseł i palić nimi w kominku. Doceniam. Niemniej
jednak wykonałam rano przy myciu zębów wiązankę piosenek ludowych zawierających
w treści żeński podmiot liryczny, psa, małe pieski i całą wieś.
Znam przyjemniejsze rzeczy, niż dwa dni spędzone w
sinoczarnym dymie o aromacie zajezdni autobusów miejskich. Jakoś o wiele lepiej
mi się funkcjonuje w oparach absurdu, aniżeli ropy naftowej.
N. sobie pojechał na delegację, a ja czekałam, a następnie
przyjmowałam fachowca od pieca. Po zakończonej robocie, fachowiec od pieca
wyglądał tak, jakby grał przez całą noc z diabłami w mariaszka w Czarcim
Młynie.
N. dzwonił i pytał z troską, jak idzie, czy żyje i gdzie
siedzę (przy otwartych drzwiach na taras). Chyba miał cichą nadzieję, że wróci
i zastanie mnie milczącą, niebieską i już wystygniętą, opartą czołem o laptopa.
NIC Z TEGO! Buaaaaahahaha.
W ramach solidarności przewodów, zepsuł się tez ekspres do
kawy. Ale ekspres potrafię naprawić sama metodą stopniowego poprawiania
warunków brzegowych niecki fraktalnej (czytaj: walić pięścią od góry i kilka
razy z boku otwartą dłonią).
I co z tą pogodą, do jasnej nędzy. Takie przeskakiwanie z
japonek w onuce i z powrotem mnie okropnie wkurwia.
Mój kochany, acz nieco nerwowy małżonek naruszył wczoraj mir domowy. Pokazałam mu pająka, który siedział sobie cichutko na parapecie nad zlewem – on się nie ruszał z pajęczyny, ja go miałam na oku i wszyscy zadowoleni. Ale nieee, nieee! OCZYWIŚCIE N. musiał mu rozpierdzielić chałupę, stukał, pukał, machał nożem, i dziś od rana pająka w starym miejscu NIE MA. Gdzie jest – nie wiem i się boję. Że ZNIENACKA wejdę w pajęczynę NA WYSOKOŚCI OCZU, a pająk mi wlezie we włosy. Aaaaaa!…
Z tego wszystkiego, ponieważ Nancy Botwinę wrzucają za rzadko, postanowiłam obejrzeć tę Grę o tron, co wszyscy majtki przez głowę. Nie lubię fantasy, ale jak nie ma o co zębem zahaczyć, to trudno.
Dobra. Początek obiecujący – mała zamarznięta dziewczynka, która NAGLE dostaje TAKICH NIEBIESKICH OCZU i już nie jest taka zamarznięta, jak by się wydawało. Uuuuhuhu, myślę sobie, bardzo fajnie się zaczyna.
No i dupa zbita! Bo tylko ta zajawka była fajna, a później jest koktajl z Tudorów, Robin Hooda i Czarnych chmur (jadą na koniach! jadą na koniach! jadą na koniach! jadą na ko… – przez cały serial JADĄ JA KONIACH). Narobiła mi nadziei ta blondyna z kompleksem Natalii Siwiec, co to w pierwszej scenie się rozebrała do gołego, bo dostała jaja smoka. A gdzie jaja, tam – jak każdy widz wie – smok się musi pojawić. Tymczasem jestem w czwartym odcinku, SMOK SIĘ NIE POJAWIŁ, zamarznięta dziewczynka się nie pojawiła, mężczyźni są brudni i obrośnięci, nie ma na kim oka zawiesić, i tylko wszyscy chodzą i mędzą, że ZIMA NADCHODZI. Nadchodzi, nadchodzi i nadejść nie może.
Jeden perwersyjny karzeł w skórach to za mało, moi państwo. Rozumiem, że ten serial podoba się facetom, bo jest sporo cycków. Naprawdę sporo, powinni wprowadzić na dole ekranu licznik cycków, to WRESZCIE by się zaczęło dziać coś konkretnego. W dodatku słabo rozróżniam bohaterów, bo wszyscy mają zarost i są w czarnej skórzanej galanterii z ćwiekami. I większość ma imiona jak nazwy chorób, z przewagą wenerycznych.
Nie, ja za nerwowa jestem na fantasy (i na twarde iryski).
Toteż może napiję się herbaty i zastanowię nad sobą.
Owocówki. Wszędzie mam owocówki. CHMARY. Wiem, sezon jest, ale no naprawdę!
Co prawda po powrocie znalazłam rzodkiewkę w stanie płynnym (w siateczce zawiązanej schludnie na supełek), ale już ją wyrzuciłam.
Czyżby jeszcze jakieś zwłoki gdzieś?…
Pocieszam się, że jeśli owocówki, a nie np. wypasione plujki i białe czerwie, to nie będzie to np. głowa konia pod kanapą (no i na szczęście kanapa za niska).
A kiedyś, jeszcze jak w liceum byłam, to nam się o mało w kuchni nie zmaterializowała ektoplazma.
A było tak: wchodzę rano do kuchni i widzę krew na bufecie koło lodówki. Kilka kropelek. No, pewnie kapnęło z jakiegoś mięsa. Wytarłam.
Za jakiś czas moja matka zrzędzi, że bufet uświniony i w ogóle z kim ona musi mieszkać. Tu mnie już tknęło, ale nic.
Tylko że w ciągu dnia się zaczęło robić dość nieciekawie, bo ta krew ledwo wytarta się POJAWIAŁA ZNOWU. Cudownym sposobem ZNIKĄD! W kropelkach, a po dłuższej chwili się robiła kałuża! No, trochę się jednak przeżegnałyśmy i chyba nawet po egzorcystę miałyśmy posyłać, dopóki nie otworzyłyśmy szafki nad bufetem. Całe drzwi od środka zakrwawione. Od słowa do słowa, wlazłam na stołek i znalazłam położoną na szafkach, u góry, PACZKĘ MROŻONEJ WĄTRÓBKI dla piesecków. Ot, ktoś grzebał w zamrażarce (która wtedy była nad lodówką), wyjął wątróbkę, położył na chwilę na szafkach i zapomniał. I ona się zaczęła rozpuszczać.
Dobrze, że szybko znalazłyśmy te stygmaty i nie zdążyły się zaśmiardnąć. Bardzo było śmiesznie.
A faceci to penisy, wspominałam już może kiedyś o tym?…
PS. A tu Galicia do pooglądania.
Wróciłam. Śmierdzi z lodówki (to mógłby być motyw przewodni mojego życia: "Gdy wracała, z lodówki znowu coś śmierdziało").
Do Porto do Son przyjechaliśmy o 21.00, bo mój mąż jak mnie wsadził do samochodu w Madrycie, to wyjął dopiero na miejscu. Bez postoju (650 km). Nawet bez siusiu! Spoko, mam trening ze Świnoujściem – też mnie wsadza w domu i wyjmuje u celu, jestem zaprawiona. Tylko trzeba mało pić, a najlepiej wcale.
Czyli o dwudziestej pierwszej, czyli na tamte pieniądze – W ŚRODKU DNIA (kolację zaczyna się jeśc o 23.00). Po uroczystym powitaniu – "Hola! Ania! Norbert! Que tal! VAMOS A VINO!" – słowo się rzekło i poszliśmy na wino. Akurat był potworny dym, bo do miasta przyjechała tak zwana Fiesta Celta, więc wszędzie leżała słoma, pół miasta było przebrane w zgrzebny len i stały kramy, na których można było kupić sandały z niewyprawionej skóry, toporną biżuterię i kebab.
Na to wino się chodzi do pięciu starannie wybranych barów, dwa razy dziennie: przed obiadem i przed kolacją. Po każdym barze nasza grupa obrastała nowymi członkami, jak winogrono, oraz było bardzo trudno zapłacić, bo np. zapłacił za wszystkich facet z drugiego końca baru i poszedł. Rozmawiało się na różne ważne tematy, na przykład – kto zjadł mewę, kto upił indyka albo kto sprzedał swoje ciało Uniwersytetowi (tu trzeba wyjąć legitymację z portfela i pokazać).
Był na przykład w naszym winogronie rybak Eugenio, który w 1957 roku był w Polsce, w Szczecinie, i z tamtego pobytu pamięta dwa słowa: "papieros" i "Elżbieta". No, Elżbietę wspomina do dziś. Może pani Elżbieta to czyta, albo ktoś z rodziny – w Porto do Son tęskni do Pani pewien skromny rybak (bardzo ładne miejsce, na Pani miejscu bym się nie zastanawiała w ogóle).
Byla też sympatyczna para z lekutko upasioną jorczycą o imieniu Trufi. Urocza, ale chyba ma problemy z pamięcią krótkotrwała, bo co chwilę się ze wszystkimi witała. Wystarczyło krzyknąć "Trufiiii!" – i Trufi podrywała się z miejsca i rzucała wszystkim w objęcia. I tak co pięć minut.
Pojechaliśmy na ryby motorówką, bardzo się z tego ucieszyłam, ale przynajmniej dostałam bardzo fajnego procha na nierzyganie. Biodramina, polecam. Łódką bujało jak cholera, a ja nic. Miałam zupełnie osobny środek ciężkości i w dupie miałam szalejącą łódkę i fale i wszystko. Tylko spać mi się trochę chciało, ale nawet nie zakręciło mi się w głowie. Ba – obżeralam się empanadą z dorszem w czasie najgorszego bujania!
W środę zaczęło padać (dopiero w środę! Aha, no i przejeżdzaliśmy w drodze z Madrytu przez trzy okropne burze z gradem), więc znajomi zabrali nas do Leon. Na najlepsze różowe wino – Prieto Picudo. I na ślimaki (caracoles). I na kaszankę.
Wrażliwych uprasza się o nieczytanie – ale odkryłam kaszankę mojego życia. Morcilla z Leon – właściwie to nie jest kaszanka, bo nie ma w sobie kaszy ani ryżu, więc w sumie ma tylko… hm… krew?… I paprykę. I jest słodka w smaku. Jak Nutella, tylko lepsza, bo z papryką. Słodka i ostra. Więc przez cały wyjazd jadłam kalmary i morcillę z Leon.
I odkryłam przekręt z wędzoną papryką. Bo Zebra mnie poprosiła o wędzoną paprykę. Kiedy jej zaczęłam szukać po sklepach, to się dowiedziałam, że nie ma czegoś takiego i w ogóle sobie wymyślam. Więc pokazałam w internecie. Nasi znajomi zaczęli sobie wyrywać włosy z głowy, że w ogóle to jakiś skandal i nikt jako żywo wędzonej papryki na oczy nie widział. Dopiero kobitka na targu w Leon, ze stoiska z papryką, wyjaśniła, że owszem – CAŁA papryka w Hiszpanii, ta mielona, jest wędzona. Żeby się nie psuła. Oprócz papryki z Murcii, której jest tak mało i jest specjalnie oznaczona, że przez przypadek jej się nie kupi. Tak, że proszę nie szukać specjalnej papryki wędzonej ani za nią nie przepłacać – każda z Hiszpanii jest wędzona.
Mówiłam, że kocham północną Hiszpanię?
I niepotrzebnie ciągnęłam ze sobą dwa kryminały, bo na lotnisku kupiłam książkę z gatunku "książki mojego życia": romans, który dzieje się w cyrku Barnuma (właściwie teatrze, nie cyrku). Pomiędzy człowiekiem – szkieletem a kobietą z brodą. "Transformation of Batholomew Fortuno" się nazywa. Swietna, swietna, swietna. Bo tej Pancol, to ajmsory – MACIE RACJĘ – nie da się czytać. Trzecia część kompletnie bez sensu.