O BĄBLACH I MARKETINGU

No więc, Drogi Pamiętniku, jak zapewne wiesz, nie po drodze mi z aktywnością fizyczną – ale staram się przełamywać moje lenistwo. No i ostatnio przełamałam i poszłam do paczkomatu. Nogami. Nie mam daleko, ale błąd polegał na tym, że założyłam tenisówki na gołe stopy, a zrobił się tego dnia popołudniowy upałek. Wróciłam z nową książką Marian Keyes oraz z bąblami na małych palcach u stóp – no jak w mordę, mój model fizyczny nie został stworzony do PORUSZANIA SIĘ. Prawie za każdym razem zaliczam jakiś fakap.

Poza tym od jakiegoś czasu algorytmy internetowe chyba mają problem ze sklasyfikowaniem mnie. Czego absolutnie nie mam im za złe – sama się nie umiem sklasyfikować i to od właściwie zawsze, a teraz to już W OGÓLE (w moim wieku to już powinnam mieć w szafie naszykowaną bluzkę z koronkowym kołnierzykiem do trumny właściwie, a nie jakieś nie wiadomo CO). Wracając do naszych baranów – wyskakują mi przedziwne zestawienia reklam, ostatnio to była parka – środki na wzdęcia oraz naklejki na sutki. Po prostu aż skłoniłam głowę z podziwem dla speców od marketingu, którzy wychodzą z siebie, żeby upchnąć jak najwięcej towaru mojej grupie wiekowej. Na razie podziękowałam za jedno i drugie, ale kto wie, kto wie. Na pewno mnie zaintrygowali, a to pierwszy cel reklamy, z tego co pamiętam.

(Dziś dla odmiany od rana świeca „BĄK PSA – Zapal, gdy piesek puści bąka”, z nutą piwonii i irysów. Lubię zapach piwonii).

Cytat na dziś: 

“A gentleman is someone who can play the accordion, but doesn’t.” 

(Pełna zgoda).

A dziś znowu impreza, tym razem świętuje N. Idę obierać ziemniaki.

Żartowałam! Będą małe bez obierania, a la kanaryjskie papas arrugadas. O właśnie – może ona się wychowała na Kanarach? Tam się je ze skórką. 

Nic mi się nie chce i muszę być w klapkach, no bo te bąble. 

O POSZERZANIU HORYZONTÓW

Od zawsze powtarzam, że najlepiej się uprawia filozofię, robiąc coś konkretnego rękoma. Jak się pranie rozwiesza, kuchenkę czyści mleczkiem, ponieważ mąż smażył sobie kotlet i na dobrą sprawę wszystko w promieniu dwóch metrów od płyty kuchennej jest do wyburzenia, no ale spróbujemy mleczkiem… STOP – miało być o rozmyślaniach. I na przykład wycierając kurze z kuchennych blatów. Wtedy się dochodzi do najlepszych, konkretnych wniosków, wnoszących wiele do światopoglądu.

Na przykład dzisiejszy wniosek po posprzątaniu kuchennego blatu z barkiem: PO JAKĄ CHOLERĘ człowiek kupuje tyle tego szklanego i ceramicznego gówna, ustawia, nigdy nie używa i tylko później się z tym trzeba optykać, myć, czyścić i wycierać – najlepiej byłoby to wywalić na kupę przed domem i PODPALIĆ. Szkoda, że szkło się słabo pali.

Chociaż ja w zasadzie chciałam dziś się wypowiedzieć o tym, jak Almodovar mną wstrząsnął. 

Oglądam sobie „Matki równolegle” (Penelopa – przepiękna). I w sumie, jak na Almodovara, to wydarzenia z gatunku dość zwykłych, nudnych nawet. I dochodzimy do sceny, w której do mieszkania Penelopy przychodzi koleżanka. Sporo młodsza – poznały się w szpitalu, kiedy obie rodziły dzieci, leżały w jednym pokoju. Później się trochę straciły z oczu, ale odnalazły, no i Penelopa zaprosiła tę młodą. Młoda przychodzi w porze kolacji, Penelopa do niej: „Robię tortillę. OBIERAŁAŚ KIEDYŚ ZIEMNIAKI?” (co za idiotyczne pytanie – myślę sobie). A tamta jej odpowiada – „NIE!”.

Aż normalnie musiałam zatrzymać seans! Bo mi się to nie zmieściło w pejzażu wewnętrznym – kobieta, dwadzieścia parę lat (chyba?), mieszka w kraju tortilla de patatas. Urodziła dziecko, ale nigdy w życiu nie obierała ZIEMNIAKÓW? Ja bym chyba zemdlała, gdybym usłyszała takie wyznanie. Penelopa nie zemdlała, tylko ją uczy obierać, no i fajnie. Najwyraźniej jest bardziej tolerancyjna. A ja zaściankowa! Bo mi się we łbie nie mieści, żeby nie umieć obrać ziemniaka. I jeszcze się tym afiszować! 

Naprawdę, Carmen Maura karmiąca tygrysa przy akompaniamencie gry na bębenku zrobiła na mnie mniejsze wrażenie, niż ta laska, co nie umie w ziemniaka. Nie wiedziałam, że tacy ludzie w ogóle ŻYJĄ! Czyli – jak by nie patrzeć – Almodovar mi poszerzył horyzonty.

A poza tym to upały – ja nawet lubię, ale Szczypawka się męczy. Dobrze, że przynajmniej noce chłodne. No i znowu jest jakaś plaga ciem. Zatrzęsienie ciem! Czy to już oznaka zbliżającej się apokalipsy, Droga Redakcjo?

O MAGICZNYCH TABLETKACH I PRZESADZIE

Nareszcie prawdziwe lato. Człowiek wstaje rano – bez kaca, bo nie jest na wakacjach, tylko w domu – czyli o wiele fajniej, bo są tu wszystkie moje rzeczy i nie trzeba wieczorem pić alkoholu; w dodatku jest ulubiona herbata i lodówka pełna lodów Kaktus. Nie wiedziałam, że one są takie fajne! Tylko nie wiem po co mają paskudną polewę na czubku, no ale to można oskrobać. I kanapa na tarasie i książki – chociaż akurat czytam dość smutną i męczącą czeską powieść „Sprawy, na które przyszedł czas”. O dwojgu ludzi, którzy od początku nie mają ze sobą wiele wspólnego, ale pobierają się i mają dwójkę dzieci. I te dzieci, proszę sobie imaginować, nie naprawiają MAGICZNIE związku – ani kiedy są małe, ani później, coraz starsze. I cały czas żyją obok siebie i mają do siebie pretensje. Jestem w trzech czwartych książki i zmęczona tym wszystkim jak jasna cholera. To już bomba atomowa była mniej męcząca. (To znaczy – książka jest napisana naprawdę dobrze, jeśli ktoś nie ma uczulenia na zapis dialogów bez myślników, ale temat męczący, i to bardzo. Tym bardziej, że taki życiowy i autentyczny).

A teraz będzie niepoprawnie politycznie, ostrzegam. Ale po prostu nie mogę się powstrzymać.

No więc, pies koleżanki dostał tabletki na serce. Starsze pieski dostają, Szczypawka też bierze – dużo lepiej znosi upały i ogólnie jest żywsza, więc chyba weterynarze wiedzą, co robią. No dobra – tamten też jest żywszy, ale przy okazji tabletki zmieniły mu orientację seksualną. Gdyż bez tabletek był homoseksualny i miał ukochanego z tej samej ulicy, powiedzmy – Gucia. A teraz, kiedy zażywa tabletki, dotychczasowy narzeczony poszedł w odstawkę, a pies zaczął się interesować suczkami! Biedny Gucio, podobno siedzi i wyje, kiedy tamten obojętnie mija jego posesję i biegnie podrywać dziewczyny.

NO WIDZIELI PAŃSTWO TAKIE CUDA?

Żeby tylko PIS się nie dowiedziało, bo leku w hurtowniach zabraknie i psy się pochorują. 

(Szczypawce nic się nie zmieniło – najbardziej na świecie kochała swojego pańcia i nadal tak jest).

Natomiast wczoraj rano musiałam wynieść z wanny aż dwa pająki – jeden długonogi i jeden mały, włochaty i nabuzowany. I to już, uważam, jest lekka przesada.

PS. Szpaki kradną sąsiadowi czereśnie i przylatują je zeżreć DO NAS. Mnóstwo pestek leży na podjeździe, przy miskach z wodą i powrzucane do misek też. Chcą nas wrobić we współudział, mendy jedne.

O NALEŚNIKACH I ŻYCIU WIECZNYM

A przedwczoraj z kolei przyśnił mi się Paul Newman. Był taki piękny – rozmawiał oczywiście z N. i oglądali sprzęt wędkarski i woblery. W pewnym momencie poprosił mnie o kawę ze śmietanką, a ja nie miałam śmietanki. Nie miałam śmietanki do kawy dla Paula Newmana! To było naprawdę upokarzające. Na szczęście przypomniałam sobie o pudełku lodów w zamrażarce i zaproponowałam, że zrobię mu affogato. Paul Newman się uśmiechnął (tym swoim UŚMIECHEM) i powiedział, że chętnie. Wszyscy odetchnęli, a ja się obudziłam.

W dobrym humorze, bo koniec końców nie zawiodłam Paula Newmana. Bym sobie nie darowała.

Tymczasem moje gospodarstwo domowe wzbogaciło się o naleśnikarkę – kiedyś mruknęłam pod nosem, że może by warto, po czym N. oczywiście natychmiast kupił, bo faceci uwielbiają sprzęty SPECJALISTYCZNE. Skoro tak, to zrobiłam naleśniki – nawet fajnie, szybko, równo się grzeje, nie przywiera, tylko wychodzą DUŻE. To znaczy, patelnię do naleśników miałam mniejszą. No i trzeba za każdym razem czyścić patyczek do rozprowadzania ciasta, bo inaczej zostają kluski na końcu i z naleśnika robi się galaktyka spiralna Andromedy z frędzlami dookoła. Ale dobra, fajnie, zrobiłam zdjęcie i wysłałam koleżankom, na co od jednej dostaję odpowiedź „Skoro ci się nie chce robić naleśników jak Bóg przykazał”.

A podobno to ja się wszystkiego czepiam! No więc – osobiście nie posiadam informacji, jaką techniką Pani Bóg smaży naleśniki. Najwyraźniej ominął mnie ten rozdział w Biblii, więc nie czuję, żebym naruszała rzeczoną naleśnikarką jakieś ustalenia na najwyższym szczeblu. Jak ktoś ma jakieś wąty, to niech mi przytoczy cytat dosłowny, w który będzie mowa o patelni. I czy patelnia do naleśników to też jest fanaberia i musi być zwykła? A co z patelniami teflonowymi? A najlepiej nie zaczynać tematu „naleśniki a życie wieczne”, bo do niczego dobrego to nie prowadzi.

„Black mirror” obejrzałam i z wyjątkiem odcinka o aktorce i paparazzi – beznadziejnego –  pozostałe mi się podobały. Sezon w porównaniu z poprzednimi raczej taki soft, ale i tak warto.

A wczoraj wieczorem wleciała nam do chałupy pleszka. Dobrze, że okazała się na tyle bystra, że po zrobieniu rundy honorowej dookoła chałupy wyleciała drzwiami balkonowymi, ponieważ byłam już po lampeczce wina i hm… z łapaniem ptaszyny mogłoby być RÓŻNIE. Zwykle sobie radzę, bo najczęściej wpadają rano, kiedy jeszcze mam świeży umysł i niezły refleks. Chociaż i tak wolę jak wpadają ptaszki, niż te ogromne komary, fuj.

No i pół roku za nami. Znowu trzeba zapłacić za śmieci i pomyśleć, w której piżamie zamierzamy spędzić Sylwestra.

O KOLEJNYM EUROPEJSKIM MIEŚCIE

Śniło mi się, że N. przyniósł chomika w plastikowej torbie. Powiedział, że znalazł go na ulicy, ponieważ chomik był strasznie brzydki i ktoś go z tego powodu wyrzucił – no więc on się nim zaopiekował. Poszedł nawet do weterynarza i brzydki chomik dostał całe wiadro tabletek, które zostało mi wręczone wraz z instrukcją podawania chomikowi.

Nie wiem, jakie powinnam wyciągnąć wnioski z takiego snu. „Podawać tabletki brzydkiemu bezdomnemu chomikowi – zwariujesz niechybnie i dość szybko”.

Natomiast w miniony weekend byliśmy w kolejnym europejskim mieście – w samym centrum Polski, nazywa się Łódź. Kompletnie nie miałam siły ani ochoty na weekendową imprezę, no ale umówiliśmy się jakiś czas temu z kuzynką koleżanki, przygotowania i rezerwacje zostały poczynione i nie można było tak po prostu zostać w domu i iść spać o dwudziestej. O WIELKIE MI CO – stwierdziłam – pojedziemy, przejdziemy się Piotrkowską, usiądziemy na dwa kieliszki wina i spać do hotelu.

AHA, AKURAT (zauważyliście, że imprezy na które nie chce się iść zawsze okazują się najlepsze?) – po pierwsze, kuzynka jest od nas MŁODSZA. Mam dla wszystkich dobrą radę (z gatunku tych, które wszyscy mają głęboko w dupie): nie imprezujcie z młodszymi. Nie. Imprezujcie. Z. Młodszymi. Bo to się kończy BARDZO NIEDOBRZE – to znaczy, dopóki trwa, to jest super i w ogóle, ale następnego dnia na śniadanie zeszła GROMADA ZOMBIE w różnych odcieniach zieleni i fioletu, a młoda kuzynka wysyłała nam zdjęcia porannej rosy na trawce i ogólnie była radosna, świeża i pełna energii.

Po drugie – spacer był zaplanowany precyzyjnie: jedna atrakcja typu podwórko kamienicy (Pasaż Róży albo obrazy Siudmaka albo kino Polonia) i jedna lufa cytrynówki. I powtórka. W ten sposób zrobiliśmy jakieś piętnaście kilometrów, odwiedziliśmy tyle barów, że nie jestem w stanie policzyć – i nikt się nie upił. To znaczy, wszystkim włączyła się nieśmiertelność i alkohol W OGÓLE NA NAS NIE DZIAŁAŁ. Dopiero następnego dnia nie mogliśmy się doliczyć rąk, nóg ani głów.

I naprawdę przez cały wieczór (wieczór? Prawie do drugiej w nocy!) czułam się jak w jakiejś Lizbonie – mnóstwo ludzi, ale z jakąś dobrą energią. Przekrój wiekowy – pełne spektrum, nie, że tylko młodzież. W jednym pubie siedziała panna młoda w welonie w otoczeniu gości, każda zagadnięta osoba robiła nam zdjęcia zbiorowe, a jeden pan w barze „Jabberwocky” nawet polaroidem! (Bardzo fajne zdjęcie, bo małe i nikt nie wyszedł źle, bo nie widać). Jedyny punkt nieodhaczony na liście to dupa Tuwima – jakoś nie udało nam się odnaleźć tego pięknego pomnika. Może dlatego, że cytrynówka pomieszała się z tequilą i jakoś straciliśmy zmysł orientacji w terenie, a może po prostu musimy przyjechać drugi raz.

Podsumowując – wszystko mi się podobało, z jednorożcem (połową jednorożca właściwie) włącznie. I jak ten Osioł ze Shreka – JA CHCE JESZCZE RAZ! Ale nie w najbliższej przyszłości, o nie. Teraz kefir, woda (co najwyżej gazowana) i medytacje (nad własną osobistą głupotą).

A teraz będzie wyznanie. Nie zjadłam w tym roku jeszcze ani jednej truskawki. A czereśnie – trzy sztuki. Wychodzi na to, że z owoców najlepiej mi wchodzi cytrynówka.

I czytam Feynmana. Na takie upały nie ma jak Feynman. Ale już do mnie jadą opowiadania Almodovara – też się komponuje z pogodą. I mogłoby więcej padać.

O STRASZLIWEJ AWANTURZE

Droga Redakcjo, od kilku dni pies śpi mi na głowie – układa się na poduszce jak pałąk od słuchawek i tak śpi. A wiadomo, że psy się przytulają do tych części ciała, które są chore. Czyli w mojej głowie nie dzieje się dobrze.

(Ale jak ma się dziać dobrze, zapytam retorycznie? Przez to, co się ostatnio odpierdala – i to codziennie przybywa coraz więcej coraz gorszego syfu – zaczynam rozumieć morderców. Że taka codzienna tortura sprawia, że człowiek jest tak umęczony, tak zestresowany, że psychiczna guma rozciąga się i rozciąga, a któregoś dnia po prostu pęka. I wtedy bierze się ten przysłowiowy nóż do ręki, bo zwyczajnie nie widać innego wyjścia. Jeszcze nie jestem na etapie noża, jeszcze nie. Ale czy daleko? Tego się oczywiście nie wie do ostatniej chwili).

A nawiązując do psa, bo pies jest zawsze milszym tematem niż ludzie – to byłyśmy wczoraj u fryzjera ze Szczypawką. I to, jaki MAYHEM ona odwaliła, to będzie mi się śniło jeszcze długo. Do tej pory nie było z nią żadnych problemów, no – nie lubiła, jak się jej strzygło nóżki, bo ogólnie nie lubi dotykania nóżek, zwłaszcza przednich. Natomiast wczoraj… po całej awanturze doszłyśmy z fryzjerką do wniosku, że to musiała być reakcja na buczenie suszarki. Bo ona mówi, że starsze pieski, zwłaszcza te głuchnące, mają takie reakcje na dźwięki – a Szczypawka w końcu ma siedemnaście lat (tak, skończyła siedemnaście na początku maja). W każdym razie – nie byłam przygotowana na AŻ TAKĄ AWANTURĘ z wyciem, bieganiem i innymi elementami, o których nie wspomnę, bo może Szczypawka sobie tego nie życzy. Było tak grubo, że w pewnej chwili pomyślałam – NO TRUDNO, będę miała psa ostrzyżonego do połowy. Dobrze, że pani fryzjerka była fachmanką i uspokoiła mnie, że nie takie rzeczy się tu wyprawiają – i dała radę małego wyjca ostrzyc do końca.

MATKO JEDYNA. Wyszłam stamtąd cała mokra, rozdygotana i z mocnym postanowieniem obalenia litra – ale z ostrzyżonym pieskiem! Bo idą upały od przyszłego tygodnia. Piesek się otrząsnął, zjadł podwójny obiad i walnął się spać, a ja – no cóż, trochę mi się trzęsły ręce i długo w nocy czytałam na uspokojenie „Moją kuzynkę Rachelę” i słuchałam deszczu. Dobrze, że spadł deszcz, bo wszystko schnie.

A teraz dla odstresowania i całkowitego zdysocjowania od rzeczywistości, jaką fundują nam te prostackie karły moralne, poczytam o LHC, bo to jest absolutnie fascynujące, co tam się wyprawia. Na przykład – samo schładzanie elektromagnesów ciekłym azotem i helem trwa około sześciu tygodni. 

Wnioski mam takie, że… eee, nie mam żadnych wniosków. Przeżyć następny dzień w jednym kawałku – to już będzie sukces. Ale przynajmniej pies ostrzyżony. 

O DESZCZU I MIEŚCIE PEŁNYM KANAPEK

No więc – nie, nie straciłam mocy, jak się ostatnio obawiałam (a raczej – miałam nadzieję). Otóż byliśmy w Bilbao i było bardzo pięknie, ciepło i co chwilę lało, a nawet były burze. Więc – wszystko na swoim miejscu, a w domu zostawiliśmy uchylone okno. No cóż – BYWA I TAK. Chyba nic przez to okno nie wlazło pod naszą nieobecność, w każdym razie – nic dużego. 

Byłam w Bilbao kilka lat temu, ale z poprzedniego pobytu pamiętam tylko POTWORNE ZIMNO – bo to było jakoś w marcu – i straszny deszcz. Zapamiętałam głównie knajpy, do których się chowaliśmy przed zimnem i deszczem i muzeum Guggenheima (do którego się schowaliśmy przed zimnem i deszczem). Więc tym razem przynajmniej było ciepło i na przykład okazało się, że Bilbao leży nad rzeką! Jakoś w ogóle tego nie odnotowałam poprzednim razem, może dlatego, że chodziłam skulona i z naciągniętym na maksa kapturem. Chociaż pamiętam, że były mosty, ale rzeki jakoś nie zauważyłam. A teraz spacerowaliśmy pięknym nadrzecznym bulwarem i tylko N. się wściekał, że niewygodnie się trzyma parasol, a mi zmokło ramię od zewnętrznej. Ale to nic, bo było ciepło, a nawet upalnie i kiedy przestawało padać, to wilgoć nadal wisiała w powietrzu.

I kwitły lipy, a ulice pod nimi są całe zalane lipową spadzią i jak się po nich chodzi, to buty mlaszczą. Piękną Gran Via przeszliśmy ze cztery razy, mlaszcząc butami i nawet nie chcę sobie wyobrażać, ile roboty mają z myciem podłogi w sklepach (bo przy tej ulicy są głównie sklepy). No ale przynajmniej pięknie pachnie, a lipy dają wspaniały cień (i trochę mniej pod nimi pada).

W muzeum Guggenheima dostałam ataku śmiechu, zwiedzając ogromną instalację z zardzewiałej blachy, z uwagi na to, że tam się głównie chodzi w kółko, żeby wejść do środka tych spiralnych kształtów z na pewno bardzo interesującym przesłaniem. I tak szłam i szłam i szłam ciągle w prawo i nagle dotarło do mnie, że jeden facet sobie wymyślił, a teraz codziennie przychodzą tłumy i posłusznie drepczą w kółko, no i jak mnie dopadło, to nie mogłam przestać się śmiać. W dodatku N. nie pomagał („Ty się nie śmiej, bo ja nie wiem, jak stąd wyjść”).

No i oczywiście żarliśmy, bo po to się jedzie do Kraju Basków, sztuka nowoczesna swoją drogą – a kanapeczki swoją. Matko jedyna, ile tej drobnicy zeżarłam!… A i tak o wiele mniej, niż miałabym ochotę – bo każdy bar ma te swoje cuda na patyczkach i człowiek by spróbował WSZYSTKIEGO, ale fizycznie tyle się nie upchnie, chociaż podobno żołądek jest rozciągliwy. I za barem stoją głównie faceci, chociaż w jednym koło muzeum archeologicznego były dwie baskijskie dziewczyny. Bardzo ładne, zupełnie bez makijażu (kobiety się tam mało malują, ale wyglądają bardzo ładnie – może to ta wilgoć w powietrzu dobrze robi na cerę), w czarnych ciuchach i obie złe jak osy. W ogóle się nie uśmiechały i jedna się ożywiła dopiero, kiedy N. zagadnął ją o wielkie, grube plastry boczku leżące na barze – rozmarzyła się, kiedy mu opowiadała, jak się je podgrzewa i z czym podaje. Tak więc, sporo stereotypów na temat baskijskich dziewcząt z filmu „Ocho apellidos Vascos” ma niestety odzwierciedlenie w rzeczywistości. No – stereotypy jednak SKĄDŚ się biorą.

To, co tam się wyprawia w knajpach, barach i na ulicach w piątkowy i sobotni wieczór, to jest coś po prostu NIE DO OPISANIA. Nawet N. zbladł i się mnie pytał „Ale oni czasem wracają do domu? Czy wszyscy siedzą w knajpach cały czas?” – no więc, nie wiem. Było jasno tak gdzieś do jedenastej w nocy i całe rodziny przy stolikach jadły, piły, a dzieci siedziały zwykle na ziemi w kółeczku pod stołem, bawiły się jakimś kolorowym glutem albo patykiem i tak to wyglądało. Pewnie, że nie ma sensu iść do domu gotować, jak się ma taką wyżerkę na mieście. Też bym nie wracała.

W ogóle N. niepokojąco często mówił „Chodź się tu przeprowadzimy!”. Cudo po prostu, ale po miesiącu ważyłabym sto kilo, co najmniej.

Więc tak, było pięknie, a jednak wróciliśmy jak ten bumerang i teraz siedzę i kombinuję, w zasadzie PO CO my wracamy. Wystarczyło mi kilka pierwszych niusów z portali, żeby dobry humor się gdzieś rozwiał i zapachniało zgnilizną. Ech, kurwa mać, że tak sobie pozwolę streścić ten wątek.

Oraz przywieźliśmy solniczkę. Bo nie mieliśmy takiej zwykłej, kuchennej solniczki. No to już mamy (choć wolałabym zamiast solniczki przywieźć kilku tych kolesi od przystawek i kanapek, taka prawda).

O KURZE I ZIEMNIAKU

Mam smutną wiadomość. 

Swojego czasu pisałam o kurach – buntowniczkach od sąsiada, które miały w pogardzie ogrodzenia i zwiedzały okolicę na piechotę. Zwłaszcza jedna była taka odważna, zadziorna i maszerowała solo albo brała do towarzystwa jakąś koleżankę.

No to już jej nie ma. Porwał ją lis – i pewnie zeżarł, bo lisy raczej nie zajmują się uprowadzeniami dla okupu. I nie tylko ją jedną – w sumie osiem sąsiadowych kur straciło życie, a dodatkowo jeszcze kogut pióra – przeżył starcie z lisem, ale został oskalpowany. U nas ogromy smutek, ale u sąsiada prawdziwa żałoba i rozpacz – nie dość, że zostali ograbieni z majątku ruchomego, to jeszcze kura była podobno ulubienicą wnuczki (i miała na imię Halinka). 

Tak, tak. Świat to jedna wielka restauracja – to straszne, ale tak już jest. Natomiast tak myślę, że szalona kura (o imieniu Halinka) przynajmniej nie skończyła w rosole – spotkał ją koniec godny Easy Ridera. Co nie jest dla sąsiada żadnym pocieszeniem, oczywiście, od kilku dni odgraża się lisowi i robi zasieki na działce i w ogóle jest w nastroju bojowym. Boję się, żeby konflikt nie eskalował – naprawdę mam dość przemocy. 

Minuta ciszy nad duszą Halinki.

I niby pogoda ładna, ale noce zimne. Bardzo potrzebuję się zdysocjować od tego bagna, tego gnoju w słoneczku na tarasie – tymczasem mam ograniczone godziny na rzeczoną dysocjację. Od rana zamarzam i wieczory też nie zachęcają. A na fejsbuku widziałam dramatyczne zdjęcia zmarzniętych pomidorów – W CZERWCU! Czy przymrozki się nie powinny skończyć po zimnej Zośce? 

A w ogóle ZAPOMNIAŁAM o ważnym wydarzeniu w moim życiu – otóż, pierwszy raz MAM ZIEMNIAKA, zupełnie jak Marsjanin. Jakiś czas temu koło lokalnego bazarku znalazłam na parkingu małego ziemniaczka, widocznie komuś wypadł z torby i za chwilę zostałby rozmaślony przez samochody i / lub ludzkie podeszwy. No to go zabrałam do domu, ale skoro uratowałam mu życie, to głupio byłoby go tak po prostu ZJEŚĆ. Więc poprosiłam N., żeby go wsadził do doniczki (bo N. ma zielone paluszki i wszystko mu rośnie, a ja wprost przeciwnie). I co? I jestem aktualnie matką chrzestną półmetrowego krzaka z rodziny psiankowatych! Jedyne co mnie martwi, to że dostał za małą doniczkę. Jestem z niego bardzo dumna, że tak sobie pięknie poradził. 

Podobno to zielone od ziemniaka jest trujące. Bardzo?… Bo miałabym kilka pomysłów.

Idę się intensywnie zdysocjować.

O IMPREZIE WSPOMNIENIOWEJ

Ciężki weekend był, ciężki, bo koleżanka z kolegą z liceum zrobili imprezę, ale żeby nie było nudno i w kółko tak samo – to zrobili w stylu dawnych osiemnastek. Z tą różnicą, że alkohol był jawnie na stołach, a nie w kanciapie i na hasło. Ale serio, akurat nie alkohol był główną atrakcją (mimo, że bardzo się starał), tylko KANAPECZKI. Bo nie wiem jak u Państwa, ale u nas przed tak zwaną osiemnastką (przypominam, że dostępność dóbr nie była wtedy tak powszechna, bo to się łatwo zapomina) spotykał się komitet żeński i robiłyśmy SETKI KANAPECZEK. Kroiło się na kromki metry tak zwanej bagietki, która z bagietką nie miała wiele wspólnego oprócz kształtu i na taśmie produkcyjnej się układało wszystko, co było: sałatę, rzodkiewki, wędlinę, pasztet, jajka na twardo, ogórki w plasterkach… I co powiecie? Teraz z okazji kapitalizmu zaserwowane zostały przeróżne frykasy, a i tak wszyscy rzucili się na kanapeczki jak stado szakali!

Na dodatek impreza miała miejscu w moim DAWNYM PRZEDSZKOLU. Każdy, ale to każdziutki centymetr tego miejsca nosi ślady MOICH ŁEZ, bo nienawidziłam przedszkola jak zarazy i ryczałam codziennie. Pierwszym powodem były okropnie głupie dzieci, a niektórym nawet wisiały gile do pasa i to było straszne. A drugim było oczywiście JEDZENIE i panie, które do tego jedzenia zmuszały. Mleko na przykład było, a ja od samego zapachu mleka rzygałam. Albo pani, która karmiła na siłę obiadem i jak się nie zjadło, to się siedziało przy stoliku dotąd, aż się zjadło. I dziwić się, że po takich przebojach do trzydziestki miałam taki feature, że NIE JADŁAM (w sumie dziś by mi się przydało, chociaż na kilka tygodni). 

Ponadto w przedszkolnym ogródku była tak zwana górka i za tą górką, z daleka od oczu przedszkolanek, odbywały się ciemne rytuały przejścia i rzeczy ogólnie straszne. Jedna koleżanka najlepiej pamięta, jak chłopaki obrywały nogi pająkom i później tymi pająkami straszyli. Ja z kolei najlepiej pamiętam jeszcze inną koleżankę, która za górką zdejmowała majtki i okazywała szczegóły anatomii wszystkim, którzy chcieli popatrzeć (ja nie chciałam, a i tak mi pokazała, a koleżanka od pająków została później ginekologiem i moim zdaniem to nie jest przypadek). No więc po kilku toastach poszłyśmy się zmierzyć z demonami przeszłości ZA GÓRKĘ, ale to już nie było to. Aura mroku i tajemniczości bezpowrotnie wyparowała, pająków też nie było, na szczęście.

Co się jeszcze zmieniło w porównaniu z osiemnastkami, to metabolizm niestety. W niedzielę byłam dość zmiętym wróbelkiem. Może za mało kanapeczek zjadłam.

Pamiętajcie, żeby patrzeć dużo na zielony i niebieski, bo to wycisza i uspokaja. Akurat jest okazja, bo dużo zielonego dookoła, tylko noce zimne. 

Czytam biografię Oliviera Sacksa, uroczy człowiek (tylko uśmiercił w życiu bardzo dużo dżdżownic). 

I oczywiście nic mi się nie chce, ale to jest taki constans, że nie wiem, czy o tym wspominać w ogóle.

O TRUPIE W WANNIE I INNYCH OKOLICZNOŚCIACH

No i zaczęło się: rozdeptałam ślimaka towarzysząc Szczypawce w porannej toalecie. I teraz paskudny nastrój na cały dzień.

A dzień ładny się zapowiada, nareszcie ładnie kwitnie i pachnie i jest ciepło, i mogę wyjść z herbatą na taras… zasypany żółtym proszkiem. No bo wszystko kwitnie. No trudno – przejeżdża się mokrą ścierką dwa razy dziennie, ale trochę sobie nie wyobrażam, co by było, gdybym miała alergię – to żadna zasługa, że na loterii genetycznej dostał mi się całkowity brak uczuleń (oprócz na głupotę, ale to też nie uzewnętrznia się kichaniem, dusznościami i czerwonymi oczami). Oczywiście jest na to rada i nasz rząd robi w tym kierunku, co może: pierdolnąć wszędzie beton. I wykończyć drutem kolczastym – ten rzadko pyli.

Przyszedł rachunek za prąd, papierowy (resztę mam w elektronice, ale tu muszę pozbierać górę papierów, żeby przejść kombinacje alpejskie z przepisaniem licznika… więc tak się to wlecze). Skład rachunku: jedna strona – rachunek właściwy. Cztery kartki obustronnie zadrukowane, w kolorze z obrazkami – baśnie braci Grimm o tym, jak rząd się o mnie troszczy, robi szpagat i staje na rękach, żebym miała niskie rachunki (nie są niskie). Po pierwsze, wykresy są paskudne kolorystycznie i w ogóle mało fachowe, robiłam takie jako bardzo początkująca użytkowniczka Excella 25 lat temu. Po drugie, apel na dwóch kartkach „Zadbaj o środowisko” to jest lekki oksymoron. Po trzecie – i tak wam się nawet nie dam pocałować w dupę, bo jesteście obrzydliwi.

Natomiast polubiłam dyplomatkę z serialu „Dyplomatka” (mimo, że jest lekka zżyna z „Madame Secretary”, na przykład ten numer ze stylistką). Chodzi potargana i w wygniecionych bluzkach, a na zebranie do Oval Office wchodzi z plamą z jogurtu na portkach. Kupiła mnie sceną, kiedy wraca z Waszyngtonu z kacem jak stodoła po winku z koleżanką (i każą jej się lekko odświeżyć i uczesać). Intryga jest dość taka powiedzmy sobie naiwna, ale ja się będę upierać, że to nie jest serial o polityce – tylko o małżeństwie. I został mi ostatni odcinek i bardzo jestem ciekawa, co wywinie.

Czytam natomiast klasykę kryminału pod tytułem „Trup w wannie”, bo nareszcie ktoś wpadł na pomysł wydania kryminałów Dorothy Sayers. Stare dobre angielskie kryminały w klasycznym stylu, jak sam tytuł sugeruje – jest bardziej żywiołowo, niż u Agaty, ale nadal uroczo. Tego mi było trzeba na rozluźnienie – angielskiego śledztwa w sprawie martwego, gołego dżentelmena w binoklach, znalezionego w cudzej wannie. Mam jeszcze „Zastępy świadków” i nadzieję, że będą wydawać kolejne części.

I nadal mi się nic nie chce, ale teraz przynajmniej w ładniejszym anturażu.

PS. A oko się po kilku dniach naprawiło i założyłam z powrotem soczewki i mogę kroić cebulę kilogramami, a także umalować oko (jak okularnice robią makijaż oka, jeśli NIC NIE WIDZĄ???). Natomiast w okularach (za słabych) jakoś się sobie podobałam bardziej, cellulitu nie widać ani innych takich tam. Wszystko ma swoje zady i walety, jak widać.