O TYM, KTO KOGO WYPROWADZA NA SPACER

Bonito przysłało mi kryminały z bonusem w postaci planu lekcji, który po drugiej stronie ma tabliczkę mnożenia. Bardzo dziękuję, Bonito, zawsze miałam problemy z mnożeniem przez osiem (a później poznałam Excella i od tamtej pory nasza niczym niezmącona miłość trwa do dziś).

Najpierw rzuciłam się na nowego Kinga, bo zapowiadał się wspaniale: para emerytowanych nauczycieli akademickich porywa młodych ludzi, trzyma w klatce w piwnicy i karmi surową wątróbką (niczego nie zdradzam, to jest zaraz w pierwszym rozdziale). Oho – pomyślałam sobie – brzmi nieźle; chyba wiem, co będę robić na emeryturze! Z tym, że nie mam piwnicy. No naprawdę, nic fajnego człowiek sobie nie może zaplanować, bo ZAWSZE COŚ. No i raczej nie wiadomo, czy będzie mnie stać na wątróbkę, wziąwszy pod uwagę prognozy wysokości przyszłych emerytur.

Podsumowując – „Holly” niezła, lepsza od „Outsidera”, bo bez wezwania na pomoc sił nadprzyrodzonych i / lub pozaziemskich. Co jest zupełnie niepotrzebne, bo ludzie to najgorsze i najpodlejsze, co żyje na ziemi i niczego nie trzeba tłumaczyć demonami.

(Czy muszę dodawać, że tylny dolny róg książki jest obgryziony? To chyba dość oczywiste, prawda?)

Nadal uważam, że za stara jestem na szczeniaczka, chociaż szczeniaczek chyba się dobrze bawi. Głównie wtedy, kiedy buszuje po niedostępnych krzakach, a zrozpaczona pańcia biega dookoła i drze się „Mangusta! Chodź tu do mnie! W tej chwili!”. A Mangusta sobie śmiga w lewo, w prawo i dookoła i szuka, co by tu obrzydliwego znaleźć i zeżreć, a pańci wrzaski jeszcze ją nakręcają. Zostało zakupione chomąto na jej rozmiar (serio – takie szelki dla małych psów, co wyglądają jak chomąto) i kilka razy wyszłyśmy na spacer. Ho, ho! Chwilowo to ona mnie prowadzi na smyczy, a nie na odwrót. Najgorsze, że zbiera pety (wspominałam już, że ludzie to najgorsze co chodzi po ziemi?). Nauka czystości też nam idzie świetnie – próbowałam rozkładać maty, ale zamiast na nie sikać, to je zjada (bardzo dużo białych strzępków WSZĘDZIE). Chociaż w kwestii sikania – coraz częściej mówi, że chce wyjść. Chyba zaczynamy łapać wspólny język.

Ale wyjmowania zielonych gąsienic z malutkiej paszczy, uzbrojonej w diamentowe ząbki jak piła tarczowa, to nie lubię za bardzo. Tym bardziej, że część gąsienic jednak RIP.

I nadal nie mogę złego słowa powiedzieć o pogodzie. Jest tak ładnie, że chyba koniec świata nadchodzi wielkimi krokami.

O TYM, ŻE ZA STARA JESTEM

Co pół godziny dochodzę do wniosku, że za stara już jestem na szczeniaczka, ale niewiele mogę z tym wnioskiem zrobić, bo trzeba wyciągać szczeniaczkowi z gęby różne artefakty / wycierać kałużę na podłodze / rzucać pluszowym bobrem, żeby pobiegała i się zmęczyła i tak dalej. 

N. mi przypomina twardo „Sama chciałaś”. No chciałam. Ja bez jamnika nie funkcjonuję jako osoba. Nawet wyjść na spacer nie umiem bez załącznika na smyczy, bo nie wiem co zrobić z rękami i ogólnie – z całą sobą na takim spacerze. Tylko strasznie ten nowy załącznik ruchliwy i przecieka. 

Zamówiłam do zdegustowania nowe kryminały pani Ruth Ware – podobno nastrojowe, z twistem i w ogóle współczesna Agata Christie. W sumie nie wiem, po co – bo nie bardzo umiem czytać w biegu i / lub wycierając podłogę mopem. A jak leżę wieczorem w łóżku, to Mangusta czyta razem ze mną i obgryza rogi (chyba że dostanie własną książkę – na przykład kartonową metkę od bluzki, tylko później trzeba pozbierać przeżute skrawki). No więc nie wiem, kiedy je przeczytam. Będą leżeć na kupce do przeczytania, a ja się będę ślinić na ich widok.

I była impreza w ten weekend i bardzo prosiłam, żeby nikt nie wspominał o urodzinach, bo to drażliwy temat, ale oczywiście jak zwykle wszyscy mieli mnie w dupie i dostałam prezent. Uwaga, niespodzianka – kieliszek do wina! ZNOWU. Dlaczego ja się ludziom kojarzę z kieliszkami do wina?… Hm, POMYŚLMY. (A kieliszek piękny, duża bombka z meksykańską kolorową czachą i kwiatuszkami, dekoracją na Dia de los Muertos).

Z ciekawych nagłówków z Internetu: „Kanadyjczyk pobił swoją żonę wężem boa. Gadzina zdechła”.

Pierwszy komentarz pod artykułem:

– A co z wężem?…

No właśnie. Też bym chciała wiedzieć!

O DOMU WARIATÓW

Na razie nasza relacja ze szczeniaczkiem Mangustą skupia się na tym, że ona bierze do gęby dosłownie WSZYSTKO, a ja jej to próbuję wydłubać. Mam palce pogryzione do drugich stawów, bo szczeniaczkowe ząbki – szpilki plus entuzjazm. Obawiam się, że Mangusta może dojść do wniosku, że ma na imię „ZOSTAW TO” albo „WYPLUJ TO” albo „CO MASZ W GĘBIE”. Bo to najczęściej ode mnie słyszy.

Wczoraj byliśmy na ostatnim szczepieniu zakaźnym – na moje wyjęczane pytanie dostałam radosną odpowiedź „To tak będzie do stałych zębów!”. Ja mam stałe zęby i mało energii, pani doktor, nie wiem czy dociągnę.

Mangusta codziennie zdobywa jakąś sprawność harcerską – na przykład, zorientowała się, że mieści się pod kanapą i teraz tam chętnie przebywa. Pierwszy raz był wspaniały, bo nie wiem, ile lat nikt tam nie zaglądał (ekhem) i psina wyszła cała w pajęczynach i obwieszona suszkami pająków. Gotowa ruchoma dekoracja na Halloween (oczywiście, że się darłam – zdechłych pająków boję się tak samo, jak żywych).

Ja też zdobywam wiedzę, której naprawdę nie potrzebowałam. Na przykład – że śluz ze ślimaka bez skorupy (zorganizowała go sobie na tarasie w TRZY SEKUNDY – jak? skąd?…) bardzo, ale to bardzo trudno usunąć z psiego pyszczka i noska. Robi się z niego taka twarda galareta, jak dobrze przyklejona uszczelka. 

I tak sobie żyjemy – jak w wiktoriańskim domu wariatów. Tylko szpikulca do lobotomii brakuje.

Zdjęcia? Trudno jej zrobić zdjęcie, bo rusza się z prędkością światła.

Dopiero kiedy uśnie, można złapać ostrość.

Gadam z nią, śpiewam jej piosenki, ale za Szczypawką tęsknię cały czas. 

Ale pogoda, co?

O MANGUŚCIE

…no i kiedy się okazało, że w hodowli, z której pochodziła Szczypawka, są szczeniaki i AKURAT jedna wolna suczka do pokochania, to wahaliśmy się z N. bardzo krótko. On jest zdania, że to Szczypawka nam ją załatwiła i nie było dyskusji, wstaliśmy w sobotę o 5 rano i pojechaliśmy po małego łobuza. A nawet się jeszcze załapaliśmy na darmowe autostrady, że niby ostatni weekend wakacji.

Ma na imię Mangusta i jest czarna podpalana, niepodobna do Szczypawki. Może to lepiej?… 

No i wiadomo, jak jest ze szczeniakiem. A jeszcze mój mąż wykonał swój ulubiony numer i sobie wyjechał na tydzień do roboty, więc jestem z tym zębatym szczęściem SAMA. Chodzi za mną krok w krok i jak tylko na chwilę zniknę, to wyje. 

Przez ostatnie dwa lata Szczypawka była psem stacjonarnym. Zmieniała sobie miejsce drzemki, ale głównie leżała. Spacerek – dreptanie powolutku i na krótkie dystanse. No to teraz mam za swoje, za te kilka lat totalnego wygodnictwa z psem idealnym.

To jest jeszcze taki mały głupi żelek!… Każde wyjście do ogródka to bez przerwy WYCIĄGANIE CZEGOŚ Z PYSKA. Wszystko bierze do gęby, WSZYSTKO – listek, trawka, szyszka… Winogrona z krzaka zrywała (natychmiast jej zabrałam, bo to dla psa trujące). W porównaniu ze Szczypawką, która przyszła do nas mając pół roku i od razu mądra i roztropna, to jest niezła szkoła jazdy. Na przykład, w ogóle jeszcze nie rozumiem, co ona do mnie mówi. Dopiero się poznajemy. Przytula się – to jest miłe, w ogóle taki mały szczeniak, co chodzi jak pijak na za grubych nóżkach jest pocieszny.

Chociaż… pierwsze kroki w nowym domu skierowała do budy (Groty Łokietka, przypominam). Jak po sznurku. Od razu tam wparowała i się rozgościła i znosi wszystkie zabawki.

Na razie odpada robienie serwetek, bo a) nie mam kiedy usiąść, b) ten mały zębaty potwór łapie za nitkę. 

No i możemy wyjeżdżać – jest kolejka chętnych, żeby się nią opiekować pod naszą nieobecność. 

Ale w głowie cały czas rozmawiam ze Szczypawką.

O TERAPII I GOTOWANIU

Przez te ostatnie deszcze pranie mi nie schnie oraz chleb pleśnieje. I oczy też mam ciągle wilgotne, trochę od pogody a trochę nie. Jak zwykle wyrocznia Madame Kanionek ma rację: Jak się kogoś kocha, to chujnia z grzybnią. 

Ale jak się nie ma nikogo z ogonem do kochania, to też jest okropnie.

Robię sobie powtórkę z Marian Keyes o siostrach Walsh. Taki komfort dla duszy, poczytać o tych wariatkach, poza tym większość mam w języku language, co się liczy jako stymulacja mózgu (liczy się, prawda? Bo na samych podcastach o zbrodniach się daleko nie zajedzie i demencja w wieku 52 lat jak malowana). 

Próbowałam czytać ambitną książkę o zaletach terapii pod tytułem „Grupa. Jak jeden terapeuta i kilkoro nieznajomych uratowali mi życie”, ale chyba nie trafiłam najlepiej z nastrojem, czy coś. W każdym razie ugrzęzłam na stronie 167 z wrażeniem, że chyba nie mam pojęcia, jak ta terapia ma działać i raczej bym się na nią nie zdecydowała. Co prawda nie mam takiego problemu, jak autorka / narratorka (głównie zaburzenia jedzenia – chyba żeby zaliczyć obżeranie się podczas wyjazdów do Hiszpanii), ale no naprawdę.

A N. z kolei pokochał kulinarne show i teraz oglądamy „Finał Table” na Netflixie i naprawdę, jestem pod wrażeniem. Głównie chodzi o to, że uczestnicy mają godzinę na to, żeby wymyślić, przygotować i zaserwować w cholerę skomplikowane dania, od podstaw. W GODZINĘ. I potrafią np. w tej godzinie upchnąć pieczenie chleba albo robienie kiełbasy (ze zmieleniem mięsa włącznie), podczas gdy ja przez godzinę wyrobiłabym się z jajecznicą. Bardzo smaczną oczywiście i z dodatkami, niemniej jednak.

W każdym razie – mam głęboki podziw i szacunek do uczestników i ich umięjętności, mimo, że serwują haute cuisine, która niezupełnie jest w moim guście, bo za dużo tam haute, a ja wolę jednak przewagę cuisine (no i ajmsory, ale pianki molekularne wyglądają dla mnie jak psie rzygi – bez wyjątku). Jestem zdecydowanie rodzajem konsumenta w stylu „porcja smażonych boquerones w malutkiej knajpie w drugiej linii od plaży”. Przy czym ostatnim razem w Hiszpanii pokłóciliśmy się (oczywiście!) z przyjacielem N. o smażone boquerones, bo ja wolę patroszone, a on z flakami. Dla mnie flaki i krew dają za dużo goryczki, a on twierdzi, że to jest właśnie TEN SMAK i wypatroszone są za suche i w ogóle. No więc prawdopodobnie w ogóle się nie znam na prawdziwych delikatesach i trudno.

Mam wrażenie, że gdzie się nie ruszę, to wpadam w pajęczynę (tak, w domu też). Z sypialni wieczorem wynoszę od 2 do 5 pająkow dziennie. Czyli – lato minęło. 

Przytulcie ode mnie swoje kudłacze i futrzaki.

O SMUTKU

Po tym wszystkim pojechaliśmy w Bory Tucholskie z przyjaciółmi. Były upały i nie podobały mi się Wdzydze. Niektórzy zbierali grzyby – ja nie, bo ich nie widzę. Wieczorami graliśmy w kości i kłóciliśmy się; tym, którzy łowili ryby uprzejmie i regularnie przypominałam, że są mordercami. 

I widziałyśmy konia przebranego za zebrę. Akurat wracałyśmy z koleżanką z Chojnic i o mało nie wjechałyśmy do rowu. Ona chciała nawet zawrócić i porozmawiać z właścicielem konia, że takich rzeczy się NIE ROBI. Nie przykrywa się koni derkami we wzór w zebrę i nie stawia się ich obok drogi, bo można spowodować wypadek. 

I sąsiedzi z domu obok pytali, dlaczego u nas tak cicho i nie śpiewamy. No nie śpiewaliśmy, bo nie mogliśmy się dogadać co do repertuaru. 

I wróciliśmy do domu i jest strasznie, strasznie smutno. Cały czas z nią rozmawiam. 

O TYM, ŻE MIEWAŁAM LEPSZE TYGODNIE

Dość okropny tydzień, ten co minął.

Dowiedziałam się na przykład, że pies może zemdleć. Zwykle jestem za zdobywaniem wiedzy, ale w tym przypadku wolałam moje życie zanim się tego dowiedziałam. Doświadczyłam, w zasadzie. 

(Ja wiem, że Szczypawka ma siedemnaście lat. Wiem, co to znaczy dla psa. Ale nie jest przez to łatwiej).

Gdyby weterynaria działała tak jak ludzka ochrona zdrowia (OCHRONA ZDROWIA, no chyba dostanę czkawki ze śmiechu), to już bym była w żałobie. Na szczęście jest inaczej i mamy zwiększoną dawkę leków na serce i polecenie liczenia oddechów w czasie snu. Chwilami mam ochotę się rozpłakać, ale na szczęście nie ma miejsca na moje histerie – trzeba się opiekować małym stworzonkiem. Małym, ukochanym, dzielnym wojownikiem. 

Oglądam „Mare of Easttown” – drugi raz, ale nie szkodzi, bo pozapominałam szczegóły i lubię Kate Winslet. No i – jest drugi sezon „Good Omens”. Zaczyna się po prostu wspaniale, ale na kolejne odcinki nie miałam głowy. Jak tylko ją odzyskam – zamierzam kontynuować.

I jak tu nie zwariować, Droga Redakcjo? Pytam w zasadzie retorycznie.

O SPODNIACH I FINEZJI

W ten weekend największą atrakcją były kurki na zupę (kurki grzyby, nie mały drób żeński). Małe korytko (tzw. trumienkę) kurek myłam ze CZTERDZIEŚCI MINUT, a wcześniej moczyłam w wodzie z solą. Bo widziałam instrukcję, że jak się je posypie solą i zaleje wodą, to spadnie z nich brud. Fakt – część się odmoczyła, a i tak każdą kurkę musiałam doczyścić pod mikroskopem, bo kurkowy piach w zębach jest OKROPNY. Uwielbiam dania z kurkami, ale nie zamawiam ich w restauracjach, bo (prawie nie bywam w restauracjach, bo pies – taka prawda) wolę nie ryzykować zgrzytania piasku. Dlaczego do mycia kurek nie zatrudnia się WIĘŹNIÓW? To by była świetna resocjalizacja. Pod warunkiem, że umyliby porządnie, oczywiście. Powinni myć kurki i czyścić frytkownice, a nie tylko całymi dniami wydrapywać sobie tatuaże grzebieniem i fermentować wino w stalowym kiblu, takie jest moje zdanie, którego jak zwykle nikt nie wysłucha.

A w ogóle w kwestii gotowania najbardziej podoba mi się maksyma „Kobieta powinna umieć dobrze gotować i robić to rzadko”. Nie pamiętam, czyjego to autorstwa (Samozwaniec?), ale popieram. Najgorzej to stworzyć precedens – zrób człowieku nieopatrznie obiad w weekend i od razu będą tak chcieli co tydzień. No ludzie! Co ja jestem, bar „Pieczarka”? 

Teraz będzie o modzie. Jestem zachwycona tegorocznym trendem szerokich, luźnych, kolorowych portek. Z bawełny albo z wiskozy, czasem w naprawdę obłędne wzory, ze sznurkiem w pasie albo w gumkę – więc wygodne. Najfajniejsze bywają w sklepach z piżamami, ale kto mi zabroni chodzić w spodniach od piżamy? Więc sobie jestem taka zachwycona i od czasu do czasu oczywiście nabywam kolejne. 

No i parę dni temu wyskakuje news o Hannie Lis, która jest cała połamana i przyznała się, że otóż PRZEZ SPODNIE. Bo miała szerokie i długie, oczywiście pędziła do samochodu i przydepnęła nogawki i się przewróciła. 

No więc po pierwsze: Nie pędzimy. Pędzenie w życiu jest bez sensu, chyba że uciekamy przed Godzillą. Co też nie ma sensu, bo ona jest większa i nas dogoni. 

Po drugie: długość do kostek albo skracamy. Te za długie wlokące się za człowiekiem to nie wiem, kto wymyślił – czasem jak widzę na zdjęciach STYLIZACJE, to one są wyłącznie do stania i bycia fotografowanym. Bo może to i ciekawie wygląda, ale nie da się w tym nawet poruszać, a co dopiero chodzić. 

Ale i tak kolorowe piżamowe spodnie rządzą.

Na HBO fajny miniserial z Anną Maxwell Martin (bardzo ją lubię) – „Hollington Drive” (jedna rzecz mnie wkurzyła lekko, ale nie będę spoilować). A N. z kolei zażyczył sobie oglądania netflixowego konkursu kucharzy „Gotowanie na 5 gwiazdek” – no dobra, prowadzi Michel Roux, ten co napisał całą książkę kucharską o jajkach – i słusznie, bo jajko to jest cud świata. Nie żeby jakieś porywające, ale można obejrzeć – chociaż wolałabym kamery w kuchni, niż osobiste wynurzenia. No ale to ja, widocznie szersza publiczność woli inaczej. Ale no kurczę – te ich FINEZYJNE dania, bo jurorzy cały zaś podkreślają, że to jest super elegancka restauracja i wymagana jest FINEZJA – to żadne do mnie nie przemówiło. Wszystkie wyglądają na przeładowane i wymęczone. Przystawki u Basków do mnie przemawiają, a te piętrowe wygibasy z kropką sosu redukowanego przez siedem godzin – nie. No nie i już, nic na to nie poradzę. 

I lato się popsuło. Może upały nie były najfajniejsze, ale teraz jest za zimno i proszę w tej chwili coś z tym zrobić. Jeszcze nie zdążyłam założyć wszystkich sukienek, dopiero się rozkręcałam! 

O BĄBLACH I MARKETINGU

No więc, Drogi Pamiętniku, jak zapewne wiesz, nie po drodze mi z aktywnością fizyczną – ale staram się przełamywać moje lenistwo. No i ostatnio przełamałam i poszłam do paczkomatu. Nogami. Nie mam daleko, ale błąd polegał na tym, że założyłam tenisówki na gołe stopy, a zrobił się tego dnia popołudniowy upałek. Wróciłam z nową książką Marian Keyes oraz z bąblami na małych palcach u stóp – no jak w mordę, mój model fizyczny nie został stworzony do PORUSZANIA SIĘ. Prawie za każdym razem zaliczam jakiś fakap.

Poza tym od jakiegoś czasu algorytmy internetowe chyba mają problem ze sklasyfikowaniem mnie. Czego absolutnie nie mam im za złe – sama się nie umiem sklasyfikować i to od właściwie zawsze, a teraz to już W OGÓLE (w moim wieku to już powinnam mieć w szafie naszykowaną bluzkę z koronkowym kołnierzykiem do trumny właściwie, a nie jakieś nie wiadomo CO). Wracając do naszych baranów – wyskakują mi przedziwne zestawienia reklam, ostatnio to była parka – środki na wzdęcia oraz naklejki na sutki. Po prostu aż skłoniłam głowę z podziwem dla speców od marketingu, którzy wychodzą z siebie, żeby upchnąć jak najwięcej towaru mojej grupie wiekowej. Na razie podziękowałam za jedno i drugie, ale kto wie, kto wie. Na pewno mnie zaintrygowali, a to pierwszy cel reklamy, z tego co pamiętam.

(Dziś dla odmiany od rana świeca „BĄK PSA – Zapal, gdy piesek puści bąka”, z nutą piwonii i irysów. Lubię zapach piwonii).

Cytat na dziś: 

“A gentleman is someone who can play the accordion, but doesn’t.” 

(Pełna zgoda).

A dziś znowu impreza, tym razem świętuje N. Idę obierać ziemniaki.

Żartowałam! Będą małe bez obierania, a la kanaryjskie papas arrugadas. O właśnie – może ona się wychowała na Kanarach? Tam się je ze skórką. 

Nic mi się nie chce i muszę być w klapkach, no bo te bąble.