O TYM, ŻE NIE MA SIĘ CO ŁUDZIĆ – JESIEŃ

No dobra, kto ma doła i chce się przyłączyć? W temacie „już nigdy nie będzie takiego lata” (takich wędlin, takiej coca coli). Teraz już tylko pająki, zgnilizna i ciemności po piętnastej. Zaokrąglając w górę – życie nie ma sensu, co stwierdzili nawet filozofowie i Monty Python, a czasoprzestrzeń się ugina (patrz – odkrycie fal grawitacyjnych). I do Hiszpanii nie jedziemy – no znikąd nadziei, znikąd. 

Dobrze, że jeszcze wino zostało na tym łez padole – w związku z czym wpadły wczoraj koleżanki; przyniosły zupę, przystawki, w zasadzie całe przyjęcie, plus kolorowe peruki i mężów. Faceci cały wieczór gadali o samochodach, ale zabawa z perukami była świetna (chociaż ja nie umiem nosić grzywki – miałam pełne oczy kolorowych kłaków i nic nie widziałam). W związku z czym mam dziś lekutkiego kaca (ale N. ma większego) oraz dostałam w prezencie pierścionek.

Piękny i praktyczny, prawda? Po pierwsze, pasuje do wszystkiego, a po drugie – jakby się trafił niemiły albo nudny rozmówca, to bez specjalnego wysiłku można mu wybić ząb, albo przynajmniej usunąć licówki. Zawsze lubiłam praktyczne prezenty.

No i leje. Nie lubię jesieni (zimy bardziej, ale jesieni też).

O UKŁADZIE – SŁONECZNYM I NIE TYLKO

Niby pogoda ładna i ciepło, ale N. od piątku na wojnie – chyba coś wisi w powietrzu, bo przychlasty patriotycznie uwieszone stołków też się żrą na potęgę. A właśnie, podobno rozpoczął się kolejny cykl aktywności Słońca – plamy, erupcje… to by się zgadzało. Plus przeczytałam, że w kierunku Ziemi leci pięć asteroid. Może wreszcie któraś trafi.

Natomiast w miniony weekend obejrzałam „Celebrity” Woody Allena (dlaczego wcześniej tego nie znałam?) i mam taką refleksję… Ricky Gervais w swoim (kolejnym) genialnym serialu twierdzi, że Kenneth Branagh ma twarz kompletnie pozbawioną znaków szczególnych i każda plama na ścianie wygląda jak Kenneth Branagh. Trochę się zdziwiłam, bo po „Wallanderze” miałam go w pamięci jako zakapiora, takiego pozytywnego, ale po obejrzeniu „Celebrity” zgadzam się z Rickym. Jak Sir Kenneth został aktorem szekspirowskim, to nie wiem, bo faktycznie za młodu miał twarz jak miska ziemniaczanego puree, a nabrał charakteru dopiero z wiekiem (i to jest niesprawiedliwe, że faceci z wiekiem przystojnieją, cholera jasna). Cały film jak to u Allena – historia banalna, ale cudowne szczegóły i historyjki poboczne (nauka seksu oralnego na bananie – UWAGA! Nie obierać bananów – bo nawet profesjonalistka może się zakrztusić).

A N. dopiero na szóstym sezonie „Modern Family” powiedział mi, że to że Manny ma na nazwisko Delgado jest śmieszne, bo „delgado” to po hiszpańsku „szczupły”. Sześć sezonów się śmiał, zanim mi to powiedział! (Bo myślał, że WIEM –  przecież on się mnie ciągle pyta o hiszpańskie słówka i ja wiem – ale akurat „szczupły” nie było mi do niczego potrzebne, co innego „gorda”). Ciekawe ile rzeczy jeszcze przede mną ukrywa (drugą żonę i piętnaścioro dzieci w Argentynie) (oczywiście przekonany, że ja o tym WIEM).

Na naszej wsi ukazały się ogłoszenia „Sprzedam młode króliki” oraz „Sprzedam młode kaczki”. I otóż króliki chodzą po 15 złotych, a kaczki po 18! No żeby kaczka była droższa od królika i to aż o 20 procent? To jest moi państwo jakiś UKŁAD. Inaczej tego wytłumaczyć się nie da. 

O TAKICH TAM

– Uwielbiam wodę ogórkową. Gdybym był prezydentem…

– Wiem. Ogórki w rezerwuarach.

– Gigantyczne ogórki.

…czyli dotarliśmy w „Modern Family” do odcinka w Vegas; Stephen Merchant w roli prywatnego kamerdynera zniszczył system – powinni nakręcić nowy serial tylko o nim. Wyłam jak ranny kojot.

(„Mamy pięć skandalicznie dekadenckich kąpieli, które mogę natychmiast dla pana przygotować. Zaznaczę tylko, że przygotowanie Fantazji Faraona zajmuje odrobinę dłużej, bo nasz Nubijczyk nie mieszka na miejscu”).

I jeszcze Criminal Wielka Brytania wrzucił drugi sezon, więc jest na czym oko zawiesić (cała seria „Criminal” mi się podoba, ale jednak Wielka Brytania najbardziej; mam nadzieję, że nawet jak wyjdą z Unii, to w Netflixie zostaną?…). A czytam na zmianę czeski kryminał „Osiem” i najnowszą książkę Anne Applebaum, więc kontakt z rzeczywistością miewam sporadyczny i cale szczęście, bo jakoś nie mogę się dostroić (do tego syfu). Z N. się nie mogę dogadać, bo porusza się z szybkością naddźwiękową, więc nie bardzo jest jak. A Szczypawce muszę obciąć paznokcie, więc mnie znienawidzi na tydzień albo i lepiej.

A w ogródku mamy atak grzybów. Niektóre są jadalne, a inne…

Czy on przypadkiem nie jest trujący? Bo solidnie nadgryziony – chociaż w sumie nie wiadomo, jak daleko doszło (dopełzło) to, co go nadgryzło. 

I bardzo dziękuję za życzenia, chociaż miałam nadzieję, że nikt nie zauważy i TYM RAZEM mi się upiecze… Oczywiście, urodziny są bardzo miłe, ale jakoś tak ostatnio wydaje mi się, że ZA CZĘSTO. Nie macie takiego wrażenia?…

PS. Oho – czarna pantera dotarła do Hiszpanii. Ja też chcę do Hiszpanii!…

O KARASKU I ŚLEDZIU

W tak zwanym międzyczasie (bo jest tak zwany międzyczas i ulubiony ciąg dalszy) zrobiło się ciepło i byliśmy nad morzem. 

– O matko, czy ty to widzisz? – pytał mnie N. co chwilę, a ja co prawda nigdy nie grzeszyłam jastrzębim wzrokiem, ale akurat TO widziałam. Mianowicie bardzo rzadko jesteśmy nad morzem w sezonie i omijają nas tłumy – chociaż w Świnoujściu rzadko kiedy jest pusto – ale tym razem trafiliśmy na jakieś wzmożenie. Tyle ludzi, że musieliśmy uważać, żeby Szczypawki nam nie rozdeptano, a po promenadzie chodziliśmy tylko na jej samym początku, gdzie nie dociera główna fala eksplozji. Chociaż i tam tężnie oblepione jak kawałek tortu zostawiony w lesie mrówkami (N. już wypatrzył gałązki, na których osadza się sól i nie spływa woda i stwierdził O, JAKA NIEDORÓBA). A, i słynny zegar słoneczno – wodno – świetlny już w remoncie, a miałam go iść oglądać po zmierzchu, no ale zamiast tego napiłam się pysznego winka i też było fajnie.

Nam samym morzem było mało morza, a dużo zielonej sałaty zalegającej na brzegu (a i tak ludzie się kąpali). N. robił zdjęcia i wysyłał przyjacielowi z Galicji z opisem „Mucha lechuga”, na co on odpowiadał, że bardzo smaczna do wina. No ja nie wiem, chyba za mocny miała aromat jak dla mnie. 

No i prześladowała mnie szkoła jazdy „Karasek” – od razu od zjazdu z promu. N. twierdził, że się czepiam, a to nie chodzi o czepianie, tylko co RYBA ma wspólnego z nauką jazdy samochodem? No miła nazwa i w ogóle, ale co, karasie są mistrzami kierownicy? Taki Hołowczyc wśród ryb? I to jest czepianie się? Ja wiem, że ludziom znad wody wszystko się z rybami kojarzy i może faktycznie już lepsza szkoła jazdy „Karasek” niż smażalnia „Delfin”, ale doprawdy chyba mogę mieć swoje zdanie na ten temat. 

Jedliśmy pysznego tatara ze śledzia – nie tradycyjnie z cebulą i ogórkiem konserwowym, tylko z chrupiącą papryką, surowym ogórkiem w kostkę i majonez osobno, jakiś ziołowy (Sally z „Kiedy Harry poznał Sally” miała rację – sos osobno robi różnicę). Niestety nie rozszyfrowałam marynaty, a też była bardzo dobra. Natomiast gofra nie udało mi się zjeść, z korzyścią dla rozmiaru mojego tyłka, ale i tak żal. 

I faktycznie BYŁO CIEPŁO i nie padało! No coś podobnego. Nie wierzyłam, że jeszcze odpalę w tym roku sandałki, a tu proszę. No to siup!

O TYM, ŻE GŁÓWNIE NARZEKAM

Upały idą? Ja im radzę – niech się pospieszą, bo nastroje ze znakiem ujemnym i ogólnie bryndza owcza. 

Tym bardziej, że jeden skurwysyn pająk uparcie rozpina pajęczynę pomiędzy doniczkami na schodach tarasu i jak schodzę, to tylko czuję takie delikatne PYK! i ciarki mnie przechodzą i przez piętnaście minut podryguję, ściągam elementy odzieży, otrzepuję się i nierzadko również wrzeszczę. Sąsiedzi już chyba przyzwyczajeni, ale jak raz szła baba z rowerem, a ja akurat ściągałam bluzę i tłukłam nią o stół, to o mało się biedna nie przewróciła (miałam na sobie spaghetti top, nie że zostałam całkiem goła, ale widocznie i tak było interesująco). 

Jeden pan od nas z budynku, w którym mamy biuro, ma mopsa. A mops ma mieć operację – otóż podobno tak chrapie, że nikt w domu nie może zasnąć przez całą noc. Ja nie wiem, czy to jest humanitarne – najpierw wyhodować rasę, która nie może normalnie oddychać, a później męczyć biedaki operacjami. 

Netflix natomiast zaprosił mnie do oglądania „Rozłąki” – serial niby SF, w którym Hillary Swank leci na Marsa i musi zostawić na trzy lata rodzinę w postaci nastoletniej córki i Willa Gardnera (!). Oczywiście wszystko jest przygotowane do misji, Hillary jest super A-OK, rodzina ją wspiera, załoga uwielbia, a zaraz po starcie wszystko zaczyna się spektakularnie sypać. To znaczy najpierw leci kwas ze ściany, a później jest coraz lepiej – wszyscy ryczą, smarczą i mają katharsis. W dodatku Hillary jest przeraźliwie chuda i ma ogromne, naprawdę wielkie zęby, co też nie pomaga w odbiorze. No nie – jednak z lekka gniot. Na razie tylko „Altered carbon” Netflixowi wyszedł ze sajensfikszynów.

Słowacki thriller „Szczelina” również mnie nie zachwycił, mimo że niby mroczny, straszny, są skrzypiące drzwi i wyrwane paznokcie, a jednak jakoś nie bardzo. A teraz jeszcze wyskakuje mi reklama powieści „Zjadaczka grzechów” – naprawdę, czy są jakieś zawody w nadawaniu książkom najbardziej pretensjonalnego tytułu wszechczasów? Jeszcze szkoda, że nie z Auschwitz na dodatek.

Wyrosły nam w ogródku pieczarki, podgrzybki i jeden muchomor. N. jest z nich taki dumny, jakby sam osobiście wszystkie owocniki karmił piersią i wstawał je w nocy przewijać. 

To ja może pójdę usiąść gdzieś w kątku i zaczekam na te upały.

O TYM, ŻE IDĘ SIĘ UPIĆ

Dziś w nocy piec włączył w chałupie ogrzewanie.

TO JUŻ JEST KONIEC

NIE MA JUŻ NIC

Nie ma nadziei, lato się skończyło i nigdy nie wróci, teraz już tylko  skarpety frotte, zimno w tyłek i zgrzytanie zębami. 

W dodatku okazało się, że Panna jest w grupie znaków, które najgorzej znoszą jesień (ja bym jeszcze dodała, że także zimę oraz mleko, zwłaszcza ciepłe) (OH MY GOD, na Mazurach jeden kolega rozmarzył się w temacie mleka prosto z krowiego cycka, jeszcze ciepłego i z pianką – musiałam opuścić towarzystwo przy stole, bo miałam regularną cofkę). 

Natomiast przeczytałam artykuł o tym, jak przed startem w samolocie lecącym na wakacje do Grecji jedna pani odebrała SMS-a z pozytywnym wynikiem testu na COVID. I wszystkich z samolotu wygarnęli na kwarantannę, zamiast na wakacje. Podziwiam załogę, że potrafiła to zorganizować jakoś tak, że ta pani od testu nie została na miejscu rozszarpana na kawałeczki w sam raz nadające się na sałatkę typu gyros. Bo ja niby jestem tą pacyfistką, prawda, ale trochę mi się palce zwinęły w szpony, jak to czytałam i sobie wyobraziłam że siedzę na jednym z foteli, z książeczką i wizją wylegiwania na plaży.

I jeszcze pająki wszędzie. WSZĘDZIE – wczoraj N. wynosił z sypialni kątnika o średnicy półtora metra. NIC NIE PRZESADZAM.

A będzie tylko gorzej,coraz zimniej, ciemniej, z COVIDEM i bez Hiszpanii. Idę się upić.

O ŚLUBIE CHER I ZNIKAJĄCYM CZASIE

My tu gadu gadu, a Cher zamierza wziąć ślub ze swoim 27-letnim chłopakiem, i to koniecznie w prowokującej, przezroczystej sukience. Szczerze ją podziwiam (tak z daleka, bo chyba bym się bała zagadać). Dziś mi się śniło, że musiałam się elegancko ubrać i UCZESAĆ na jakąś imprezę i obudziłam się załamana i przybita (i okazało się, że uff – nadal pandemia i żaden elegancki strój mi nie grozi). 

Przez ten deszcz nawet N. chodzi od kilku dni jakiś zdezorientowany i przyćmiony i ciągle się mnie pyta, JAKI DZISIAJ DZIEŃ. Na co ja mu cierpliwie odpowiadałam, że WTOREK przecież! A później się okazało, że te kilka ostatnich razy też nie miałam racji, bo już środa. Ja naprawdę nie wiem, gdzie się ten czas podziewa. Może w pakamerze pod schodami, bo zauważyłam, że jak coś tam upchnę, to już się nigdy więcej nie pojawia.

Bo nie wiem jak u Państwa, ale u nas to ja jestem pamięcią zewnętrzną i mam bez wahania odpowiadać na pytania w stylu: jaki dzisiaj dzień, czy jutro są śmieci i jakie, gdzie jest faktura z PGNiG, jak jest po hiszpańsku „leszcz” i co było w marynacie do kurczaka Marise. Ale OK, dopóki mi nie każe codziennie gotować trzydaniowych obiadów z kilkoma surówkami do wyboru (znam taki casus, że jeden się rozstał z żoną bo NIE MIAŁ SURÓWEK DO WYBORU codziennie do obiadu, przysięgam), to mogę być taka domowa Siri, względnie Alexa. 

A leszcz po hiszpańsku to „brema”, naturalnie (słodkowodnych jeszcze nie mam opanowanych, oprócz pstrąga, ale morskie to już swobodnie mogę wplatać do konwersacji).

Udało mi się zdematerializować soczewkę kontaktową i tak sobie myślę, że chyba czas robić listę prezentów gwiazdkowych (ja już wiem co chcę – xanax oczywiście, tylko dużo).

O POWROCIE I DETOXIE

Wróciłam z dobrowolnego wykluczenia cyfrowego – biedny Netflix chyba się martwil, że choruję albo nie żyję, bo przysyłał mi pięć maili dziennie. Żaden, ŻADEN facet nie jest nawet w połowie taki troskliwy, jak serwis streamingowy.

Jak się nie ma Aruby lub Dżamajki, to się jedzie na Mazury (a raczej Warmię, co poznałam po zakładach mięsnych „Warmia” – bdb hamburgery i wolno pieczona wołowina – oraz polecanych przysmakach warmińskich w restauracjach, w roli głównej plince z pomoćką). Jedzenie i zakwaterowanie to były zdecydowanie jasne strony pobytu (domek miał dwie łazienki i zmywarkę! Dla kogoś kto, jak ja, ma OCD jeśli chodzi o brudne naczynia, to doprawdy ZBAWIENIE). 

Ciemną stroną były niestety ryby, które jak na złość brały. Nie dość że wszędzie się człowiek potykał o porozkładane wędki, robaki, uświnione ciuchy i snujący się eau de poisson, to jeszcze codzienna makabra z patroszeniem („Idż zabij ryby, bo umrą”) i opowieściami, komu się jaka część ryby ruszała pośmiertnie. BRRRRR. Podobno Hitchcock bał się jajek – chyba kurde nie był na rybach na Mazurach. 

Z nadmiaru świeżego powietrza ciągle się awanturowaliśmy między sobą oraz raz o mało co z sąsiadami z domku obok, bo przyjechali na wakacje z czwórką dziecki – ale to jeszcze nic – oraz KOLUMNAMI i od razu puścili disco polo. Nie zmyślam, taką najgorszą łomoto – siekankę, co chyba puszczają pod koniec wesela w remizie, jak już wszyscy są pijani. Najlepsze że spytali, czy nam MUZYKA nie przeszkadza – powiedzieliśmy, że przeszkadza, ale nadal łomotali. Na szczęście mieliśmy właścicieli po naszej stronie i drugiego dnia kolumny zniknęły (ale byliśmy obdarzani nienawistnymi spojrzeniami zza siatki). Kto, ja się pytam KTO wozi przenośne głośniki na wakacje?… 

Oczywiście prowadziłyśmy (w damskim gronie, bo faceci zajęci dręczeniem ryb) dyskusje o wykluczeniach społecznych. Od pewnego czasu w jakim bym się nie znalazła towarzystwie, to rozmowa schodzi na wykluczenia społeczne. Natomiast żadna koleżanka nie chce ze mną iść do Cyganki, żeby przelała nade mną jajko i zdjęła klątwę deszczu – bo oczywiście, że padało. Nie cały czas i w sumie popołudniami siedzieliśmy na tarasie, ale jednak. 

Po raz kolejny okazało się, że nie mam czegoś w rodzaju wyobraźni termicznej – pakowałam się w upale i prawie nie wzięłam cieplejszych ubrań, w efekcie snułam się z lekko zmarzniętą dupą w powiewających woalach. 

A teraz detox od nadmiaru tlenu, jedzenia i wina, a także kocyk i Netflix (nieźle leje). Błagam, powiedzcie, że jeszcze będzie ciepło, bo jak te smutne skurwysyny zamknęły Hiszpanię i Wyspy Kanaryjskie, to zapowiada się cała jesień i zima bez odrobiny odskoczni?… Oszaleję.

PS. Przed wyjazdem kupiłam pięknego nadmuchiwanego pawia – materac, właściwie pływającą wyspę (?) (tak był opisany w sklepie) – wielki, kolorowy, no cudny. To chyba OCZYWISTE, że ZOSTAŁ W GARAŻU.

O TYM, SKĄD I DLACZEGO TO OCHŁODZENIE

W sklepach odzieżowych jesień (i zima, puchowe kurtki też mi już wyskakują). 

N. (który chwilowo jest na warunkowym, bo sobie nagrabił) od trzech dni pakuje taką ilość sprzętu wędkarskiego, jakbyśmy wyjeżdżali na pół roku na statek dalekomorski połowowy. Tymczasem jedziemy na kilka dni nad zwykłe jezioro i te biedne miejscowe trzy płotki i cztery okonie będą miały niezły disneyland, jak on to wszystko przyczepi do żyłek i wrzuci. Do końca życia będą wspominać, opowiadać dzieciom i rodzinie z przeciwległego brzegu jeziora.

Oczywiście, że IDZIE OCHŁODZENIE i deszcze, w końcu tradycja zobowiązuje. Jak jadę na urlop to musi padać, kropka. KROPKA! 

Lato się kończy, a do Hiszpanii nie można polecieć. Niedobrze. To znaczy – oczywiście, można się upić, ale to dość krótkoterminowe rozwiązanie z męczącymi konsekwencjami – ach, gdyby gdzieś była wypożyczalnia wątrób na takie okazje…

No dobra, na razie czeka mnie krucjata przeciwko barbarzyńcom, męczącym ryby w imię taniej rozrywki. A później zobaczymy. Może wyproszę jakieś fajne psychotropy przez teleporadę. 

O SERIALU I SAŁATCE WEDŁUG KARLOSA

Nazbierała mi się kupka zaleglaków biurowo – administracyjno – dozałatwieniowych i tak się z nimi użeram niechętnie, na pół gwizdka, bo okropnie nie lubię. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że to są tak zwane problemy luksusowe i oby tylko takie bywały. Z trzeciej – oczywiście budzę się w środku nocy „Ojezusmariaczyjatowysłałam” – po czym okazuje się, że wysłałam, ale nie zapłaciłam telefonu. No. I tak w kółeczko.

Natomiast CO mnie podkusiło, żeby w piękną słoneczną sobotę, na lekkim kacuniu, wrzucić sobie na Netflixie serial „Dirty John”, oparty na faktach, TO NIE WIEM.

Pierwszy sezon wciągnęłam w dwa dni, zaliczając ze trzy – cztery ataki tachykardii na odcinek. To straszne, jak kobieta może zgłupieć z powodu faceta. Ale drugi sezon… Po pierwszym pompowało mi adrenalinę, a drugi dosłownie energię ze mnie wysysa. Jest STRASZNY (chociaż oczywiście takich historii są setki i tysiące) – może dlatego, że Betty Broderick gra Amanda Peet, którą uwielbiam. Świetnie gra, dodajmy. A po pierwszym odcinku dodatkowo cały czas myślałam – JAKIE TO SZCZĘŚCIE, że nie żyjemy w latach osiemdziesiątych, bo wtedy każda kobieta wyglądała jak potwór (każda MODNA kobieta). Nawet olśniewająco piękna Amanda.

Jednak najlepsze są historie oparte na faktach – prawdziwe życie jest tak popieprzone, że najbardziej wyuzdana wyobraźnia nie jest w stanie tego przebić.

A u Karlosa Arguinano w dziale „sałatki i warzywa” – przepis na pieczone ziemniaki nadziane jajkiem sadzonym, boczkiem i serem. Zawsze go bardzo lubiłam. Takie sałatki to mogę jeść.