Weekend okrojony, bo w sobotę N. pojechał pokazywać Kraków Hiszpanom. A ja zostałam na kanapie, z psem i moim kaszlem, trochę pogryzana przez zazdrość jak gołąbek zielony (do Smoka beze mnie!… Do Europejskiej na jajko beze mnie!…). Bardzo się domagali Kazimierza, po czym doszli do wniosku, że jednak bardziej podoba im się Rynek i Collegium Maius. No, Kazimierz jest specyficzny – w biały dzień taki sobie, uroku nabiera wieczorem. Za to w Teatrze Starym grają blogi.pl!… Wzruszyłam się.
Nie dość, że wrócił mi z tego Krakowa woniejący na kilometr baraniną z czosnkiem (obiad w Arielu), to przez całą niedzielę PIŁOWAŁ. Bo mu jeden dzień wypadł, a on się musi w weekend zrelaksować (a wiadomo, że nie ma jak relaks przy pile, jego mać). Czekałam na sąsiadów z widłami, ale nikt się nie pojawił – może się boją N., a może też się weekendowo rozluźnili i zabalsamowali przy grillu, bo prawie nad każdym ogródkiem w okolicy wznosiły się znaki dymne.
W międzyczasie wpadła Zebra, którą użarł jej własny kot Janusz!… Jemu naprawdę, naprawdę wrednie z pyska patrzy. Miała spuchnięty obwarzanek nad nadgarstkiem i zaropiałe strupy w miejscu zębów, a Janusz niepewną przyszłość mieszkaniową. Po czym pocieszyła mnie, że kot czy pies mają na zębach różne paskudztwa, ale naprawdę, naprawdę ohydną mieszankę bakteryjną w pysku to ma CZŁOWIEK. I najgorzej to dać komuś w mordę i zawadzić o zęby, bo wtedy będzie się paprać tygodniami! Dobrze wiedzieć; teraz w razie czego – gryzę i niech się tygodniami paprze, ha.
Z okazji naszego nadzwyczajnego lata kupiłam trzypak puchatych skarpetek. A w Madrycie wczoraj o 23.00 były 32 stopnie, a weekend ma być ponad 40 – znajomi narzekają na upały. Też bym dla odmiany ponarzekała na upały, cholera jasna psia krew.
PS. Ryż pomidorowy wyszedł pyszny.