Od Nowego Roku pralka mi chodzi po łazience. Do tej pory stała w miejscu i nagle ruszyła zwiedzać. Nie wiem, co ma na myśli – może się wybiera na dół, do pieca, może kupiła tanie bilety lotnicze przez internet albo naoglądała się Disneya o uciekających tosterach. A może ona chodzi jak ta figurka w kościele w Jeżowie, co jak dojdzie dokądśtam, to ma być koniec świata?… Na razie obserwuję zjawisko, dopóki pierze i nikomu nie dzieje się krzywda, niech sobie chodzi. Raz na kilka prań odprowadzam ją na miejsce pod ścianą i już.
Znalazłam nowe wyzwanie intelektualne w postaci kładzenia rur na fejsbuku, zaniedbałam nawet spadające koty i kurczaki, tylko te rury kładę i nie mogę się oderwać. Pierwszego dnia machnęłam dziewięćdziesiąt siedem plansz i N. musiał mnie odczepiać od laptopa po jednym palcu, zupełnie jak ten nazista Indianę Jonesa, co wisiał na lufie czołgu. Rury mnie całkowicie pochłonęły i chyba minęłam się w życiu z powołaniem, powinnam bowiem była zostać hydraulikiem. Nie dość, że niezdrowo mnie podnieca udrażnianie zlewów i umywalek granulkami i żelem, to jeszcze teraz to. Może jeszcze nie jest dla mnie za późno?… Może się przekwalifikuję, kupię sobie torbę i klucz francuski, kufajkę, beretkę oraz spodnie obowiązkowo odsłaniające w przykucu połowę dupy i rozpocznę nowe życie?
Z gatunku „a myślałam, że nic mnie już nie zdziwi” – na Taiwanie można iść do restauracji, która się nazywa Modern Toilet Restaurant. Zamiast krzesełek siedzi się na sedesach (przykrytych różnokolorowymi deskami), a jedzenie dostaje w ślicznych miniaturkach muszli klozetowej. Ciekawe, czy pozwalają tam przewijać niemowlęta przy stolikach.
PS. W tej restauracji dają lody czekoladowe w kształcie kupy w malutkich pisuarkach!… AAAAA!….