Bardzo się zdenerwowałam na wieść, że na lotniskach w
Australii będzie się wszystkich ludzi obowiązkowo przepuszczać przez skaner. Ten
taki, co u nas tylko bardzo podejrzanych. W którym widać WSZYSTKO. Naprawdę
moim marzeniem było pojechać do Australii, ale teraz już chyba nie chcę! Ja do
tego skanera nie wejdę! Jakieś dziesięć lat i piętnaście kilogramów temu –
czemu nie, ale teraz?… I jakoś wierzyć mi się nie chce, że – jak zapewniają –
na ekranie będzie widać tylko zarys sylwetki, a nie tak zwanego pełnego
nagolasa, a zdjęcia natychmiast będą kasowane. AKURAT. Już to widzę, jak
australijscy celnicy po robocie siedzą w kanciapie, jędzą kanapki z mielonką z
kangura i grają w karty zdjęciami wydrukowanymi ze skanera: „Widziałeś, co ta
gruba baba miała w kieszeni spodni?” – „To jeszcze nic, popatrz na tego faceta,
jak to w ogóle możliwe, żeby mieć TAM kolczyk?…”. Że nie wspomnę, że zaraz
pełno tego będzie w Internecie, na fejsbuku i w ogóle wszędzie.
Chwilowo nie dziam, gdyż byliśmy na budowach, bo czasem trzeba.
Najpierw zaliczyliśmy magazyn gazu, a później autostradę, w międzyczasie zaś
nocleg w uroczym pałacu, w pokoju, w którym łypała na mnie groźnie para
wypchanych bażantów. Co ludzie mają z tym wypychaniem zwierząt, to ja nie wiem,
nie rozumiem, jak można udekorować sobie wnętrze wypchanym trupem. Albo
wygotowaną czaszką z rogami. Byłam kiedyś w Konopiste i wyszłam stamtąd w dość
fatalnej kondycji psychicznej.
Sporo było jeżdżenia przez dwa ostatnie dni, a jak się
jeździ, to się słucha radia, a ostatnio ciągle się natykam na piosenkę
redaktora Andrusa „Piłem w Spale, spałem w Pile”. Uprzedzam lojalnie, że jak mi
za którymś razem pęknie wyrostek ze śmiechu i rozleje się do otrzewnej, to
wystąpię do redaktora Andrusa o odszkodowanie za uszczerbek na zdrowiu.
Trochę jeszcze jestem usmarkana (szczególne podziękowania dla
wszystkich łuczników halowych, którzy przyjechali na zawody w zeszły weekend i
sprzedali wirusa mojemu mężowi – mam ochotę dotknąć was w rogówkę oka palcem
starannie pokrytym świeżym chilli), ale dopóki nie pada białe gówno, to jakoś się
trzymam. Oczywiście, wychodzę na zewnątrz systemem psa Szarika – „do wozu” i „z
wozu” i tak aż do chwili, kiedy będzie plus piętnaście.
„W czasie studiów jego matka miała hienę na łopatkach”.