Dynda na strychu u gajowego Maruchy, a u nasz w biusze buczy.
Brzęczy właściwie. Tak elektronicznie. Co jakiś czas.
Za ciężką cholerę nie wiadomo, co brzęczy, a nawet GDZIE. Trudno to zlokalizować.
Albo podsłuch, albo duch się próbuje skomunikować.
Tylko czyj duch? I co chce powiedzieć? (Hanka mówi, ze „Wybacz mi, Gertrudo”).
Ale wiosna jest, co? Wczoraj nareszcie w sukience, dzis już tez biegłam powiewając szalem, lecz małżonek mnie zawrócił z drogi, ponieważ podobno DWA STOPNIE SA i mam się opamiętać i założyć kurtkę. W dupie mam kurtki, nareszcie wyszedł kawałek słońca i mam ochotę się potygrysić po zimie.
Odchudzać się raczej nie będę chwilowo. W zeszłoroczne dżinsy wlazłam, więc nie jest najgorzej.
Oraz po wycieczce po sklepach odzieżowych układam w głowie listę „Czego nie założę na siebie ZA NIC NA ŚWIECIE, no chyba, że pod groźba śmierci mojej lub kogoś z rodziny”. I mam następujące przemyślenia:
– wiszącej z tyłu czapki a la skarpeta;
– arafatki;
– kozaków saszek;
– sandałów rzymianek;
– sznurowanych sportowych bokserskich butów;
– szarawarów z krokiem poniżej kolan.
A Szczypawka była u fryzjera przed świętami. A JA NIE!…