Od czego by tu zacząć… (Może od prania, flądro?)
Dobra. Pierwsza zmiana się pierze.
ALE BYŁO GORĄCO! Było tak gorąco, że – uwaga! – piłam piwo. Z oranżadą (casera). Bardzo rzadkie zdarzenie i wyłącznie w bardzo wysokich temperaturach. Ale momentami było po prostu za gorąco na wino.
Od zawsze podobała mi się technika nalewania piwa w Hiszpanii. Jako że pochodzę z kraju, gdzie z 25 litrowego kega musi się sprzedać 30 litrowych kufli, to hiszpański sposób mnie fascynuje. Po pierwsze, zanim podstawią szklankę, to odpuszczają trochę piwa z kurka. Później leją piwo strumykiem, tak do 7/8 wysokości szklanki (powiedzmy, nie mierzyłam – na oko). Pod koniec przekręcają kurek tak, że leci piana i ta piana musi się przelać wierzchem. Nie, że troszkę – cała szklanka jest dokładnie mokra z zewnątrz w tej przelanej pianie i dopiero taką podają. U nas nie do pomyślenia – barman za coś takiego by został zabity albo i gorzej.
Na Puerta del Sol się otworzył bardzo duży salon Apple. N. najpierw się na nich obraził, bo zdjęli z dachu neon Tio Pepe, zabytkowy, z pięćdziesiątych lat, ale za chwilę zobaczył, że tylko go przenieśli dwie kamienice dalej. Uff, no bo weźcie, niedźwiedź i Tio Pepe na Puerta Sol muszą być. Apple bardzo ładnie odnowiło narożną kamienicę, w środku na nienachalnych drewnianych stołach stoi każdy możliwy sprzęt i można go sobie pomacać, sprzedają okładki do ajfonów np. Michaela Korsa (skórzane lakierowane torebusie) albo Kate Spade, ale głównie pracownicy są osaczani przez turystów, którzy wtykają im swoje i-urządzenia żeby coś naprawić albo zainstalować, co jest robione z uśmiechem i “De nada”.
Dużo się pootwierało nowych barów z północy – galicyjskich, asturyjskich i baskijskich. Ośmiornica najlepsza w Pulperia Victoria – mają furę fajnego jedzenia, na przykład ośmiornicę z krewetkami w czosnku. Podawaną w gorącym garnuszku w takiej ilości cudownej oliwy, że prawie się poryczałam, że oni to później wylewają, a ja bym miała na tydzień (spoko, byłam przed pierwszym drinkiem, chlapnęłam sobie i trochę mi przeszło).
Otworzyły się dwa bary Txakolina – jeden zaraz przy Puerta Sol, a drugi na słynnej Cava Baja w dzielnicy Latina. Omatko, jakie mają kanapki!… Od 2,90 do jakichś 3,50 sztuka, ale dwie takie kanapki to jest solidny obiadek. Ale jeśli ktoś bardzo głodny chce NAPRAWDE dużą porcję jedzenia za niedużą porcję pieniędzy, to musi się udać do dzielnicy Latina (niedaleko Plaza Mayor), do baru Almendro 13. Bar słynie z kanapek na takich okrągłych bajglach – roscos – z tym, że ten bajgiel jest wielkości talerza, spokojnie dla czterech osób wystarcza. Oraz z jajek sadzonych, rozlanych na smażonych na miejscu ziemniaczanych chipsach. Oni oszaleli na punkcie tych jajek na kartoflach i w większości barów można to zamówić, nawet na lotnisku. No więc w Almendro 13 porcja jest wielkości półmiska, z dwoma jajkami na wierzchu i posypana szynką pokrojoną w kostkę. Jak to zobaczyłam, to o mało nie zemdlałam i zamówiliśmy tylko porcję sera z membrillo.
No i dorsz w Casa Labra. Tłumu, jaki się kłębi po kawałki dorsza w chrupiącym cieście w porze obiadowej i kolacyjnej, nie da się opisać ludzkimi słowami. Nasze pospolite ruszenie po crocsy w Lidlu to jest jeszcze nic w porównaniu. Dorsz jest tłusty, przepyszny, dałam radę jednorazowo zjeść dwa kawałki, N. trzy. Wieczorem byliśmy tam w okolicach 23.00 – tłum nadal się kłębił. Nie wiem, ile dorsza dziennie muszą smażyć, ale to raczej idzie w tony.
W niedzielę rano, zaraz po śniadaniu N. wywlókł mnie do parku Retiro. Szczerze mówiąc, myślalam, że i tym razem spękamy, bo upał był naprawdę spory, a to jest kawałek spaceru. Ale dowlokłam się i nie żałuję, bo cały park jest przepiękny, w ogóle się czegoś takiego nie spodziewałam. Cały dzień w nim można przesiedzieć (obficie zaopatrzony w bary ze wszystkim, co potrzeba do szczęścia). Palacio de Cristal – piękny. W środku trochę szklarnia (no… dość logiczne w sumie) i ekspozycja bujanych foteli z przywiązanymi książkami (bo to jest część muzeum Reina Sofia, więc rzucają tam awangardę). Nie wiem, czy nie ładniej wygląda z zewnątrz, bo stoi nad takim płytkim stawem, z którego wyrastają drzewa. Przepiękne drzewa, prosto z wody, jakiś gatunek cyprysa, sprowadzany z Florydy.
A kawałek dalej jest większy staw, po którym można sobie popływać łódką! W środku Madrytu. Łódką. Po stawie. Jak ktoś nie lubi machać kijami, to może wsiąść na solarną barkę, która sobie bezszelestnie sunie dookoła. Wygląda to jak w jakiejś wiktoriańskiej powieści. W ogóle cały park Retiro jest jak wyjęty z innego czasu, a widzieliśmy tylko mały kawałek.
Jak zwykle w Madrycie, było fantastycznie, tylko – jak zgrabnie podsumował N. jedno z naszych knajpianych tournee – “Nawet tanio wyszło, bo nic nie chciałaś żreć”. Tylko tego jednego żałuję. Gdyby było chłodniej, to zamiast jednej nędznej kanapeczki w Txakolinie wtrąbiłabym ze trzy, a może nawet odważyłabym się na jajka w Almendro.
Żeby nie psuć nastroju, to pominę opowieść o potworach w samolocie powrotnym, w sumie miałam dobrą książkę i jakoś zleciało (“Two doors down” Annie McCartney, bardzo w klimacie McCall Smitha, tylko miejscem akcji jest Belfast).
A w ogóle najbardziej się bałam, że przyjedzemy do domu i nie będziemy mogli wejść, bo wprowadzą się mrowki, zabarykadują drzwi i będą do nas robiły przez szybkę “Nene nene nene!”, ale nie. Nie wróciły (tfu, napsaurok) (biedny pies!). No, pająk przy drzwiach się rozgościł, ale pająk latem to przecież oczywista oczywistość.
PS. A właśnie, a propos Belfastu, to kiedy będzie drugi sezon “The Fall”? Ja poproszę, bo to świetny serial!
Kocham twoje opowieści o jedzeniu. Już samym opisem się najadłam!
Ale serio? Tak to dzieła, że jak jest upał to się mniej jesz? Wszyscy prócz mnie tak mają?
W sumie to by tłumaczyło czemu tylko ja nie chudnę… 🙁
Tak. Dzieła. Się mniej jesz.
Nie, nie jestem pijana.
A może powinnaś być!
Polecam b. zimne piwo z b. zimnym cytrynowym szwepsem.
Wróciłaś , jak to dobrze. Czy teraz będzie już chłodniej? 🙂
no ale co z zombi, przeczytałaś?? Bo ja już drugą cześć jadę.
Dwie części i moim zdaniem, pierwsza lepsza. Bo druga już ciut za bardzo przekombinowana.
też mi się tak widzi.
W parku Retiro urzekły mnie drzewa w kształcie brokułów 🙂
Tak piszesz o jedzeniu, że mam ochotę się zapakować w samolot do Madrytu! Musiałabym lecieć sama, bo mąz nie lubi Hiszpanii.
Za to lecimy znowu do Londynu niedługo, do Legolandu! Doczekać się nie mogę. Oczywiśćie, że nie bierzemy dzieci ze sobą, pfff.
Mnie się te drzewa skojarzyły z mózgami (ekhem).
A jest w Legolandzie kolejka górska? Bo od pewnego czasu odczuwam dziką chęć przejechania się kolejką górską.
Jest! 🙂
W Legolandzie to nie wiem, ale np. w Disneylandzie kolejki i inne atrakcje to takie bardziej pod dzieci – to już fajniej jest w niemieckich parkach rozrywki. Polecam Heide Park. Tam jest największy drewniany rollercoaster w Europie (prawie na nim zeszłam na zawał, ale za to potem już wszystkie atrakcje były lajtowe 😉 )
I malgo -oczywiście, że do parków rozrywki jeździ się bez dzieci ;))
Juz zostal nakrecony. Premiera w UK zapowiadana na jesien. Pozdrawiam na dwa tygodnie przed wakacjami w polnocnej Hiszpanii, tra lalala!