„Całe pieczenie bab, jeśli droźdźe są dobre, nie powinno zająć więcej niż 7 do 8 godzin“.
(A tak! Ma Hanka Kozaków Zaporoskich z ich kobylim zadem i psem rzeźnika, a ja mam niezawodną panią Lucynę Ćwierczakiewicz, tyłem po schodach schodzącą z uwagi na tuszę).
Uff, wrociliśmy.
Uff, maj się skończył.
Uff, teraz się położę na trawie i bede trzy dni piła wódkę.
(To oczywiście przenośnia poetycka. Zawczasu ubiegam pytania „Ale ty naprawdę opisujesz to co ci się przytrafiło?“ – w zasadzie tak, z tym, źe z włączonym programem makro. Fotografowie wiedzą. Jesli piszę, źe leżę na trawie i żłopię wódę, to najpewniej znaczy ze poniewieram się na leżaku, chlam czerwone wino i coś czytam. Dobrze ułoźone panienki nie leźą na trawie, żeby im się wątpia nie przeziębiły).
(Nawet, jeśli NARESZCIE jest upał, N. sadzi pomidorki czereśniowe, lada dzień zakwitnie mi lawenda, a łąka polska oszalała).
Wyjazd był pod znakiem kawy.
To znaczy, wszystko muy muy precioso, muy bonito, ricissimo i wogle, dopóki nie zasiadaliśmy do kawy. Co prawda, odeszliśmy już zasadniczo od uroczego zwyczaju podawania w kawiarniach szklanki (tłustej) niedogotowanej wody z pływającym w niej tajemniczym czarnym osadem, leniwie wirującym pod wpływem zmian temperatury i opadającym na dno. To na plus. Ale ludność rozmiłowała się w przezroczystej lurze, o której prawdziwy Hiszpan mówi z pogardą „café americana“ i spluwa. Tzn. nie musi spluwać, ton jego głosu wystarczy.
Najbliżej do café solo lub cortado jest poczciwemu espresso. Acz w Sopocie dostalismy espresso w filiżankach wielkości barszczóweczek. Musiałam wysłuchać naonczas przydługiego monologu na temat jedzenia w Polsce kawy łyżką, jak zupy, oraz na przyszlość zamawianiu jednej kawy i kilku słomek. No es facile, ja wam powiem.
Zwłaszcza, jeśli o tej kawie dyskutuje dwóch koneserów, z których jeden pija wyłącznie martini rose, a drugi rosso, jeden z duźą ilością lodu, a drugi – precyzyjnie z dwoma kostkami i połową plasterka cytryny, to bardzo ważne: połową. Biedne, biedne kelnerki. Nie, żeby przyniosły to co było zamówione, bez przesady w końcu. Jeszcze nie spotkałam nadmorskiej kawiarni, która by odróżniała rose od rosso.
Czekajcie, siorbnę sobie winka.
„Stara kura ma łapy cienkie i szyję chudą, a skórę na udzie koloru fioletowego“. Ha.
Generalnie było miło, a oko im kilka razy zbladło. Np. w przytulnym pałacyku, gdzie szczęścia gości doglądają trzy trzepnięte beagle, albo w Łańsku, gdzie zostawiliśmy portugalski nóż od kompletu (spoko, już się znalazł) i mieli dla nas naszą ulubioną finkę nr 4. Żeby sobie nie myśleli.
O rany, zapomniałam, że mam w zamrażarce żurawinówkę!Jednak będzie ta wódka.
„Po godzinie starannego wiercenia mak będzie dobry do użycia“.
I kolejna porcja purystyki – cafe americano, bo to ten kawa jest po hiszpańsku.
A poza tym, to ostatnia wizyta w Galicji nie zachwyciła mnie jakością kawy, która tak znaczeni miałaby przewyższać kawę podawaną w Polsce – a przynajmniej w miejscach, które znane są mi z autopsji. No ale – toż musi być coś, co w domu jest najlepsiejsze i już.
Susznie, susznie. Dwiema.
Pardąsik.
A hiszpańskiego nie znam, piszę ze słuchu 🙂
w kwestii purystyki językowej wersja zagraniczna, nie jest łatwo jest za długie o ostatnie e. nie ma to jak wytropić u kogoś błąd od razu się czuję ważna.
pozdrawiam
Ona chyba pięknie opisywała kiedyś przyrządzanie raków (horror) i tak mi się jakoś ten Larson skojarzył… 🙂
http://www.funpic.hu/en.picview.php?id=6978&c=10&s=dd&p=11
Jej chodziło o kubiki, a nie kostki, przejęzyczyła się.
Jej chodziło o kubiki, a nie kostki, przejęzyczyła się.
Imieniny!!! Proszę. Bo nie mam jak nazwać kolejnego fikusa.
Wszystko piekne, wszystko. :-))) Cycaty też. A trawa, pamiętam jak ją kupowałas, a teraz się puszy. ;-)))))
*Do ongisiejszego wpisu o bledach jezykowych, nie tam, ze sie czepiam: z dwiema kostkami lodu, z dwoma kubikami lodu…