O MARAZMIE POŚWIĄTECZNOPRZEDKOŃCOWOROCZNYM

Siedzę w biurze i przeglądam bieżące katastrofy: padła poczta (nie pamiętam żadnych haseł! Nic ze mnie nie wyciągniecie!), padła służbowa karta, w banku ogłaszają Brexit. Zrobiłam taki porządek w mailu, że NIC teraz nie mogę znaleźć, i jeszcze jajko z kanapki wpadło mi do rękawa. Jakaś entropia się nam wdarła do rzeczywistości.

Na stole leży świąteczna paczka od którejś z zaprzyjaźnionych firm, a w niej herbata i świeczka aromatyczna. Mam szczerą nadzieję, że nie o zapachu waginy Gwyneth Paltrow.

Najbardziej spektakularny moment Wigilii to było kiedy cztery suki przestały robić tornado i położyły się, ziejąc, na kanapie – w rządku – a szwagier skomentował: „Cztery spektra autyzmu”. I trochę w tym jest racji, bo każda ma w główce swój świat ze swoimi własnymi zakrętami, ale rechotaliśmy bardzo. I sernik nie dał się pokroić – był pyszny, ale strasznie się kruszył. Nie wiem, jaka z tego wynika wróżba, oby nic złego  – chociaż w zeszłym roku się ładnie pokroił i co? I CO? Szkoda gadać.

A w pierwszy dzień świąt zaczęłam oglądać ten nowy film Clooneya ”Niebo o północy”, bo wiadomo – w święta nie ma jak dobre post – apo. I wytrzymałam czterdzieści minut i padł mi entuzjazm, a naprawdę, NAPRAWDĘ lubię klimatyczne filmy z powolną akcją. „Solaris” lubię, „Melancholię” uwielbiam, a tu – no nie szło. Może podejdę jeszcze raz do seansu, ale raczej z kilkoma butelkami redbulla pod ręką. I halo, ta tajemnicza zagłada Ziemi z dnia na dzień, ale NIE WIADOMO CO dokładnie, to jest chodzenie na łatwiznę i świństwo wobec widza. Wyobraźni trochę, psiakość.

Czytam „Big Sky” Kate Atkinson – znowu nie mogłam się doczekać na tłumaczenie, a to kolejna opowieść o losach Jacksona Brodie. Czyta się w oryginale lepiej, niż przypuszczałam; szkoda, że tacy autorzy nie wypuszczają trzech książek rocznie, jak nieco inni autorzy, no ale to właśnie jest powód, dla którego jedni są pierwszymi, a drudzy bynajmniej.

No i najgorzej się porobiło z tym Sylwestrem. Normalnie to od 21.00 już mi się chce spać i wyłażę spod koca o północy na łyk szampana, życzenia i przekleństwo w stronę debili strzelających fajerwerkami. No ale w związku z tegorocznym rozwojem wydarzeń to chyba trzeba wyjść na spacer – żeby mieć ten mandat na dowód i na pamiątkę, do powieszenia na ścianie. Bo przecież jak za kilka lat będziemy o tym wszystkim opowiadać normalnym ludziom, to nam nie uwierzą.

O ŚWIĘTACH, BANALNIE

Będę banalna do bólu.

Życzę wszystkim, chociaż tak naprawdę to sobie – żeby świat znormalniał. Jak najszybciej.

Żebyśmy mogli odwiedzić nasze ukochane miejsca.

I napić się wina z przyjaciółmi.

W naszych ukochanych barach.

Wszyscy zdrowi i w komplecie.

(A pod choinkę oczywiście PIŻAMY! Flanelowej).

O WIKINGACH I ZAWALE

Z całego serca chciałabym podziękować za Norsemen. To jest dokładnie to, czego nam było trzeba w tych smutnych, szarych czasach bez kawałka słońca. N. zachwycony, bo są łucznicy, a ja tak ogólnie – właściwie wszystko mi się podoba, z mocno niewybrednym humorem sytuacyjnym włącznie. Chociaż chyba najgłośniej kwiczałam że śmiechu przy czytaniu deseczek runicznych w wygódce, ale może to jakaś kumulacja była. I jestem wielbicielką i fanką Freyi.

A co poza tym – otóż kilka dni temu miałam niezłego stracha, jak Szczypawka prawie przestała chodzić; ledwo kuśtykała na siku i dopadła mnie rozpacz, że znowu problem z kręgosłupem, a może tym razem wypadł jej dysk – no, niewesoło w każdym razie. I znowu zjadłam pół blistra tabletek z walerianą, które na mnie w ogóle nie działają i nie wiem po co je kupuję (a, bo nic innego sensownego bez recepty nie ma). PO CZYM OKAZAŁO SIĘ, że…

Mamy przed domem lipę i wzmiankowana lipa ma co roku nasionka – takie skrzydełka i pośrodku kuleczka. Dość twarda. I oczywiście jak to cholerstwo spada, to cały trawnik pokryty jest lipowymi kuleczkami. I ta mała biedula wlazła na trawnik i kuleczki wbiły jej się w obie łapy z tyłu, pomiędzy poduszeczkami. Nie wiem dlaczego od razu nie sprawdziliśmy łap – bo zwykle sprawdzamy, a teraz jakiejś pomroczności dostaliśmy. No i najczęściej te kulki są płytko i w jednej łapie, a tu w DWÓCH NARAZ i to dość głęboko wbite. W każdym razie wydłubałam, pies ożył i natychmiast zażądał jedzenia, a ja sobie cichutko dostałam zawału w kąciku. 

UFFF.

Podsumowując: waleriana to syf i lipowe kuleczki to syf. Dosyć tego ziołolecznictwa – w przyszłym roku już na poważnie muszę się rozejrzeć za dilerem. To będzie numer jeden na mojej TO DO list.

I jeszcze prowadziłam poszukiwania na ostatnią chwilę formy do pieczenia typu sarni grzbiet – miałam kupić przed świętami, oczywiście wyleciało mi z głowy – ale to już zupełnie inna historia.

O JAJKACH I CZAROWNICACH

Albo przestanę oglądać tutoriale kulinarne na jutubie, albo – jak pandemiczne ograniczenia jeszcze trochę potrwają – za kilka miesięcy będę luzować kaczki jedną ręką bez patrzenia i rozbierać tusze jagnięce, a na przystawkę trzaskać homara thermidor. A raczej ograniczenia potrwają, bo pisiorstwu świetnie idzie dojenie budżetu na nieistniejące respiratory, maseczki i narodowe lecznice i maszty z flagą przy każdym szpitalu.

No więc w tę niedzielę zrobiłam jajka w koszulkach i pierwszy raz mi WYSZŁY. Bo do tej pory miałam mętny garnek pełen szarych firanek względnie żabiego skrzeku, snującego się bez celu w kółko, a na dnie coś w rodzaju rozdeptanego embriona. Wszystko dzięki sztuczkom Nigelli z sitkiem i sokiem z cytryny (niestety, musiałam się obyć bez kokainy, którą ona podobno wciągała na planie swoich kulinarnych pogadanek jak odkurzacz i dlatego była taka radosna i entuzjastyczna nad tymi garami).

Co poza tym – ach, jakie cudo odkryłam na Netflixie zupełnie przypadkiem, jak szukałam czegoś po hiszpańsku – otóż jest zestaw „Trylogia Baztan”: trzy thrillery dziejące się w małych miasteczkach w kraju Basków. O królu złoty, czego tam nie ma! Czarownice, porywane niemowlęta, mityczne leśne stwory, mroczna historia rodziny pani inspektor i oczywiście matka w psychiatryku. Tylko szkoda, że filmowane głównie nocą i w lejącym deszczu, bo te miasteczka i krajobrazy są takie piękne! No i oczywiście w pierwszej części głównym tropem jest baskijskie CIASTKO. Mroczna psychodela, ale na plus – zupełnie inna od anglosaskich kryminałów, w większości na jedno kopyto.

I jeszcze nius z wczoraj: „Niecodzienna sytuacja na ulicy nadmorskiego miasta. Całkowicie nagą kobietę w środku grudnia, krzyczącą coś pod nosem zauważyli przechodnie i kierowcy na ulicy Grunwaldzkiej w Świnoujściu.” Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, jak możne KRZYCZEĆ POD NOSEM? A my ciągle nie możemy się wybrać do Świnoujścia – ciągle coś; albo robota, albo brzydka pogoda, albo Niemca zamknęli i N. cierpi, że nie może pojechać po śrubki. I wszystko nas omija!

Plecy mnie bolą.

O TYM, ŻE JESTEM ZOMBIE

Najgorsze są te grudniowe dni, jak z filmów o zombie: wszyscy czekają aż noc się skończy i nadejdzie dzień, żeby się URATOWAĆ, po czym wstaje dzień i trwa jakieś 37 sekund. Straszne to jest, nawet bez zombie w zestawie. Zresztą po co mi zombie, sama jestem jak zombie. W sumie pobudka o 3 w nocy niczym się nie różni od 7 rano (TAK ZWANE rano), a już na pewno nie od 15.00, bo znowu jest ciemno. I nie, nie poprawiają mi nastroju świąteczne światełka na latarniach, BO NIE. 

W dodatku mam pokaleczone tekturą palce, ponieważ N. każe mi ją ESTETYCZNIE składać – żeby ładnie wyglądała w worku recyklingowym, czy co? W każdym razie na moje jęki stwierdził, że mam szczęcie że nie jestem w Japonii, bo tam bym musiała całą tekturę pociąć na jednakowe kawałki, ułożyć w stosik i przewiązać sznureczkiem z włókna bambusowego. Bo inaczej nie odbiorą. I w ogóle skąd mamy nagle tyle tektury?

Oczywiście, z prezentów świątecznych (on się takimi drobiazgami nie zajmuje). Jeden prezent sobie wręczyłam na krzywy ryj trochę wcześniej i czytam Szczygła „Osobisty przewodnik po Pradze”, a N. cały czas pyta, czy już było coś o Vondrackowej (chyba mu się pomyliło z „Ostatnią arystokratką”).

No i masz, tak ładnie szło ostatnio Elonowi Muskowi i znowu mu rakieta wybuchła. Nie ma nic pewnego na tym świecie (i dlatego nie warto się odchudzać i odmawiać sobie kupowania flanelowych piżam).

Idę składać tekturę.

O EFEKTACH PANDEMII

Tyle siedzę w chałupie, że jak wyjdę na zewnątrz, to kręci mi się w głowie – chyba mam chorobę łodzi podwodnych i soczewki w oczach przestały akomodować. W sumie jedyne wyjścia (poza wizytami w biurze) to tylko do paczkomatu. Jak ja żyłam, kiedy nie było paczkomatów i aplikacji Inpostu? Zapewne jak zwierzę. (Drogie dzieci, jestem TAK STARA że pamiętam, że kiedyś się kupowało prezenty gwiazdkowe W SKLEPACH naziemnych, stawiennictwo osobiste twarzą w twarz! I nie było innej opcji! To było takie straszne, że nie chcę o tym rozmawiać).

Notabene, nasz wiejski paczkomat Inpostu jest najbardziej obleganym miejscem w całej gminie, śmiem zaryzykować takie twierdzenie. Na takie tłumy mogą liczyć jeszcze chyba tylko miejscowy kościół oraz burdel.

– A skąd ty wiesz, że a) u nas na wsi jest burdel, oraz b) ma dużo klientów? – pyta się mnie N.

Oczywiście stąd, że dużo czytam i ekstrapoluję. W książkach są odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania.

Natomiast z serii „nigdy nie mów nigdy” – otóż stałam się, ekhem… posiadaczką onesia. Wszystko przez C&A, która rzuciła onesie w Snoopy’ego! Mówiłam, że jeśli chodzi o Snoopy’ego, jestem bezradna i ONI to wiedzą i na tym żerują. Wczoraj przyszedł w paczce i nawet zdobyłam się na odwagę, żeby pokazać N. A on… zrobił zdjęcie i wysłał naszym przyjaciołom w Hiszpanii na dowód, jak bardzo nam ta pandemia szkodzi na psychikę (to znaczy MNIE, on jest oczywiście tytanowo odporny). Ale przynajmniej nie wyrzucił mnie z domu pod most, to już coś.

Zresztą, może faktycznie to przez pandemię. Już nic nie wiem, mam zupełnie rozmyte granice.

A teraz, jak powiedział Cameron – powtórzmy ten numer z francuską rewolucją – wnieście gilotynę, tylko tym razem OSTROŻNIE!

O SWETRACH

Załamanie pogody poznałam po Szczypawce – zwykle na hasło „Pójdziemy na spacerek?” pędzi do bramy (no… statecznie i z godnością pędzi, ma już swoje lata). Tym razem tylko rzuciła mi spojrzenie „Weź się kobieto OPAMIĘTAJ” i uwaliła się na kocyku. A zima się nawet jeszcze nie zaczęła!…

Tymczasem Netflix mnie załatwił, bo dali drugi sezon „W pułapce”, na który natychmiast N. się rzucił jak bojownicy Kaczyńskiego na starszą panią z tęczową torbą. I teraz wieczorami siedzi, ogląda i wzdycha z miłości do pięknej Islandii (drugi sezon dzieje się chyba upalnym latem, bo co prawda wszyscy chodzą ubrani w zimowe ciuchy, ale zamiast śniegu do pasa jest błoto). Ja jestem nieszczególnie zachwycona, bo oprócz trupów ludzkich są także martwe zwierzęta, a główny policjant wygląda jak Zandberg. ALE JA NIE O TYM. W sumie akcja mnie nie porwała jakoś bardzo, może dlatego że nie mogę się skupić, bo wszyscy – a zwłaszcza ubodzy farmerzy – noszą TAK PIĘKNE SWETRY, że prawie się popłakałam. Oczywiście natychmiast zaczęłam szukać islandzkich swetrów w sieci, ale tylko z oryginalnej wełny lopapeysa. No i jak na razie znalazłam sklep z takimi swetrami na zamówienie, ale do świąt nie ma już szans, a normalnie czeka się miesiąc. No trudno, spróbuję po świętach – są tak piękne, że poczekam i pół roku, jak trzeba. (Na Allegro są pojedyncze sztuki, ale same rozpinane, a ja bym wolała taki klasyczny nadziewany na człowieka górą).

Podobno pod McDonaldami całodobowe kolejki po kanapkę drwala. Dżizas. Serio?…

A mój głupi serial SF zakończył się najgłupiej jak tylko było można. W dodatku zapowiadają drugi sezon. Podobno Leonard Nimoy wpadł w alkoholizm przez to, że musiał grać w „Star Treku”. Przy zachowaniu proporcji, Katee Sackoff chyba czeka przeszczep wątroby.

O STRASZLIWYM SERIALU

No więc… Studzienka kanalizacyjna nam się zapowietrzyła (???) i wyje jak potępieniec, więc dokładnie każdy w całej wsi z dokładnością do minuty wie, kiedy korzystamy z toalety. Ale to zupełnie nieważne, gdyż…

Oglądam na Netflixie najgorszy serial SF świata i nie mogę przestać.

Serial się nazywa „Another Life” i gra w nim nie kto inny, jak boska Kara Thrace z BSG, więc wiadomo, że kliknęłam. Omatkobosko, jaki to jest zły serial, ale to tak okropny, jak filmy wytwórni TROMA – człowiek gardzi sobą że to ogląda, ale musi sprawdzić, jakie gówno wymyślą w następnym odcinku. W recenzjach pojawiają się pytania, czy ktoś wykorzystał jako scenariusz gotowe nagrania z Bigbrothera, bo mniej więcej taki poziom umysłowy prezentuje ZAŁOGA STATKU KOSMICZNEGO. Większość aktorów jest wzięta nie wiem skąd, chyba z zaplecza KFC, bo nie grają jakby mieli doświadczenie w kontakcie z klientem. Logika wydarzeń powala na kolana – załoga od której zależy przyszłość ludzkości nawpierdalała się psychoaktywnych storczyków z obcej planety i na statku kosmicznym odbyła się dyskoteka i regularna orgia.

Nie wiem co będę oglądać, jak mi się to skończy. Może „Dynastię”?…

Ciekawe, czy to objaw słynnej MGŁY MÓZGOWEJ, która pojawia się jako efekt uboczny Covid (twórcy serialu musieli ją mieć wszyscy co do jednej sztuki, łącznie z osobami odpowiedzialnymi za catering i napisy końcowe).

A mleczko do mebli to Sidolux Renowacja z migdałem na buteleczce i takie drugie w psikaczu – Nanomax do mebli i drewna.  Używane na zmianę, więc nie wiem, które pachnie fortepianem (a może mieszanka obu?).

To straszne, że ludzie wyjedli cały xanax. Ale nie dziwię się – gdybym miała, to też bym jadła. Ponieważ nie mam, to oglądam najgorsze seriale świata.

O DAWKOWANIU ATRAKCJI

W zasadzie to się zastanawiam, czy będę jeszcze kiedyś umiała wyjść z domu ubrana TAK JAK KIEDYŚ. Bo teraz nawet na wyprawy do biura (raz w tygodniu) zwykle zakładam legginsy i jakąś bluzę, no w każdym razie spodnie w gumkę albo na sznurek. Czy będzie jeszcze kiedyś okazja, żeby założyć coś uprasowanego, z paskiem, kardiganem, kolorowym szaliczkiem?… Czy te czasy już MINĘŁY I NIE WRÓCĄ?…

Normalnie jak Miss Havisham (z tym, że ona w sukni ślubnej – jednak była ostrzejszą zawodniczką, ja bym nie dała rady cały dzień w koronkowej kiecce dopasowanej u góry) (to znaczy – nie cały dzień, tylko trzydzieści lat, czy tam ile ona paradowała w tej sukience).

Natomiast kończy mi się kordonek i jest to sytuacja ekstremalnie niebezpieczna, bo nie wiem, co zrobię w samym środku pandemii bez terapii zajęciowej. N. się upiera, żeby wspierać biznesy lokalne, więc zamiast zamówić w internecie i już od dawna mieć całą zgrzewkę zgrabnych kłębuszków, to wozi mnie do pasmanterii. I byliśmy już trzy razy i ZA KAŻDYM RAZEM przed pasmanterią kłębi się ogon bab! Czyli po pierwsze – nie tylko ja dramatycznie potrzebuję zajęć manualnych, a po drugie – lokalny biznes nie ma się tak źle (większa kolejka jest chyba tylko przed jedną piekarnią w sobotę rano). Tak czy inaczej – jestem w połowie ostatniego kłębka; najwyżej zacznę pruć stare serwetki, żeby robić nowe i nie oszaleć.

A w ogóle to nie mogłam się doczekać na tłumaczenie drugiej książki mojego ulubionego szkockiego antykwariusza i kupiłam „Confessions of a Bookseller” w oryginale. No i znowu zanurzyłam się w nieco ekscentrycznej społeczności małego szkockiego miasteczka, ale na samym początku autor opisuje niesamowity projekt, prowadzony przez jego rodziców: otóż, można u nich wynająć antykwariat z mieszkaniem na górze i samemu poprowadzić sklep z książkami. Nazywa się to „Open Book” w Wigtown i można rezerwować na AirBnB. Znakomity pomysł, moim zdaniem, i z tego co widzę nie jest łatwo o wolny termin. Jakie piękne rzeczy można robić, kiedy się żyje w normalnym, wolnym kraju, bez bandy oszalałych przygłupów w rządzie.

Byłam wciągnąć kosz na śmieci i chyba wystarczy na dziś. Nie można przesadzić z aktywnością – trzeba sobie dawkować atrakcje, bo się człowiekowi w dupie poprzewraca. (Chociaż wolałabym mikrodawkować LSD, jak Diane w „Good Fight”, ale nie mam LSD – do czego to doszło!…).