Zaprawdę powiadam Państwu, że wolałabym, żeby zamiast numerków na liczniku człowiekowi przybywało co roku ROZUMU. Choćby niedużo, jakąś porcyjkę, ale systematycznie co roku jakiś przyrost. Niestety nie jest tak. Bardzo nad tym boleję.
Naturalnie impreza była huczna, trzy dni miałam kaca i do dziś walają się butelki po szampanie, skorupy po ostrygach i brokat.
(W którym serialu medycznym był odcinek o tym, jak pani skaleczyła się na plaży w stopę skorupą ostrygi i wdało się martwicze zapalenie powięzi i obcięli jej nogę?)
No przecież nie mogę napisać, że wypiliśmy po dwa kieliszki czerwonego wina i przed dwudziestą pierwszą (bo Szczypawka tak chodzi spać) już czytałam Zapolską wygodnie w łóżku, bo zniszczę sobie reputację.
A jeszcze zrobiłam gar powideł śliwkowych – dwa dni je smażyłam (gotowałam? W każdym razie bulgotały sobie cichutko), bo otrzymałam piękny, praktyczny prezent w postaci wielkiego wora węgierek. Lubię praktyczne prezenty. Nawet drylowanie mnie nie zdenerwowało, w dodatku tylko kilka sztuk miało robale. Jedno tylko jest załamujące – kiedy rozszedł się po domu piękny zapach gorących śliwek, taki lekko przydymiony, jak tylko węgierki potrafią pachnieć – to dotarło do mnie niestety, że JESIEŃ. Już koniec, już nie ma się co oszukiwać.
I usiadłam i zapłakałam.
I oczywiście od wczoraj boli mnie łeb, bo wieje, a ja jestem wrażliwa na zmiany pogody (i uczulona na głupotę ludzką, ale na to niestety nie ma lekarstwa, oprócz upić się i chwilowo mieć w dupie). No i u Zapolskiej zachwyciło mnie, jak w jednym liście napisała do któregoś z kolei kochanka per „prachwoście”. Piękne określenie, używałam „pratchawca”, ale „prachwost” też ma coś w sobie.
Dobra. To kto mi WRESZCIE da namiary na dilera psychotropów, do jasnej nędzy? HĘ?