(Jakaś jestem niepozbierana, rzeczywistość mi się rozwarstwia na kilka osobnych wątków i naprawdę wezmę i zwariuję).
No więc, z oczami było tak: w dniu wyjazdu założyłam nowe soczewki oraz zabrałam zapasową parę (jak w podróży w Kosmos, każdy system musi być zdublowany). Podróż przemiła, punktualna, bardzo wygodnym embraerem co ma po dwa siedzenia z każdej strony, i to duże i wygodne – i już po południu jesteśmy w Burgos. Idziemy zwiedzać – pogoda lekko upalna, ale w cieniu bardzo przyjemnie – do starówki prowadzi bulwar nad rzeką, z fontannami, więc byłoby fantastycznie, ale coś mnie drapie w prawe oko. No i tak do końca wieczoru: piękna katedra – oko; fantastyczna starówka ze strefą tapas barów – oko; piję wino i trzymam się za oko. N. odkrył fantastyczną speluneczkę dla miejscowych, w której można się napić wina z tradycyjnych naczyń – jakby dzbanuszków z dziobkiem, a ja marzę tylko o tym, żeby wrócić do hotelu i WYPIERNICZYĆ soczewkę z prawego oka. W ogóle obie soczewki, bo to była para kolorowych, a na zmianę miałam zwykłe, a nie będę wyglądać jak husky.
Następnego dnia spotykaliśmy się ze znajomymi w Oviedo i oni nas zabierali na zwiedzanie wybrzeża Asturii, a później Galicji. W Oviedo odwiedziłam Woody Allena w nowych soczewkach – myślałam, że jest niższy! – i zjedliśmy obiad w cidrerii, ledwo się wytoczyłam. Przez następne dwie noce spaliśmy w przepięknych, kamiennych agroturystykach (casa rural) i jeździliśmy po portowych miasteczkach. Od razu ostrzegam, że Cudillero jest śliczne, ale rozwydrzone ilością turystów i takie na pokaz. Ale takie na przykład Luarca czy Puerto de Vega – zapierają dech. W pięknym Ribadeo jedliśmy obiad – podali nam najlepsze puntillas (czyli maleńkie kalmarki smażone w całości), jakie w życiu jadłam. Niestety, wieczorami jedliśmy również kolacje – nie wiem, jakim cudem oni tyle jedzą, i o tych godzinach i nadal są szczupli – np. o 23.00 wjechała na stół darmowa tapa w postaci talerza zgrillowanego tłustego boczku, pokrojonego w płaskie kwadraty, przepyszny, ale świńska skóra prawie o północy!… No więc w piątek po takiej kolacji (wiadomo, że ten boczek trzeba było popijać) zrobiłam coś dziwnego z jedną soczewką i w sobotę od rana byłam ślepa.
Nasz przyjaciel uspokoił, że jedziemy do A Coruna, gdzie sobie kupię soczewki, ale po drodze wstąpimy w takie jedno miejsce. Zrezygnowana, przyglądałam się jak przepiękny, rozmazany zielony krajobraz miga za oknem, a po tych pięknych zielonych pastwiskach chodzą DZIKIE KONIE. Luzem, stadami. Czasem pasą się tak, że tylna połowa im wystaje na drogę i trzeba omijać. Czasem idzie sobie drogą rodzinka z małym, które domaga się od mamusi cycka i też trzeba omijać (chociaż najchętniej bym wysiadła i przytulała). Oczywiście, to nie są całkiem dzikusy – mają właścicieli, teren jest podzielony ogrodzeniami i co jakiś czas są takie zagrody z belek, do których te konie się spędza, znakuje i robi im się przeglądy techniczne, ale tak sobie żyją. Biegają po górach, pasą się i swojego pańcia widują rzadko. (Dobrze, że to konie, które są duże, bo np. małych kózek mogłabym nie zauważyć z moim minus trzy i pół).
W końcu dojechaliśmy do Santo Andre de Teixido – maleńkiej wioseczki z uroczym kościółkiem, gdzie właśnie rozkładały się stragany z ciastkami, dewocjonaliami i innym odpustowym must – have. Kościółek przepiękny, bo malutki, zadbany, ale prawdziwa atrakcja jest za kościółkiem. Schodzi się po kamiennych schodach do takiej pieczary, w której znajduje się kaplica Świętego Andrzeja – kaplica jak kaplica, ale tam stoją takie stoły, a na nich coś leży. Ja nie widzę, więc podchodzę tak blisko, że prawie wsadziłam w to nos. Dobrze, że byliśmy dość wcześnie, pielgrzymi dopiero się zjeżdżali i w kaplicy byliśmy sami, bo podskoczyłam i chyba nawet lekko kwiknęłam.
Na tych stołach leżały części ciała – no, nie poobcinane, tylko odlane z wosku. I pomniejszone, naturalnie. Ale i tak wyglądało to dość upiornie – na przykład – STOS NÓG. Albo kadłubków. Albo głowy. Zasada jest taka – to, co cię boli, co chcesz wyleczyć, zanosisz i składasz przed Świętym Andrzejem. Te części ciała jak się okazało można kupić na straganach, czego oczywiście nie zauważyłam i dopiero jak wracaliśmy, to mi pokazali palcem. Ale oczu nie mieli w ofercie i w rezultacie Święty Andrzej nie skorygował mi dioptrii, musieliśmy kupować soczewki w A Coruna.
Wybrzeże jest cudowne, ale ucieszyłam się, jak dotarliśmy do ich domu w Porto do Son. Do starych znanych kątów (za każdym razem odkrywanych na nowo, bo w międzyczasie zmieniają się bary, w których BYWAMY na wino, oraz w których ABSOLUTNIE NIE BYWAMY i nasza noga tam nie postanie). Do mojego wielbiciela (zdaniem N.), rybaka Eugenio, lat 83, który codziennie o piątej rano wypływa na ryby, zaopatruje całe miasteczko i później są takie dialogi:
– Hola Eugenio, jak dziś ryby?
– Dziękuję, dobrze, osiemdziesiąt euro!
Jak już wspominałam, nasz przyjaciel jest uroczy w pewien szczególny sposób, na przykład wchodzimy wieczorem do baru, gdzie zastajemy całą wesołą kompanię z Eugenio w centrum:
– Hola, kolejka dla wszystkich – oprócz Eugenio! Ty już idziesz spać, bo rano wstajesz na ryby. Jazda do łóżka.
Eugenio próbował jeszcze negocjować, że może chociaż rumianek, ale nasz przyjaciel był nieugięty (mówi, że po rumianku mężczyznę boli brzuch) i w końcu biedny Eugenio faktycznie poszedł do domu spać.
Ja to chyba jestem stworzona do życia w małych, hiszpańskich miasteczkach. Tylko nie jestem stworzona do niemałych, hiszpańskich kolacji, ciągnących się do pierwszej rano – z serem, szynką, empanadami z morcillą, rybą świnką, smażonymi papryczkami, pasztetem z sardynek – no same lekkostrawne pyszności, po których do rana człowiek się turla po łóżku jak BB-8, trzymając się za brzuch.
Najlepsze, że do niedzieli mieliśmy stosunkowo niezłą pogodę – może nie upał i wieczorami trzeba było założyć sweter, ale do zwiedzania – bardzo przyjemna. Za to w niedzielę pojechaliśmy do Santiago i w momencie, kiedy mijaliśmy tablicę z nazwą miasta, rozpadał się deszcz.
Nie ma takiej możliwości, żebym przyjechała do Santiago i NIE PADAŁO. Po prostu nie ma.
Katedra w Santiago jest w remoncie, ale i tak było pełno ludzi. Musiałam odwiedzić moją ulubioną kaplicę, w której stoi stara figura przedstawiająca Santiago Matamoros. Czyli po naszemu – Święty Jakub (Starszy), na koniu, “mata Moros”, czyli zabija Maurów. Czyli ciemnoskórych. Za każdym razem, jak tam jestem, to przed figurą stoi gigantyczny bukiet kwiatów (zawsze świeży, muszą często zmieniać), sięgający do połowy konia – tak, żeby zasłonić newralgiczną akcję poniżej. A i tak jak się podejdzie blisko, to biedny Maur zza tych kwiatów wystaje. Akurat nie było mszy, to dyskretnie cyknęłam fotkę.
No i z jednej strony naprawdę już chciałam wracać, bo nastąpił taki moment, że nie chciało mi się otwierać gęby, żeby w nią wetknąć coś jadalnego. Po prostu miejsce mi się w człowieku skończyło. No i tęskniłam do Szczypawki. A z drugiej strony – wróciłam i nie mogę się jakoś pozbierać. Ech.
Może na pocieszenie powinnam sobie usmażyć boczek o północy.
Miło się czytało 🙂 Ta część Hiszpanii to moje ulubione regiony.
Ja opedzlowalam wlasnie opakowanie ostrych papryczek nadziewanych serkiem.
A zdjęcia gdzie? Myślisz, że dwoma się wykpisz?
Ta dzisiejsza nawałnica to twoja sprawka?
Musiałam przeczytać 2 razy. Lubię te twoje relacje. Przez chwilę zaczęłam się zastanawiać czy wakacje w Danii i Szwecji to aby dobry pomysł (ale zaraz potem zwizualizowałam sobie sierpień w Hiszpanii i jednak pozostanę przy Skandynawii).
Miałam pytać o W.Allena, ale już sobie wygooglowałam.
A teraz idę zrobić sobie ciężkostrawną kolację, bo jak zwykle -zgłodniałam czytając 😉
Ja też te relacje lubię. Nie przejmuj się boczkiem o północy, w końcu każde ciało szlachetne dąży do kuli.
Widzę to po sobie 🙂