Ja to już jednak jestem stara, bo najbardziej z wyjazdu cieszy mnie powrót do domu. Do własnego łóżka i rozradowanego psiego pyska. Nawet w sumie z tego pająka, który wyszedł mi na powitanie, się ucieszyłam (choć oczywiście natychmiast kazałam N. wynieść go w słoiku, był olbrzymi i włochaty).
Wracaliśmy prawie jak z emigracji, pół walizek to była kiełbasa, ser, małże w słoikach, koniak od mojego wielbiciela, jak go nazywa N. (ma 83 lata) i przebój nad przeboje – z całą torbą ciasta. Tak, wlokłam przez całą Europę domowe ciasto pomarańczowe. Specjalnie dla mnie upieczone. No bo co miałam z nim zrobić?… Oraz dodatkowo worek ciasteczek z odpustu u Świętego Andrzeja z Texido, który nie przywrócił mi wzroku, ale to zupełnie inna historia. Bałam się, że mnie capną na którejś granicy, bo będą podejrzewać, że to ciasto jest z haszem albo coś. Najwyraźniej służby celne mają wysoki próg tolerancji, widocznie niejedno już widzieli dziwniejszego, niż domowe wypieki.
Ostatni nocleg był w Madrycie, gdzie prawie, o włos udało się nam uniknąć kaca następnego dnia rano. Wszystko mieliśmy wyliczone, całą marszrutę po barach, pilnowaliśmy, żeby nie przeholować, i co? I na ostatniej prostej, kiedy już wracaliśmy spać o przyzwoitej godzinie, w naszym hotelu w windzie poznaliśmy serdeczną i ciekawską parę z Teksasu. No i oczywiście skończyło się zjazdem na jeszcze jednego drinka, gadaniem do pierwszej nad ranem i cały subtelny plan wziął w łeb (głownie MÓJ łeb, pusty, który bolał aż do ucięcia drzemki w samolocie). Z drugiej strony – co ten Madryt robi z człowieka, nigdy w życiu nie zawierałam znajomości w windzie, generalnie jestem dość ponura i mało przystępna, a tu ci masz. Bardzo to wszystko dziwne.
A w tamtą stronę leciał z nami Jack Russel terier! Dziesięciomiesięczny i siedział akurat na siedzeniu przede mną – a raczej spał przez całą drogę. Był tak słodki, że musiałam sobie usiąść na rękach, żeby nie próbować go miętosić.
Więcej o wyjeździe – jak uzupełnię niedobory herbaty w organizmie. Bo to, co podają w Hiszpanii pod hasłem “herbata” to jest moim zdaniem jakaś słoma wyciągnięta ze stajni spod oślego tyłka, pocięta zardzewiałymi nożyczkami i zalana ledwo ciepłą wodą. Chyba jedyna rzecz, która tam jest wyjątkowo ohydna. Bo nawet cocacolę mają lepszą niż u nas.
My też zawsze wracamy z Hiszpanii z zapasem kiełbas, serów i innych specjałów. I również po powrocie uzupełniam niedobory herbaty :))).
No kurczę, jak ktoś tak jak ja nie pije kawy, bo dostaje klekotania serca od razu, to o poranku w porze śniadania jest ciężko. Później jakoś się nadrobi winem czy cocacolą, ale rano… Próbowałam rumianek, ale to jednak nie to samo.
Ja herbate pije nawet do zupy.
to fakt, herbata w Hiszpanii i Portugalii to absolutnie NIE JEST herbata 🙂
Ale im wybaczam, bo nadrabiaja pyszna kawa za przystepna cene.
No, i Hiszpanie maja ciemne czekolady z migdalami i lody Magnum double chocolate… To piekny kraj jest.
I chipsy ziemniaczane w czekoladzie też mają, informuję uprzejmie.
Czy to jest takie ciasto pomarańczowe?
http://www.mojewypieki.com/przepis/klejace-ciasto-z-pomaranczami
Bo robiłam zimą i poooszłooo piorunem.
A tak w ogóle to przecież nie lubisz słodyczy 😉
Nie, takie zwykłe domowe ciastowe ciasto:
https://www.youtube.com/watch?v=qKhcWQLKqTs
– bez lukru, nawet niezłe, takie wilgotne.
No nie przepadam za słodyczami, ale czasem się poczęstuję.