Święta, święta i po świętej – jak powiedział inkwizytor dorzucając gałęzi do płonącego stosu (wiem, że to strasznie stare, z długą brodą i wszyscy znają, ale mnie zawsze śmieszy, jak Monty Python).
No więc było jedzenie. Prezenty (Wampi! Dostałam TEN czarny top od Mikołaja, wyobrażasz sobie? Jest bardzo twarzowy i ze świetnego materiału). Więcej jedzenia. Jeżdżenie. Następne prezenty i jeszcze więcej jedzenia, a później znowu jedzenie. Espumisan. A drugiego dnia świąt – mój pieczony indyk.
Który się nie dopiekł.
Będzie mi się to śniło. Przy stole głodna rodzina z jakimiś mikroskopijnymi przystawkami, żeby nie popsuć apetytu, i N. mocujący się z ptaszyskiem, które w ogóle nie chce się kroić, a przy gnatach jest nadal różowe. Nie wiem, co się stało, bo od kilku lat piekę indyki, wychodziły mi znakomicie i myślałam, że potrafię to już zrobić z zamkniętymi oczami. Może dlatego, że ten był ciut większy i niewystarczająco wydłużyłam czas pieczenia, a może temperatura w piecyku była za niska. Albo po prostu – od czasu do czasu każdy dostaje swoją lekcję pokory. Na przykład kulinarnej.
Ale przynajmniej dwie osoby bardzo dobrze się bawiły:
– Zebra, która się ze mnie śmiała, nadal się śmieje, wtyka szpile i prędko mi nie odpuści;
– moja teściowa, która przywiozła kotlety schabowe, które – jak by nie patrzeć – uratowały imprezę i była z tego powodu PRZESZCZĘŚLIWA.
Więc tak się pocieszam. Że normalnie to by się zjadło pysznego indyka i zapomniało, jak o wielu poprzednikach, a tego surowego wszyscy będą pamiętać wiele lat (i mi wypominać przy każdej okazji, już to widzę).
(Oczywiście, kolejnym dość sympatycznym skutkiem ubocznym jest to, że my tego indyka teraz po kawałku pożeramy i jest kruchutki, maślany i z wierzchu chrupiący – taki, jak powinien być na proszonym obiedzie, drań jeden!…).
N. się pyta, czy wychodzę dziś z domu, pytam po co, a on – NO JAK TO, ludzi zobaczyć! Phi, już widziałam. Żeby mnie jakoś szczególnie zachwycili, to nie powiem. Wolę Stryjeńską pod kocem.
PS. Oraz obejrzałam “Magię w blasku księżyca” Woody Allena, co też mi Mikołaj przyniósł i no nie wiem. Niby jest Colin Firth i piękne zdjęcia, ale za bardzo przegadany w kilku miejscach i to bez allenowskiego humoru. “Seks nocy letniej” jest w podobnym klimacie i jednak bardziej mi się podobał.
“Ostatnia arystokratka”… wiedziałam, że o czymś na tej liście życzeń zapomniałam (jakby była w wersji na kindla, to już bym ją miała a tak muszę leźć do księgarni). No ale za to z Lądka przyjechał z nami wyczekany Bill Bryson, więc też teraz siedzę i się zaśmiewam.
Oczywiście ze jest wersja na kindla.
O! To może powinnam iść do okulisty. Oczywiście znalazłam, dzięki za podpowiedź. Niby wiem, że jak w Empiku twierdzą, że czegoś nie ma, nie oznacza, że tego nie ma, ale – znowu – dałam się nabrać.
Mnie się nie udało ciasto na pierniczki, oczywiście ta partia ciasta, którą zrobiłam na pierniczenie z koleżankami Michasia i ich mamami. “Ostatnią arystokratkę” przeczytałam już dawno, zaraz jak Baśka o niej napisała. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów brzuch mnie bolał ze śmiechu, płakałam tak, że litery mi się rozmazywały. Zaczęłam czytać, nieświadoma co mnie czeka, w kawiarni i zaczęłam kwiczeć i dusić się i smarkać, aż się ludzie na mnie gapili. Cudowna książka, kupiłam ją pod choinkę siostrze i koleżance. Wszystkiego dobrego Wam wszystkim w nowym roku!
Jesteście okropne. Oczywiście że od razu kupiłam tę Arystokratkę.
Anatomię zbrodni też kupiłam, wczoraj zaczęłam czytać na dobranoc.
Niestety wolniej czytam niż Barb i mój stosik w kindlu osiągnął właśnie 51 pozycji do przeczytania.
Nawet nie liczę, ile pozycji liczy mój stosik do przeczytania na kindlu. Grunt, że zawsze mam coś nowego do czytania i że Męża w oczy nie kole. Kupiłam dziś “Ekożonę”, podobno też ekstremalnie śmieszna, poczytamy, zobaczymy.
O, daj znać o tej Ekożonie, bo Vievegh mnie rozczarował “Powieścią dla mężczyzn” i trochę jestem na niego delikatnie obrażona.
“Ekożona” jest nudna jak flaki z olejem, porzuciłam ją bez żalu po kilku rozdziałach, gdy się upewniłam, że nie ma w niej nic, od czego choćby jeden mięsień twarzy mi drgnął. I żeby nie było, że tylko ja taka grymaśna jestem, to Kociubińska też porzuciła ją szybko.
No, nie wiem, co z tą “Arystokratką”, tj wiem, że są różne gusta. Dla tylu osób książka rewelacyjnie śmieszna, a mnie śmieszyła tylko jedna scena mniej więcej na początku – jazda taksówką na lotnisko (jeszcze w USA). Reszta skończona w mozole, bo jak się zaczęło, wypada książkę skończyć. Przepraszam, że psuję zachwyty nad tą pozycją.
Wypada? coś Ty! Już dawno nie kończę ksiażek, które mnie nudzą. Szkoda życia.
oraz PIERWSZY RAZ zakalec w placku karmelowym… miło być w tak wybornym towarzystwie 🙂
No i super! 🙂 Poka się na wzdęciu.
A ja! A ja dostałam “ostatnią arystokratkę” Boczka i zrywałam w święta boki. I nadal ryczę jak hiena co denerwuje Mikołaja – bo co, no co tam? A jak ja mam mu powiedzieć? trzeba by książkę streścić. no cos fajnego, poprosze więcej poleceń. Mua :*
A moja mama od zawsze jest przekonana, ż enie umiem gotować i daje mi rady nieprzerwanie od 20 lat jak już z nią nie mieszkam.zatem na kolację poślubną postawiłam na pewniak: pieczone piersi kaczki z żubrówką, gniocci, buraczki i wino czerwone.
Pech chciał, że w dany weekend nie było normalnych kaczek, więc zakupiłam ekologiczne piersi z kaczek wybieganych. A niech ja dunder świśnie, cholerę jedną z mięśniami jak dąb! Nie tylko pogryźć, ale niełatwo było ja pokroic. I co? wyszło na matczyne. Szkoda tylko, że schaboszczaków z sobą nie wzięła :)). Ale złośliwa siostra śmiała się jak hiena, tzn. jak Zebra ;).
Moja gęś była twarda, przepieczona, jabłka przypalone. Też niedobrze. I też myślałam, że phi, z zamkniętymi oczami. Lekcja pokory owszem, ale humor mi to zepsuło. I żadnej przewidującej teściowej. Zdrowia w Nowym Roku i talentu jak zwykle życzę.
Chyba wszyscy mają urlop, bo cisza jak makiem zasiał.