No to wróciliśmy, bardzo zacny upał nas przywitał i mam jedno ramię i szyję zawiane przez klimatyzację, tak że głową mogę ruszać mniej od jaszczurki. Boli jak jasna cholera. W upale prawie 40 stopni klima wszędzie w barach, sklepach, hotelu ustawiona na 15 stopni to nie jest ani zdrowe, ani przyjemne.
W tamtą stronę N. siedział obok pana z Saragossy (która mi się myliła z Somosierrą – o matko, jeden pies – polskie szable, polski hrabia, phi), który wracał z ośmiodniowej wycieczki po Polsce. Opowiedzieli sobie nawzajem swoje życie, po czym pan się poskarżył, że był w Warszawie, Częstochowie, Żelazowej Woli i Krakowie i wszędzie mu dawali pierogi i schabowego. On chciał czegoś innego spróbować, ale mu tłumaczyli, że nie ma w Polsce nic innego i żeby jadł swoje pierogi. Na szczęście bardzo mu smakowała kapusta w postaci surówek, chociaż tyle dobrego. Moim zdaniem to skandal, organizator powinien wejść pod stół i się wstydzić.
Z powrotem mieliśmy za sąsiada faceta, który układał w telefonie pasjansa z towarzyszącą oprawą muzyczną w postaci dzikiego flamenco. Spoko, można gorzej trafić.
Robiliśmy w tym upale codziennie co najmniej 10 kilometrów – nie mam pojęcia, JAKIM CUDEM, bo kondycję mam zerową – widocznie po prostu potrzebuję CELU, żeby się ruszać; nie potrafię jak chomik w kółku. Byliśmy na Mercado San Anton, w parku Retiro oraz zwiedzić egipską świątynię Debod – stoi w przepięknym parku na wzgórzu niedaleko od Plaza de Espana (tego z najpiękniejszym moim zdaniem pomnikiem w Madrycie – Cervantesa patrzącego na don Quijote i Sancho Pansa). Plus oczywiście program obowiązkowy i dowolny po barach, dwa razy dziennie. I sjesta pomiędzy, jak przedszkolaki; niestety, ale w tej temperaturze bez sjesty byśmy nie przeżyli.
Odkryciem wyjazdu został mianowany bar Lacon, który mijaliśmy milion razy, ale weszliśmy dopiero teraz – o której by się nie przyszło – dziki tłum. Kuchnia galicyjska i solidne darmowe tapas do wina, w dodatku można sobie wybrać z czterech – pięciu wypisanych na tablicy. Załapać się na rożek miejsca przy barze nie jest łatwo. Poszliśmy tam na obiad i o mało później nie umarłam, albowiem wpierdzieliłam arystokratyczne danie składające się z ziemniaków w cieniutkich plasterkach, borowików i jajek. To elegancko zapieczone warstwami, po czym kelner na moich oczach rozszarpał wszystko i skotłował w garnuszku – przepyszne! Grzybki mnie później boksowały po wątrobie przez całe popołudnie i wieczór.
No i oczywiście, chodziliśmy do Bodegas Ricla – bar ma jakieś siedem metrów kwadratowych, wymalowany jest na zielono olejną farbą, w otoczeniu wytwornych, dopracowanych, wypieszczonych knajpeczek wygląda dość abnegacko – i też zawsze, o każdej porze jest tam tłum. Z ciekawostek – premier Tusk z naszym ambasadorem lubi tam sobie przyjść na flaki. Barmani od razu usłyszeli, że mówimy po polsku, pokazali nam zdjęcie, mówili “cześć” i byliśmy sadzani na miejscu premiera Tuska w rogu przy bufecie. Zakąski faktycznie mają dobre, ale dosłownie pięć na krzyż – a i tak bez przerwy kłębi się tam dzika tłuszcza, a piwiarnia obok puściutka! Zawsze mnie to fascynuje, jak te bary sobie wyrabiają markę. Zjedliśmy boquerones, kanapkę z cabralesem, po czym z zaplecza wyszła Pani Mama Barmana, spojrzała na N. i mówi:
– A ty caballero to jeszcze spróbujesz moich flaków.
N. zaczął się wić, że na pewno pyszne, ale aktualnie jest upał 40 stopni i tak szczerze mówiąc, to trochę się obawia jedzenia gorących flaków w taką pogodę, bo boi się dostać zawału. Na co Pani Mama, że spoko, ona te flaki gotuje od 20 lat i one są bardzo dobre na upał – i już mu nalewa. A za nami jedna wytworna dama:
– Ojej, są flaki?… A można poprosić porcję?
– I dla mnie, i dla mnie – zaszeleściło po całym barze.
Zjedliśmy te flaki, co było robić (tzn. ja sam sos z bułką i kawałek kaszanki) – smaczne, ostre, i faktycznie nie zaszkodziły na upał. Jak to nigdy nie wiadomo i najlepiej się słuchać kucharek.
W niedzielę o siódmej nagle zrobiło się siwo, ryknęło, błysnęło i zaczął padać deszcz. Deszcz!… Spacerowaliśmy w tym deszczu, ledwo parę ciepłych kropel na krzyż, ale społeczeństwo się pochowało po knajpach i zerkało z trwogą, czy klęska żywiołowa już przeszła. No trudno, żebym gdzieś przyjechała i nie padało. Ale chyba się starzeję, bo w najwygodniejszym łóżku świata w najpiękniej położonym hotelu już tak od soboty tęskniłam za moją sypialnią BEZ KLIMATYZACJI wiejącej mi w bark, za to z aksamitnym pyskiem mojego psa.
Matko, jak się stęskniłam za herbatą. Oraz chyba musimy po południu przeprać nieco nasz psi aksamit, bo jakaś jest utytłana i piach się z niej sypie.
No i tak. Jak to się mówi, majtki na dupę i do roboty. Ale fajnie, że jeszcze jest ciepło; tylko mogłoby trochę popadać. Już się za to zabieram, hue hue.
Ja tu sobie z tarasu na Adriatyk patrzę. W dzień da się przeżyć po szyję w wodzie. A klimatyzację ustawiamy na 25 i jest bardzo przyjażnie, taki miły chłodek. Niestety na plażę trzeba brać lodówkę, bo zanurzenie butelek w wodzie daje wodę na herbatę…. no, prawie
Kurcze, to widać trochę znak czasu (sic!), ja tam też mam tak ambiwalentnie – z jednej strony uwielbiam wyjeżdżać, ale z drugiej uważam, że najwygodniejsze łóżko na świecie stoi w mojej sypialni… I jak żyć…?
E tam, chciałam o klimie, ale już mi się nie chce, wyłapuje wszelkie niuanse różnic temperaturowych – i tadam-witam w klubie, ale co -użalać się nie będę. Wdepłam na chwile bo bosko atakuje mnie jakieś nagłe przeczucie pełznącej cholera melancholii jesiennej ( blurp, za oknem 36 gradów, to co ja o jesieni?) ( …kurna..a jednak) i szukam gdzieś jakiegoś oparcia dla stopy co by się odepchnąć od dna. Szpotawa ta stopa szlag, jakby co –może ktoś zna jakiś medykament co robi rozpierduchę i przykleja banany do twarzy? Jeśli tak–ze dwie tony , w opakowaniu na wynos NATYCHMIAST poproszę. To zmiatam, szpotawą gdzieś zaprzeć.
Szczypawka wytęskniona? Wybaczyła rozłąkę?
Zazdroszczę Ci tego objazdu po knajpach, ale jeszcze kilka lat…!
Klimatyzacja to jest wbrew pozorom urzadzenie nie takie latwe w uzyciu wcale. Tez mam wrazenie, ze 95% ludzi robi to zle. Piekny przyklad z naszej ziemi – autobusy miejskie 🙂 Albo nie dziala wcale i w srodku jest +60 stopni, albo dziala i jest -20.
Ale w tej hotelowej sypialni nie dalo sie uregulowac jakos?
Dało. Wyłączaliśmy, ale jak się robiło duszno, to włączaliśmy na trochę. Poza tym ona się sama włączała, jak się kłapnęło drzwiami wejściowymi do pokoju. Czyli np. jak N. nosiło bladym świtem i wychodził o 7.30 na kawkę.
No, ja rozumiem, że w te +40 ludzie muszą pracować i np. ekspedientki w Corte Ingles muszą być ubrane w długie czarne spodnie, półbuty, koszulę i żakiet; albo kelnerzy, co zasuwają za barem chyba by pomdleli bez ochłody. Niemniej trochę ta huśtawka dla mnie była za brutalna.