No i dobrze, że z tymi książkami sobie nie postanowiłam, bo niestety zaliczyłabym porażkę od razu w styczniu, gdyż niestety kupiłam biografię Woody Allena. Auto w zasadzie. Nie miałam pojęcia, że coś takiego wyszło drukiem, wyskoczyła mi ZNIENACKA w reklamowej mozaice, jak czytałam forum. A wiadomo, że znienacki są podstępne. I skończyło się zakupem, bo w Bonito mieli już tylko osiem sztuk i nie mogłam tego tak zostawić. A czytam teraz na zmianę biografię Konopnickiej i Osieckiej i jest to niezły rollercoaster, z czego Osiecka – za dużo dłubaniny i moim zdaniem, dość chaotyczna; autorka nie trzyma się ani chronologii, ani jakiegoś klucza i strasznie rozdłubuje ideologicznie pisaninę bądź co bądź trzynastolatki. Z kolei kudos dla niej za tło epoki – lata zaraz po wojnie nie są najlepiej opisanym okresem w historii.
Natknęłam się na entuzjastyczny post na moim ulubionym forum „Widziałam ekshibicjonistę!”. Rozwinięcie tematu – teraz dość rzadko (w porównaniu z przeszłością) spotyka się ekshibicjonistów na żywo – wygląda na to, że przenieśli działalność do internetu, gdzie rozsyłają zjęcia swoich penisów. I spotkać takiego na żywo wcale nie jest prosto, być może powinni trafić na istę zawodów ginących. I coś w tym jest – kiedyś (moje czasy szkolne) dokładnie było wiadomo, w których krzakach siedzi ekshibicjonista i się obnaża i oczywiście latało się tam całymi grupami, żeby pooglądać. N. mówi, że u niego w mieście rodzinnym podobnie. Mieli swoje rewiry i chyba nawet nie byli specjalnie nękani przez służby porządkowe – ot, taki element krajobrazu. W internecie przynajmniej nie marzną, no i żadna krewka babcia nie wytrzaska ich parasolką.
Z moim pracowym panem informatykiem mieliśmy natomiast dyskusję na temat – w jaki sposób trafiają do Polski narkotyki. Ja jestem zdania, że oczywiście w bananach, od dawna klasycznie banany. A on – że najwięcej w czekoladzie, zwłaszcza z Kolumbii (a z Dubaju?) (chociaż naturalnie większość dubajskiej czekolady nigdy Dubaju nie widziała na oczy, gdyby czekolada miała oczy). W zasadzie to przeprowadziliśmy dyskusję podczas aktualizacji systemu, ale każde zostało przy swoim zdaniu, jak to zwykle w życiu bywa. A aktualizacji systemu nie znoszę, zwłaszcza kiedy muszę później od nowa sobie wszystko ustawiać.
PIerwszy odcinek nowego sezonu Cormorana Strike – bardzo dobry (kreskówkę sobie inaczej wyobrażałam, ale spoko). Uwielbiam brytyjskie seriale za to, że grają w nich żywi ludzie, tacy jakich spotkalibyśmy na ulicy, a Robin ma świetne płaszcze. Jedyne co mnie smuci, to że są zaplanowane tylko cztery odcinki. „The Pitt” też niezły, chociaż miałam obawy, że formuła „piętnaście godziny dyżuru, godzina po godzinie” będzie niezbyt ciekawa, bo jak to tak, bez romansów, bez życia prywatnego bohaterów – toż to będzie nuda na wrotkach. Ale jednak – jest dobrze, a Carter jest TAK BARDZO Carterem, że kiedy się przedstawia innym nazwiskiem, to mam ochotę go wybuczeć (nie udawaj, stary!).
I ugotowałam arroz con pollo – polecam, o wiele łatwiejszy niż paella, a nawet smaczniejszy.
I zapowiadają powrót zimy. No trudno – najważniejsze, że coraz wcześniej robi się widno.
Strike świetny, a Carter… no cóż, lata lecą, ale mimika, gesty, ruch głową – no toż to Carter jak żywy. Aż mi się zachciało szukać starego dysku i powtórzyć sobie przynajmniej pierwszy sezon. Przynajmniej. Ten serial się nic a nic nie starzeje jeśli chodzi o trzymanie w napięciu, a ludzie są tam tak samo prawdziwi, jak teraz rzeczywiście już chyba tylko w serialach brytyjskich (szczególnie zimowe stroje doktor Susan współcześnie robią wrażenie).